Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się przez ramię poza siebie, ujrzałem pana Shuana, stojącego w drzwiach i rąbiącego się z Alanem na pałasze.
— To ten, który zabił chłopaka! — zawołałem.
— Pilnuj swego okna! — rzekł Alan, a gdym wracał na własne stanowisko, dostrzegłem, że jego pałasz przeszył właśnie nawskroś ciało sztormana.
Nakaz, bym pilnował własnego zadania, nie był bynajmniej zawczesny, bo ledwo przytknąłem znów głowę do okna, już pięciu ludzi, dźwigając jedną z zapasowych rej[1], którą mieli walić jak taranem, przebiegło przede mną i zabrali się do rozbijania drzwi. Jeszcze nigdy przedtem nie strzelałem z pistoletu, nawet nie często i z rusznicy, a już nigdy do bliźniego. Ale trzeba było to uczynić — teraz lub nigdy... To też właśnie, gdy owi podnosili reję, krzyknąłem:
— Naści wam! — i strzeliłem w ich środek.
Widocznie trafiłem jednego z nich, bo wrzasnął i cofnął się o krok, a reszta zatrzymała się, jak gdyby nieco stropiona. Zanim mieli czas ochłonąć, posłałem im drugą kulkę nad głowami, a za trzecim strzałem cała gromadka porzuciła reję i rozbiegła się na wszystkie strony.
Wówczas obejrzałem się znów na izbę. Całe jej wnętrze było pełne dymu od mych strzałów, tak jak uszy miałem pełne ich wstrząsającego huku. Alan wszakże stał jak przedtem, tylko pałasz ociekał mu krwią aż do rękojeści, a on sam tak był nadęty triumfem i przybrał tak wyniosłą postawę, iż wydawał się niezwyciężony. Tuż przed nim na ziemi, na dłoniach i kolanach wsparty, spoczywał pan Shuan; krew bu-

  1. Poprzeczny drąg masztowy, utrzymujący żagle.
92