Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak! stanę! — zawołałem. — Nie jestem rzezimieszkiem, ani też (przynajmniej dotąd) zabójcą. Stanę z waszmością.
— I owszem — rzecze ów, — jakże więc asci na imię?
— Dawid Balfour — odpowiedziałem, a potem, mniemając, że człowiek w tak wytwornej odzieży pewnie lubuje sobie w ludziach wytwornych, dodałem: — z Shaws.
Ani mu na myśl nie przyszło, by nie dawać mi wiary, bo Szkoci z gór nawykli już widzieć możnych ludzi stanu ślacheckiego w wielkiej nędzy, ale ponieważ sam nie posiadał własnego majątku, słowa moje podrażniły w nim wielce dziecinną próżność, jaką się odznaczał
— Moje miano jest Stewart[1] — rzekł, prostując się; — zową mnie Alan Breck. Nazwisko królewskie samo przez się wystarcza, choć noszę je poprostu i nie przyczepiam do niego nazwy jakiegoś tam śmietnika folwarcznego.
I wypaliwszy mi tę naganę, jakgdyby to była rzecz pierwszej wagi, zabrał się do obejrzenia naszej warowni.
Czatownia była bardzo mocno budowana, by mogła się oprzeć uderzeniom bałwanów. Z pięciu jej otworów jedynie okno w suficie i dwoje drzwi były na tyle szerokie, że mógł się przez nie człowiek dostać do wnętrza. Pozatem drzwi można było zatarasować: były one z tęgiego drzewa dębowego, dawały się przesuwać w żłobkach, a przytem opatrzone były hakami, tak iż można je było trzymać w miarę potrzeby bądź

  1. Inna pisownia nazwiska Stuart. (Przyp. tłum.)
86