Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jest pusta, a byłoby źle, gdybym miał płacić sześć dziesiąt gwinej i wzamian nie otrzymał nawet kapki gorzałczyny.
— Pójdę i poproszę o klucz — ozwałem się i wyszedłem na pokład.
Mgła była tak gęsta jak przedtem, ale rozhukanie morza niemal przycichło. Zdano bryg na łaskę bałwanów, ponieważ nie było dokładnie wiadomo, gdzie się znajdujemy, a wiatr (nader słabiuchny) nie sprzyjał właściwemu kierunkowi żeglugi. Kilku marynarzy jeszcze nadsłuchiwało, czy nie słychać dunugi, ale kapitan i dwaj oficerowie stali na średnim pokładzie, pochyliwszy się ku sobie głowami. Tknęło mnie (sam nie wiem czemu to przypisać), że knowali coś niedobrego, a pierwsze słowo, jakie posłyszałem, podszedłszy do nich cichaczem, aż nadto mnie w tem upewniło. W sam raz bowiem pan Riach, jakgdyby mu jakaś myśl znagła strzeliła do głowy, wykrzyknął:
— Czyż nie możemy wywabić go podstępem z czatowni?
— Lepiej niech pozostanie tam gdzie dotychczas — odparł Hoseason; — tam nie będzie miał miejsca, by posłużyć się bronią.
— Prawdać i to — rzekł Riach — ale trudno go tam podejść.
— Ba! — rzecze Hoseason. — Możemy wyciągnąć go na rozmowę, wziąć go z dwóch stron pomiędzy siebie i zakłuć dwoma kordelasami, albo jeżeli to się nie uda, mościpanie, możemy wpaść z obu stron przez dźwierze i dostać go w ręce, zanim będzie miał czas imać się pałasza.
Gdym to usłyszał, porwał mnie jednocześnie lęk i gniew na tych wiarołomnych, chciwych i okrutnych

83