Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chała mu z ust i osuwał się zwolna coraz niżej, a twarz miał straszną i pobladłą. W sam raz, gdym spoglądał, jeden z tych, co byli poza nim, pochwycił go za pięty i wyciągnął jego cielsko poza czatownię. Przypuszczam, że w czasie tego musiał zemrzeć.
— Macie tu jednego ze swych whigów! — krzyknął Alan, poczem zwróciwszy się do mnie, zapytał, czym sprawił wielką rzeź. Odpowiedziałem, żem ugodził jednego i to, jak sądzę, kapitana.
— A ja dokonałem dwóch — rzecze on na to. — No, ale jeszcze nie dość krwi się upuściło; oni tu zaraz wrócą. Wracaj na swój posterunek, Dawidzie. Był to tylko przedsmak biesiady.
Usadowiłem się znów na swem stanowisku, naładowałem trzy wystrzelone pistolety i natężyłem zarówno słuch, jako też wzrok.
Nasi nieprzyjaciele prowadzili rozmowę nieopodal na pokładzie i to tak głośno, że pomimo pluskotu fal morskich dosłyszałem kilka słów.
— To Shuan tak sprawę pokpił — mówił jeden.
A drugi mu na to:
— Sza, chłopie! Otrzymał-ci on, czego chciał.
Zaraz potem głosy przeszły w ten sam pomruk, co poprzednio, jeno że teraz przeważnie przemawiała jedna tylko osoba, jak gdyby wyłuszczając jakiś plan, a inni po kolei odpowiadali mu zwięźle, jak gdyby odbierając rozkazy. To mię upewniło, że oni znów powracają, o czem natychmiast zawiadomiłem Alana.
— O to właśnie winniśmy Boga prosić — rzekł mi na to. — Jeżeli nie zdołamy w nich wzbudzić dostatecznej niechęci do zadawania się z nami i uporać

93