Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się z nimi należycie, to ani ty, ani ja nie będziemy mogli zmrużyć oka. Ale zważ, że tym razem oni się wezmą poważnie do rzeczy.
Wobec tego miałem w pogotowiu pistolety i nic mi nie pozostało, jak tylko czekać i nadsłuchiwać. Dopóki trwała utarczka, nie miałem czasu myśleć o lęku, ale teraz, gdy wokoło znów panowała cisza, umysł mój jeno tem był zaprzątnięty. Myśl o srogich słowach i zimnej stali nie odstępowała ode mnie; a gdy naraz posłyszałem skradające się kroki oraz szelest odzieży ludzkiej pod ścianą czatowni i poznałem, że napastnicy zajmują w ciemności swe stanowiska, miałem na tyle przytomności, żem krzyknął głośno.
Wszystko to się odbywało po stronie, gdzie stał Alan; zacząłem już przypuszczać, że mój udział w bitwie już się skończył, gdy nagle posłyszałem, że ktoś przemykał się zcicha po dachu nade mną.
Wtem odezwał się jednokrotny świst piszczałki marynarskiej — było to hasło. Wraz też wypadła ku drzwiom cała ich gromada, trzymając kordelasy w dłoniach, a w tejże chwili szyba okna w suficie rozprysła się na tysiąc kawałków — przesunął się przez nią jakiś człowiek i opuszczał się na ziemię. Zanim zdołał stanąć na nogach, przytknąłem mu pistolet do pleców i nawet możebym go zastrzelił, ale gdym dotknął człowieka (i to żywego), wzdrygnąłem się na całem ciele i tak mi trudno było pociągnąć za cyngiel, jak gdyby to szło o latanie w powietrzu.
Ów zeskakując, upuścił był kordelas, a skoro poczuł pistolet, obrócił się jednym susem i chwycił mnie, rycząc jakieś przekleństwo; a wtedy — czy to wróciła mi odwaga, czy naodwrót tak się przeraziłem, iż stało się to samo przez się — dość, że krzyknąłem i wypaliłem

94