Porwany za młodu/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział X. Oblężenie czatowni
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ X.
OBLĘŻENIE CZATOWNI.

Ale czas zawieszenia broni miał się już ku końcowi. Tamci, których zostawiłem na pokładzie, czekali i czekali na moje przybycie, aż wreszcie się zniecierpliwili; i zaledwie Alan domówił słów ostatnich, gdy w otwartych drzwiach ukazała się twarz kapitana.
— Stój! — zawołał Alan, mierząc w niego końcem pałasza.
Kapitan stanął też istotnie, jednakowoż ani mrugnął okiem, ani też nie cofnął się wstecz.
— Gołym pałaszem na mnie? — odezwał się. — Dziwna to odpłata za moją gościnność.
— Czy mię asan widzisz? — rzekł Alan. — Pochodzę z królów, nazwisko mam królewskie. Dąb jest moim herbem. Czy widzisz mój pałasz? Rozpłatał on więcej łbów whigamorskich, niż asan masz palców u nóg obu. Przywołaj sobie waszmość w odwodzie całe swoje tałatajstwo i napadaj! Im prędzej rozpocznie się bitka, tem prędzej zakosztujecie smaku tej stali w swoich bebechach.
Kapitan nie odpowiedział nic Alanowi, tylko spojrzał na mnie strasznym wzrokiem.
— Dawidzie! — wymówił — ja ci to popamiętam! — a dźwięk jego głosu przeszył mnie jakowymś zgrzytem. Za chwilę kapitana już nie było.
— A teraz — rzekł Alan — niech ręka przychodzi w pomoc twej głowie, bo już trzeba jąć się dzieła.
To rzekłszy, wyciągnął sztylet, który trzymał w lewej ręce na wypadek, gdyby mu wytrącono pałasz. Ja ze swej strony wydrapałem się na tapczan, mając garść pełną pistoletów, a głowę nieco ociężałą, i otwarłem okno, przy którem miałem czatować. Mogłem stąd objąć wzrokiem tylko niewielką część pokładu, co dla naszych celów było jednak zupełnie dostateczne. Morze już się wygładziło, a wiatr był równomierny i nie szamotał żaglami, tak iż na okręcie panowała wielka cisza, w której miałem tę pewność, iż słyszę pomruk jakichś głosów. W jakiś czas później na pokładzie rozległ się brzęk stali, z którego wymiarkowałem, że wydobywano tam kordelasy, a jeden z nich upadł; poczem znów nastało milczenie.
Nie wiem, czy to, co przeżywałem, należy nazwać bojaźnią; ale serce mi biło, jak u ptaszęcia, prędko a jednocześnie cichuśko, a na oczach miałem jakowąś mgłę, która powracała ustawicznie, mimo że ścierałem ją wciąż z powiek. Co się tyczy nadziei, tom nie posiadał jej zgoła, a jeno władła mną czarna rozpacz i coś jakby gniew przeciwko całemu światu, wzniecając we mnie pragnienie, by sprzedać życie tak drogo, na ile mię tylko stać było. Pamiętam, że próbowałem się modlić, ale sam ów tętent w mej głowie, podobien biegnącemu człowiekowi, nie pozwalał mi myśleć o słowach; najgorętszem mem pragnieniem było, żeby rozpocząć tę bitwę i raz już z nią skończyć.
Rozpoczęła się całkiem znienacka: najpierw rozległ się tętent stóp i wrzawa, a zaraz potem zabrzmiał okrzyk Alana i szczęk razów pałasza, niebawem zaś ktoś zawrzasnął, jak gdyby był raniony. Obejrzawszy się przez ramię poza siebie, ujrzałem pana Shuana, stojącego w drzwiach i rąbiącego się z Alanem na pałasze.
— To ten, który zabił chłopaka! — zawołałem.
— Pilnuj swego okna! — rzekł Alan, a gdym wracał na własne stanowisko, dostrzegłem, że jego pałasz przeszył właśnie nawskroś ciało sztormana.
Nakaz, bym pilnował własnego zadania, nie był bynajmniej zawczesny, bo ledwo przytknąłem znów głowę do okna, już pięciu ludzi, dźwigając jedną z zapasowych rej[1], którą mieli walić jak taranem, przebiegło przede mną i zabrali się do rozbijania drzwi. Jeszcze nigdy przedtem nie strzelałem z pistoletu, nawet nie często i z rusznicy, a już nigdy do bliźniego. Ale trzeba było to uczynić — teraz lub nigdy... To też właśnie, gdy owi podnosili reję, krzyknąłem:
— Naści wam! — i strzeliłem w ich środek.
Widocznie trafiłem jednego z nich, bo wrzasnął i cofnął się o krok, a reszta zatrzymała się, jak gdyby nieco stropiona. Zanim mieli czas ochłonąć, posłałem im drugą kulkę nad głowami, a za trzecim strzałem cała gromadka porzuciła reję i rozbiegła się na wszystkie strony.
Wówczas obejrzałem się znów na izbę. Całe jej wnętrze było pełne dymu od mych strzałów, tak jak uszy miałem pełne ich wstrząsającego huku. Alan wszakże stał jak przedtem, tylko pałasz ociekał mu krwią aż do rękojeści, a on sam tak był nadęty triumfem i przybrał tak wyniosłą postawę, iż wydawał się niezwyciężony. Tuż przed nim na ziemi, na dłoniach i kolanach wsparty, spoczywał pan Shuan; krew buchała mu z ust i osuwał się zwolna coraz niżej, a twarz miał straszną i pobladłą. W sam raz, gdym spoglądał, jeden z tych, co byli poza nim, pochwycił go za pięty i wyciągnął jego cielsko poza czatownię. Przypuszczam, że w czasie tego musiał zemrzeć.
— Macie tu jednego ze swych whigów! — krzyknął Alan, poczem zwróciwszy się do mnie, zapytał, czym sprawił wielką rzeź. Odpowiedziałem, żem ugodził jednego i to, jak sądzę, kapitana.
— A ja dokonałem dwóch — rzecze on na to. — No, ale jeszcze nie dość krwi się upuściło; oni tu zaraz wrócą. Wracaj na swój posterunek, Dawidzie. Był to tylko przedsmak biesiady.
Usadowiłem się znów na swem stanowisku, naładowałem trzy wystrzelone pistolety i natężyłem zarówno słuch, jako też wzrok.
Nasi nieprzyjaciele prowadzili rozmowę nieopodal na pokładzie i to tak głośno, że pomimo pluskotu fal morskich dosłyszałem kilka słów.
— To Shuan tak sprawę pokpił — mówił jeden.
A drugi mu na to:
— Sza, chłopie! Otrzymał-ci on, czego chciał.
Zaraz potem głosy przeszły w ten sam pomruk, co poprzednio, jeno że teraz przeważnie przemawiała jedna tylko osoba, jak gdyby wyłuszczając jakiś plan, a inni po kolei odpowiadali mu zwięźle, jak gdyby odbierając rozkazy. To mię upewniło, że oni znów powracają, o czem natychmiast zawiadomiłem Alana.
— O to właśnie winniśmy Boga prosić — rzekł mi na to. — Jeżeli nie zdołamy w nich wzbudzić dostatecznej niechęci do zadawania się z nami i uporać się z nimi należycie, to ani ty, ani ja nie będziemy mogli zmrużyć oka. Ale zważ, że tym razem oni się wezmą poważnie do rzeczy.
Wobec tego miałem w pogotowiu pistolety i nic mi nie pozostało, jak tylko czekać i nadsłuchiwać. Dopóki trwała utarczka, nie miałem czasu myśleć o lęku, ale teraz, gdy wokoło znów panowała cisza, umysł mój jeno tem był zaprzątnięty. Myśl o srogich słowach i zimnej stali nie odstępowała ode mnie; a gdy naraz posłyszałem skradające się kroki oraz szelest odzieży ludzkiej pod ścianą czatowni i poznałem, że napastnicy zajmują w ciemności swe stanowiska, miałem na tyle przytomności, żem krzyknął głośno.
Wszystko to się odbywało po stronie, gdzie stał Alan; zacząłem już przypuszczać, że mój udział w bitwie już się skończył, gdy nagle posłyszałem, że ktoś przemykał się zcicha po dachu nade mną.
Wtem odezwał się jednokrotny świst piszczałki marynarskiej — było to hasło. Wraz też wypadła ku drzwiom cała ich gromada, trzymając kordelasy w dłoniach, a w tejże chwili szyba okna w suficie rozprysła się na tysiąc kawałków — przesunął się przez nią jakiś człowiek i opuszczał się na ziemię. Zanim zdołał stanąć na nogach, przytknąłem mu pistolet do pleców i nawet możebym go zastrzelił, ale gdym dotknął człowieka (i to żywego), wzdrygnąłem się na całem ciele i tak mi trudno było pociągnąć za cyngiel, jak gdyby to szło o latanie w powietrzu.
Ów zeskakując, upuścił był kordelas, a skoro poczuł pistolet, obrócił się jednym susem i chwycił mnie, rycząc jakieś przekleństwo; a wtedy — czy to wróciła mi odwaga, czy naodwrót tak się przeraziłem, iż stało się to samo przez się — dość, że krzyknąłem i wypaliłem mu w sam środek ciała. Wydał okropny, przeraźliwy jęk i upadł na ziemię. W tej samej chwili uderzył mnie w głowę obcas drugiego draba, którego nogi bujały się już w oknie sufitu; na to porwałem drugi pistolet i strzeliłem mu w udo, tak iż ów osunął się w dół i spadł, niby bezkształtna masa, na zwłoki swego towarzysza. Nie było tu mowy o chybianiu, jako też nie było czasu na celowanie, więc przytknąłem tylko lufę w ono kłębowisko i wypaliłem.
Pewniebym tak stał i długo wpatrywał się w nich nieprzytomnie, ale posłyszałem głos Alana, jak gdyby wzywający pomocy i to przywróciło mię do zmysłów.
Towarzysz mój dotychczas bronił drzwi, ale gdy był się rozprawiał z innymi, jeden z okrętników zdołał zmylić jego czujność i dobrał mu się do ciała. Alan raził go sztyletem trzymanym w lewej ręce, ale drab przypiął się doń jak pijawka, tymczasem do izby wtargnął drugi i podniósł już kordelas. Drzwi natłoczyły się ich twarzami. Pomyślałem sobie, że jesteśmy zgubieni, więc porwawszy kordelas, natarłem na nich z boku.
Ale nie zdążyłem okazać się pomocnym. Zapaśnik już był się nakoniec zwalił z nóg, zaś Alan, odskoczywszy wtył, by nabrać rozpędu, wpadł na innych jak rozjuszony byk, rycząc w biegu. Pryskali przed nim, jak woda, odwracając się, biegąc i padając w pośpiechu jeden na drugiego. Pałasz w jego dłoni migotał, niby żywe srebro, pomiędzy hałastrą uciekających wrogów, a za każdym błyskiem dolatywał skowyt ranionego człowieka. Jeszczem się nie otrząsnął był z myśli, żeśmy zgubieni, aż-ci tu — doprawdy! wszyscy poszli w rozsypkę, a Alan gonił ich po pokładzie, jak pies owczarski pogania owce.
Wszelako ledwo wypadł, zaraz ujrzałem go już z powrotem, bo był zarówno mężny jak ostrożny; natomiast okrętnicy wciąż jeszcze biegli i krzyczeli, jak gdyby on jeszcze ich ścigał; słyszeliśmy, jak jeden za drugim tłoczyli się do forkasztelu i zatrzasnęli wieko luki[2].
Czatownia była podobna do jatek; w izbie leżało trzech trupa, a jeden w drgawkach przedśmiertnych tarzał się na progu; ja zaś z Alanem byliśmy obaj nietknięci i zwycięscy.
On podszedł ku mnie z otwartemi ramionami.
Pójdź w me objęcia! — zawołał, poczem uściskał mnie i ucałował w oba policzki. — Dawidzie, kocham cię jak brata! I powiedz sam, człowieku, — krzyknął jak gdyby w zachwycie — zali nie gracki ze mnie wojownik?
To rzekłszy, zwrócił się ku czterem wrogom, przebijał każdego z nich na wylot pałaszem i wywlekał za drzwi jednego po drugim. Wśród tego zajęcia, mruczał sobie, nucił i gwizdał coś pod nosem, jak gdyby chciał sobie przypomnieć jakąś śpiewkę... jednakowoż on tylko próbował ułożyć śpiewkę. Przez cały ten czas na jego obliczu pałał rumieniec, a oczy tak mu się świeciły, jak pięcioletniemu chłopięciu do nowej zabawki. Naraz usiadł za stołem, dzierżąc w ręku pałasz, nuta, którą składał, stała się nieco wyraźniejsza, a potem jeszcze wyraźniejsza, aż nakoniec donośnym głosem huknął jakowąś pieśń gallicką[3].
Przetłumaczyłem tu taj pieśń ową, nie wierszami (do których nie mam wcale zdolności), ale przynajmniej poprawnie, królewską angielszczyzną. Śpiewał on ją później często, a słowa jej przeszły do gminu, więc też słyszałem ją nieraz i niejednokrotnie mi ją objaśniano:

Oto jest śpiew o szabli Alana:
Kowal ją wykował,
Ogień zahartował;
Teraz ona połyska w rękach Alana Brecka.

Tamci mieli wiele bystrych oczu:
Łatwo im było wszystko dostrzec,
Rąk wiele z sobą przywiedli —
Pałasz był sam jeden.

Płowe jelenie pędzą na wzgórze,
Jest ich wiele, a wzgórze tylko jedno;
Płowe jelenie się rozpierzchną,
Wzgórek pozostanie.

Przybądźcie do mnie z nad wrzosowych wzgórków;
Przybądźcie z nad morskich wysepek,
Dalekowzroczne orły,
Oto dla was żer...

Otóż ta pieśń, którą on ułożył (zarówno muzykę, jak i słowa) w godzinie naszego zwycięstwa, jest nieco niesprawiedliwa dla mnie nieboraka, który przecież w całej tej bijatyce stałem przy jego boku: — p. Shuan i pięciu jeszcze innych zostali bądź wprost zabici, bądź też zupełnie unieszkodliwieni; ale z tej liczby dwaj padli z mojej ręki — owi dwaj, co wdzierali się przez okno w powale. Ponadto czterech było ranionych, a z pośród nich jeden (i to nie najmniej ważna osoba) otrzymał ranę ode mnie. Tak więc w każdym razie wziąłem poważny udział w zabijaniu i zadawaniu ran, więc mógłbym rościć sobie prawo do jakiejś wzmianki w wierszach Alana. Atoli poeci zawsze muszą zważać na rymy... Zato gdyśmy sobie gwarzyli uczciwą prozą, Alan zawsze aż nadto oddawał mi sprawiedliwość.
Narazie jednak nieświadom byłem jakiejkolwiek wyrządzonej mi krzywdy. Albowiem niedość, że nie rozumiałem ani słowa po gallicku, ale owo długie naprężone oczekiwanie, następnie owa gorączkowość i wysiłek naszego ducha w czasie walki, i (conajgorsza) owa zgroza, że w tem wszystkiem brałem niejaki udział, sprawiły to, iż ledwo całe zajście się skończyło, z ochotą powlokłem się chwiejnym krokiem na miejsce, gdzie można było usiąść. W piersi mię coś dławiło, że ledwo mogłem oddychać, myśl o dwu ludziach, których zastrzeliłem, przytłoczyła mię jak zmora, tak iż ni stąd ni zowąd, zanim zdałem sobie sprawę co się dzieje, zacząłem łkać i beczeć jak dziecko.
Alan poklepał mnie po ramieniu, powiedział, że jestem dzielnym chłopcem i że nic mi nie potrzeba jak tylko snu.
— Ja obejmę pierwszą straż — dodał. — Wyświadczyłeś mi przysługę, Dawidzie, na samym początku i ostatnio; nie chciałbym cię utracić za cały Appin... nie, nawet za Breadelbane.
Przeto usłałem sobie legowisko na podłodze, on zaś, trzymając pistolet w ręce i szablę na kolanach, odprawiał pierwszą straż przez trzy godziny według zegarka kapitana, wiszącego na ścianie. Potem mnie zbudził i ja zkolei objąłem trzygodzinną wartę; przed jej upływem był już biały dzień na niebie. Nastał bardzo cichy poranek; morze, kołysząc się łagodnie, bujało okrętem, tak iż krew rozpływała się tu to tam po podłodze czatowni; po dachu dudniły ciężkie krople deszczu. Przez całą wachtę nie słyszałem najmniejszego hałasu ni gwaru ludzkiego, a z chybotania się rudla wymiarkowałem, że nawet u steru nie było nikogo. Istotnie (jak się później dowiedziałem) tak wielu było pomiędzy nimi rannych i zabitych, a reszta tak rozjątrzona, że pan Riach i kapitan musieli się wciąż z sobą zmieniać, podobnie jak ja z Alanem, gdyż w razie przeciwnym bryg mógłby uderzyć o wybrzeże, a nikt nie umiałby temu zapobiec. Całe szczęście, że noc przeszła tak spokojnie, bo wiatr ustał natychmiast, gdy deszcz zaczął padać. Ale i tak z kwilenia całej chmary mew, które latały dokoła statku, czyniąc zgiełk i poławiając ryby, wywnioskowałem, że okręt musiał płynąć tuż koło wybrzeża lub koło jednej z wysepek Hebrydzkich; nakoniec zaś, wyjrzawszy poza drzwi czatowni, obaczyłem po prawicy wielkie głaźne turnie Skye, a nieco dalej w stronę rufy dziwaczną wysepkę Rum.






  1. Poprzeczny drąg masztowy, utrzymujący żagle.
  2. Luka — otwór, którędy się wchodzi pod pokład.
  3. Gallicki (gaelicki) — tyle co celtycki (szkocki, irlandzki lub bretoński). (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.