Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niemasz wątpliwości, panie łaskawy, — powiada na to kapitan, — a piękną macie odzież.
Oho! — rzecze nieznajomy, — to w tę stronę wiatr dmucha? — i wraz też szybkim ruchem położył dłoń na pistoletach.
— Nie gorączkuj się waszmość — odpowiedział kapitan. — Nie wywołuj burdy, zanim się przekonasz o jej potrzebie. Waćpan masz na grzbiecie kabat żołnierzy francuskich, a w gębie język szkocki, to wiadomo... ale w czasach dzisiejszych wielu ludzi zacnych chodzi w ten sposób, więc ja zgoła się tem nie gorszę.
— Tak? — rzecze jegomość w pięknym kabacie. — Więc aść należysz do zacnego stronnictwa? — (chciał przez to powiedzieć „Czy jesteś Jakobitą?“, gdyż w razie obywatelskich niesnasek każde stronnictwo przywłaszcza sobie miano zacnego).
— Owszem, mości panie — odparł kapitan jestem nieprzejednanym protestantem, Bogu niech za to będą dzięki — (Było to pierwsze słowo o jakiejkolwiek religji, jakie usłyszałem z ust jego, ale później się dowiedziałem, że gdy bawił na lądzie, uczęszczał bardzo przykładnie do świątyni Pańskiej). — Mimo to jednak byłbym zmartwiony, gdyby mi przyszło widzieć kogoś postawionego plecami do muru.
— Byłbyś asan istotnie zmartwiony? — zapytał Jakobita[1]. — Przeto, mościpanie, żeby być z waszmością całkiem szczery, wyznam ci, żem jest jeden z owych uczciwych ślachciców, którzy byli zamieszani w wypadki roku czterdziestego piątego i szóstego; a ponadto (by całkiem jasno postawić sprawę z waszmością)

  1. Jakobitami nazywano zwolenników Jakóba II., pozbawionego korony, oraz jego syna. (Przyp, tłum.)
79