Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szą zważać na rymy... Zato gdyśmy sobie gwarzyli uczciwą prozą, Alan zawsze aż nadto oddawał mi sprawiedliwość.
Narazie jednak nieświadom byłem jakiejkolwiek wyrządzonej mi krzywdy. Albowiem niedość, że nie rozumiałem ani słowa po gallicku, ale owo długie naprężone oczekiwanie, następnie owa gorączkowość i wysiłek naszego ducha w czasie walki, i (conajgorsza) owa zgroza, że w tem wszystkiem brałem niejaki udział, sprawiły to, iż ledwo całe zajście się skończyło, z ochotą powlokłem się chwiejnym krokiem na miejsce, gdzie można było usiąść. W piersi mię coś dławiło, że ledwo mogłem oddychać, myśl o dwu ludziach, których zastrzeliłem, przytłoczyła mię jak zmora, tak iż ni stąd ni zowąd, zanim zdałem sobie sprawę co się dzieje, zacząłem łkać i beczeć jak dziecko.
Alan poklepał mnie po ramieniu, powiedział, że jestem dzielnym chłopcem i że nic mi nie potrzeba jak tylko snu.
— Ja obejmę pierwszą straż — dodał. — Wyświadczyłeś mi przysługę, Dawidzie, na samym początku i ostatnio; nie chciałbym cię utracić za cały Appin... nie, nawet za Breadelbane.
Przeto usłałem sobie legowisko na podłodze, on zaś, trzymając pistolet w ręce i szablę na kolanach, odprawiał pierwszą straż przez trzy godziny według zegarka kapitana, wiszącego na ścianie. Potem mnie zbudził i ja zkolei objąłem trzygodzinną wartę; przed jej upływem był już biały dzień na niebie. Nastał bardzo cichy poranek; morze, kołysząc się łagodnie, bujało okrętem, tak iż krew rozpływała się tu to tam po podłodze czatowni; po dachu dudniły ciężkie krople deszczu. Przez całą wachtę nie słyszałem najmniej-

98