Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Całkiem słusznie, mościpanie — ozwał się kapitan, a potem znów do mnie: — Trzeba ci wiedzieć, Dawidzie, że ten człowiek ma trzos pełen złota, a daję ci słowo, że i tobie z tego coś się dostanie.
Odrzekłem, że spełnię jego życzenie, choć doprawdy ledwie głos mogłem z siebie dobyć. Wtedy on dał mi klucz do skrzyni ze spirytusem i zacząłem zwolna wracać do czatowni. Cóż miałem czynić? Tamci byli łotrami i złodziejami; oni to wykradli mnie z ojczyzny; oni zabili biednego Ransome‘a — miałem-że jeszcze przyświecać nowemu morderstwu? Ale z drugiej strony stawała nader wyraźnie przede mną groza śmierci; albo; wiem cóż mógł poradzić chłopczyna wraz z jednym mężczyzną, choćby nawet byli zażarci jako lwy, przeciwko całej czeladzi okrętowej?
Jeszczem to sobie rozważał tak i owak, nie mogąc dojść do jasnego wniosku, gdy wszedłem do czatowni i wzrok mój padł na Jakobitę, co siedząc pod lampą spożywał wieczerzę — wówczas w jednej chwili zrodziło się we mnie postanowienie. Nie przypisuję sobie z niego chluby; nie wynikło to z jakowejś rozwagi, ale stało się jak gdyby odruchowo, że podążyłem wprost do stołu i złożyłem dłoń na ramieniu nieznajomego.
— Czy waszmość chcesz być zabity? — odezwałem się.
Skoczył na równe nogi i spojrzał na mnie wzrokiem tak wyraźnie pytającym, jakgdyby przemawiał.
— O! — zawołałem — wszyscy oni tu są mordercami, cały okręt jest ich pełny! Dopiero zamordowali chłopaka! Teraz kolej na waszmości!
— Tak, tak! — rzecze ów; — ale jeszcze mnie nie dostali w swoje ręce! — poczem spojrzał na mnie z ciekawością: — Staniesz aść po mojej stronie?

85