Pokolenie Marka Świdy/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Pokolenie Marka Świdy
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1929
Druk Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X

W końcu lutego sekretarz Nusyma i jego kolega z kompanji roku dwudziestego, młody prawnik, inwalida bez ręki, miły, cichy Michaś Słodowski, obudził Marka około południa i wręczył mu grubą kopertę, dał do podpisania świstek i oznajmił, że to jego należność — za trzy ubiegłe miesiące.
Marek zajrzał do koperty i stropił się. Przeliczył dolary, franki, polskie marki i zerwał się z łóżka, przerażony. Natychmiast narzucił coś na siebie i poszedł do telefonu ścigać „tego łajdaka“. Słodowski podawał mu najrozmaitsze przypuszczalne numery, ale „łotr“ schował się dobrze. Sekretarz był dyskretny i o nic nie pytał, ale widząc furję człowieka, bąknął, że w wypłaconej kwocie nie może jeszcze figurować całkowite i pełne oprocentowanie kapitału, gdyż duża jego część jest jeszcze „zaklinowana“ — „właśnie zakupiliśmy dużą partję lasów w Puszczy Grodzieńskiej“.
— Co? Jeszcze niepełne oprocentowanie? Ależ wy jesteście zbóje! Dziesiąta część tego com dostał za trzy miesiące to jeszcze grube zdzierstwo. Nie wiedziałem ja, drogi panie, żem wlazł w takie błoto. I co teraz robić?
Sekretarz śmiał się serdecznie. Kawał był wyjątkowy, na dziś będzie miał co opowiadać na prawo i lewo. Marek szukał gorączkowo w księdze telefonicznej i uwiesił się u aparatu. Długo kogoś dręczył. Sekretarz brał się za boki. Wreszcie ostatnie słowa: — Mało! Mało jest. Bezczelnie pana okradli, to panu mówi Paweł Holc.
Ach, pieniądze... Marek nigdy o to nie dbał. Chodził ubrany byle jak, wyśmiewał elegantów i poprzestawał na małem. Nie rozumiał się na zbytkach, to, co mu się zazwyczaj podobało, było tanie, a rzeczy najbardziej wyszukane i rzadkie miał zawsze za darmo: swoje wielkie plany, marzenia, chimery.
Więc zamierzał jakoweś fundacje, subsydja. Nusym surowo nakazywał mu wydać te pieniądze, gdyż za trzy miesiące miał dostać dwa razy tyle i tak dalej do samej śmierci, co nie znaczy, żeby jego kapitalik miał się uszczuplić o jeden grosz, przeciwnie, stale będzie wzrastał. I Marek nauczył się wydawać pieniądze. Nasprawiał sobie ubrań, zamówił piękne meble do swojej pracowni, kupił na wystawie parę obrazków, pakietami znosił do domu książki, na nic więcej się nie zdobył, a pieniędzy wciąż jeszcze była moc olbrzymia. Wreszcie z niezmierną radością odkrył, że hrabina Chosłowska nie odrzuca jego kviatów i drobnych darów hołdowniczych i dziękczynnych. Swoją zażyłość z nią ukrywał wstydliwie, zwłaszcza od czasu, gdy Botwid spadł z księżyca na bruk warszawski i zamieszkał narazie u Nusyma w wolnym pokoju. Do Bristolu wsuwał się nieznacznie, windziarzowi podawał mylne piętro i przemykał się chyłkiem po schodach, po korytarzach, do drzwi o czarownej cyfrze. Tam truchlał. Może wyszła? Może kto u niej siedzi? Może się co stało? Ale zawsze drzwi ustępowały bez skrzypnięcia, owiewało go gorące tchnienie jej perfum i tuż od progu poczynało się bezwstydne, święte misterjum szaleństwa. Wspaniała uroda jej nagości, omdlewająca pieszczota dumnych ust, za każdym razem inna nowość jej namiętności... Nadspodziewane w niej objawienia, coraz głębiej wciągające go w niezaznane, nieprzypuszczalne otchłanie żądzy, gdzie wciąż odnajdywał i odkrywał samego siebie... Nieprzenikniona była tajemność tej duszy, gdzie w mrokach przebłyskiwały zaklęte skarby, gdzie kłębiły się odurzające, trujące wyziewy. Biło od pani hrabiny Chosłowskiej tysiąc uroków, ale ponad to wszystko panował i trwał wiernie niezniszczalny, zawsze świeży, przepotężny czar młodzieńczej pamięci, wizja jedynej tamtej nocy. W jej objęciach zawsze był pacholęciem, z piekącą, rozkoszną pręgą na piersiach, śmiertelnie odurmanionym, za życia wniebowziętym. Zawsze było w niej opętanie i coś ze snu niepodobnego do żadnej prawdy. Zapanowała nad nim, jak nad niewolnikiem, jak nad dzieckiem. Igrała z nim, uczyła go złego bez żadnego wstydu, odsłaniała przed nim swoje przerażające sądy o ludziach i rzeczach. W opowiadaniach ze swego bogatego życia, w urywkach najtajemniejszych wspomnień, które wymykały się jej jakby pomimowoli, w pewnych momentach zapamiętania, stawała przed nim wyzywająco naga, wyzuta ze czci i wiary, imponująca. Piekielnie szczerym śmiechem, idącym ż głębi piersi, szydziła z jego przerażonych oczu, z oniemiałego milczenia, gdy nie śmiał wierzyć i nie śmiał pytać. Zachwycała ją ta dziewiczość duszy, która tak łatwo mogła się oburzać i tak po dziecinnemu dzieliła rzeczy na dobre i złe, na szlachetne i haniebne. Nie do pojęcia były jej dawne sprawy i sprawki, ale Marek wszystkiemu uwierzył. Zachował nietknięty swój zwyczajny ludzki kodeks moralny, ale po pierwszym odruchu przerażenia doznał na sobie ciężkiego, nieprzepartego uroku tej ciemnej duszy. Jej jednej jedynej na świecie przyzwalał na wszystko i wszystko w niej rozumiał. W początkach niepokoiło go oburzenie, odpychał od niej wstręt. Gdy wracał od niej, postanawiał zerwać, lub uciec, ale przychodził dzień po dniu i przez nią tylko żył.. Wreszcie ułożyło się to w pewien system, na jakiś osobliwy ład, wykrętny a zarazem szczery. Nie mogła i nie powinna być inna. Hrabina Chosłowska była chimerą, istotą fantastyczną, postacią z pochłaniającej powieści. Jej poczwarne wyznania, szeptane w jego objęciach, gdy usta dotykały ust, potęgowały rozkosz. Przenikała ona w głąb mózgu, stawała się prawdziwą ekstazą, poczwarnie mistyczną — rozpustą. Nie miał dla niej ani jednego słowa miłosnego, ani jednego drgnięcia serca. Nie żądał od niej wierności. Żył z nią jeno godzinami, nocami, spędzanemi w zacisznym № 423, pozatem nie myślał o niej, ani o tem, czem ona żyje, co robi, z kim się zadaje. Wspaniała była ich obustronna wolność. Marek miał wyznaczone dnie i godziny. I dopiero gdy się zbliżała jego godzina, doznawał udaru żądzy, niepokoił się, marł z niecierpliwości i pędził, targany obawą, że coś się stało, że dziś jej nie zobaczy... Na samą myśl o tem chwytała go furja, ale, jak dotychczas, za każdym razem, gdy przybywał zdenerwowany, nawpółprzytomny i wydzwonił umówione trzy sygnały, drzwi uchylały się miękko i otwierał się przed nim zaczarowany świat. Nieład dwóch pokojów, podniszczone aksamity kotar, wyłysiały dywan, szczątki przedwojennego zbytku, zwiędłe kwiaty, pootwierane szafy i kufry, wszędzie pył, wszędzie jej trujący zapach, rozrzucone, niezasłane szerokie łoże...
Pozatem pracował. Od czasu hekatomby nieodżałowanych rękopisów inaczej zabierał się do rzeczy. Trzymał się mocno w garści, nie rozpuszczał się, już nie dowierzał natchnieniu. Rwał się do pióra, ale tylko zrzadka pozwalał sobie coś napisać. Myślał. Dużo czytał. Ostrożnie, chyłkiem podglądał ludzi pióra, nigdy niczem nie zdradzając swych aspiracyj. Naiwnie sądził, że są to ludzie osobliwi, wyjątkowi, był wobec nich nieśmiały i pełen oczekiwań. Nie opuszczał ani jednej soboty literackiej Nusyma. Poznał jedenastu poetów, szesnastu plastyków, dwa razy tylu krytyków i jednego muzyka, który zwykle grywał do tańca. A obok nich całe mrowie pospólstwa, które otaczało wybrańców i miało za zadanie wytwarzać atmosferę artystyczną tych wieczorów i utrzymywać wysoki poziom. Wszystko to było wygadane i z urzędu inteligentne i co do jednego przesubtelnione. Było wśród nich kilkoro prawdziwych snobów, reszta wysilała się na snobizm, jak umiała. Między artystami krew judzka utrzymywała się na pewnym nieznacznym procencie, ale dla hałastry miłośników nie było żadnego numerus clausus. Nastrój tych wieczorów był swobodny i miły, ale kolacji nie zastawiano. W pokoju jadalnym piętrzyły się góry przekąsek i słodyczy, a gdański konjak płynął potokiem. Tam też dookoła wielkiego stołu obracały się te wieczory. Tam uciekał, kto mógł, gdy któryś autor uproszony zaczynał odczytywać swój niedrukowany utwór, lub gdy znakomity krytyk rzucał najnowsze problematy, jako zagajenie mającej nastąpić dyskusji, do której nigdy nie dochodziło. Tam rozpajano do nieprzytomności jedynego mecenasa wszystkich sztuk wyzwolonych, arcybogacza wojennego Izaaka Eisenbruna, wmawiano weń najgrubsze komplimenty, toastowano na jego cześć, drwiono zeń w żywe oczy i na miejscu nabierano bezwstydnie i z humorem. Tam zakładano nowe pisma literackie i grzebano stare, tam godzono zwaśnione talenty, wychylano z krytyką nieszczere bruderszafty. Koło północy, po teatrach przybywali aktorzy i znosili najnowsze plotki i anegdoty. Było wesoło, hulaszczo, młodzieńczo, zapanbrat, po koleżeńsku i nic więcej. To pouczyło zakonspirowanego kandydata na szczytny urząd w służbie muz, żeby pracował i czekał, a reszta będzie mu dodana. Tyle skorzystał, że poznał mnóstwo dobrych kawałów i paru przemiłych ludzi Artur Lubiński, autor dwóch rozgłośnych tomików poezyj, wydanych jeszcze za okupacji, zamilkł w niepodległej Polsce. Cierpliwie znosił melancholijne westchnienia kolegów i rozczarowanie, a teraz już zapomnienie ze strony tak entuzjastycznej niegdyś, warszawskiej opinji. Rozchodziły się jeszcze czwarte i piąte wydania jego tomików, ale nie znać go już było na powierzchni życia literackiego. Jak na mieliźnie, osiadł na posadce dziewiątej klasy w P. K. K. P. Koledzy mawiali: „To był ostatni śpiew łabędzi umarłej epoki“. Nosił on w młodej twarzy zatajony dobroduszny uśmieszek, który pociągnął doń Marka. Lubiński bez trudu po oczach odgadł w nim zakonspirowane aspiracje. — Niech się panu nie śpieszy. Niech się pan nikogo nie radzi, zanim pan nie przebrnie pierwszego chaosu w samym sobie. W tej fazie wszystko może w panu skrzywić tak zwane obcowanie twórcze, wieczory autorskie w lokalu „Salonia“, entuzjastyczne oceny swoich, zabójcze drwiny ze strony „tamtych“ i trzeźwy fachowy osąd ze strony jeszcze jakichś trzecich. Święte są tajemnice dzieciństwa twórczego, jego udręczenia i rozkosze, jego wielkości i śmieszności. Nikogo tam nie należy dopuszczać. Niechże się panu nie śpieszy. Dziś wydrukują wszystko, byleby niezanadto wiadome było, o co komu idzie i byle się to działo w Bombaju, na stokach Kilimandżaro, lub w okolicach Damaszku. Jednak i biednego czytelnika należy trochę oszczędzać — dla lepszego jutra.
Lubiński pracował nad swoim dramatem w dwupokojowem, przeraźliwie skromnem mieszkanku w oficynie, w godzinach pozabiurowych i bynajmniej nie przeklinał swoich losów, nie oskarżał społeczeństwa. Zamierzył wielkie dzieło i łamał się z niem.
— To, czego od siebie chcę, jest prawie niepodobieństwem. Zamiar ponad możność dzisiejszego pokolenia. Ale to się uparło we mnie i nic już nie poradzę. Jestem we władzy chimery. Albo podołam, albo nie. Starczy mi pracy na całe życie. Bywa ze mną i tak i owak. Czasami wystrzeli aż pod niebo wizja mojego dzieła, jak wspaniała świątynia. Czasami zawali mi się wszystko na łeb. Wówczas odpocznę i zaczynam inaczej. Ale zdarzają się godziny tak niezgłębionego szczęścia...
Marek był olśniony. Oto ten, który wzgardził swoim szybkim rozgłosem i dalszem uganianiem po kawiarniach, po redakcjach, po klikach, aby przeskoczyć tego, owego i każdego, a wkońcu i siebie samego. Nie wyprawia modnych harców, nie wyczynia łamańców. Człowiek, który się waży na wielkość! Przylgnął do niego, zakochał się. Uwierzył weń o wiele mocniej, niż on sam w siebie. Lubiński uśmiechał się jeno smętnie i mawiał: — Nie wiem, nie wiem — to bardzo trudne... — A Marek nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy, że już porzucił swoje ultra niebywałe małpowane matactwa, wysilanie się na coś nieodparcie nowego, co było treścią jego drugiej fazy rozwojowej po wiadomej hekatombie. Pchał się za innymi, uczył się od nich i dbał jeno o to, żeby nie zostać wtyle za prądem, który niósł najnowszą literaturę. Z łaski hrabiny Chosłowskiej odkrył był w sobie jedyne w Polsce powołanie, monopol na rewelacje erotyczne, w których nikt go nie przeskoczy. W samym tytule planowanego cyklu zawierała się połowa osiągnięcia i powodzenia: „Czarne Płomienie“. Teraz zawrócił w miejscu i poszedł za urokiem Lubińskiego. Zagrzebać się w pracy na całe latał Patrzeć, rozmyślać, badać. Być wszędzie, wszystko czytać, wszystko wiedzieć. Zapamiętać się w jednej wyłącznej idei, pokusić^się o wielkość.
Wielka powieść o Polsce! Obraz tego, co jest w nas, wokoło nas, za nami, przed nami. Wyczarować utajone, na żywych ludziach wykazać jak na dłoni to, co poza wrzawą, za pyłem powszedniego dnia, jest naszą istotą i prawdą. Uczcić cud dziejowy i uwiecznić go w. sercach pokoleń, opowiedzieć ludziom baśń nieznaną o tem, co przeżywaliśmy w te lata dzień po dniu, w niepokoju, w zamęcie, w obłąkaniu, w momentach nieprzebranej radości i w godzinach straszliwej rozpaczy. Gdzie w nas pamięć niezliczonych wydarzeń? Przewaliły się jakby ponad naszemi głowami, przemykają się chyłkiem niepostrzeżone, przemijają z dnia nadzień wraz z gazetami, które się przerzuca i ciska w nicość, bo nazajutrz będą nowe. Niepodobna się opamiętać w chaosie, a czas mknie, sypie faktami — jakże za nim nadążyć? Rok naszego czasu starczy za dziesięć, jakże niezmiernie już długo żyjemy w niepodległej Polsce! Zamierzchłem widmem, zjawiskiem wręcz niepojętem stały się lata niewoli. Gdzie rok czternasty? Gdzie ogrom wojny światowej? Wielkie dni Listopada zdają się stać u kolebki naszego dzieciństwa...
Nie kronika wydarzeń, nie uczony traktat polityczny i nie dyplomata, nie filozof, nie socjolog dadzą odpowiedź na to, co w nas podświadomie nurtuje, co nas trawi i nie daje żyć spokojnie. Tylko sztuka i tylko artysta. Nie dla patrjotycznych kazań, nakazów, wskazań, ale dla potrzeby duszy, dla nasycenia łaknącej wyobraźni i obaczenia samych siebie w prawdzie, w głębi, w pięknie olbrzymiej epoki. Dzieło żyjące, wielkie, jasne i proste przeniknie do wszystkich serc, podniesie je na wyżyny godne tych czasów. Zabiją polskie serca do wtóru z narodami świata, wejdą w rytm, którym tętni życie nowej ludzkości. «Jakże przystąpić do tego ogromu? Co z niego brać? Nie dzieje gabinetów, sejmu, dyplomacji, przesileń, rozłamów, intryg, skandali, aktualności. Nic z tego, co najbardziej głośne w zgiełku dnia, co zaprząta wszystkich i każdemu nastręcza się bezczelnie, a co w głębinach życia narodu nie znaczy nic zgoła. W skupieniu mądrości, w natchnieniu, które daje ukochanie swego narodu, trzeba wkroczyć w tajemną gęstwę życia. Dojrzeć to, co się ukrywa na samem jego dnie, w ciemnych czeluściach dusz. Odkryć, skąd wychodzą owe źródła podziemne, które jak pierś matki karmią wszystko, co żyje. Odważnie zrywać“ czcigodne zasłony obłudy i kłamstwa, w które spowite są racje stanu, zasady, świętości, wystawiane na pokaz nieszczęsnej ciemnej tłuszczy. Nie szukać chwały ani wielkości, nie uganiać się za złem ani bezecnem. O jedno jedyne dbać: we wszystkiem, zawsze, wszędzie dostrzec, wskazać nieomylnie i nazwać po imieniu to, co jest — prawdę. Prawdą będzie pisane dzieło epoki, objawienie, za którem tęsknią nasze czasy.
Nie dokonają tego stare czcigodne głowy, osiwiałe lub łyse od zasługi i sławy. Nie podoła temu ich wielki kunszt ani serce zakochane w marzeniu o Polsce. Ani najmłodsi, którzy nie czują wolności narodu, gdyż nigdy nie zaznali niewoli i dostali Polskę za darmo. A dokona jeden z tych, których młodzieńcami zasłała Wielka Wojna, albowiem w ich to duszach żywię i tętni cud dziejowy, przełom polskiego Losu.
Marek dźwigał ciężką zadumę swego utajonego marzenia. Wrastało ono w jego duszę i olbrzymiało ponad wszelką nadzieję, by mógł je kiedykolwiek ogarnąć. Kusiło, upajało niepodobieństwo i odrącało, miażdżyło wniwecz i w śmiech obracało polatujące samotne dumania. Aż w pewnej jasnej godzinie ukorzył się przed wielkością własnego marzenia, stał się artystą. Nie dla siebie zamarzył, ale dla swego narodu. Nie dla niego dzieło, ale on cały dla dzieła. Życie mu poświęci, będzie walczył, będzie się zmagał i albo zwycięży... Albo dokona, ile będzie mógł, resztę wypełni ktoś inny, większy.
Nowe życie otworzyło się przed nim, — ogrom pracy. Rozglądał się wokoło a nic nie widział. Nie wiedział, od czego zacząć swoje wielkie badania. Radził sobie, jak mógł. Codziennie chodził do Lourse’a.
Tam w godzinach przedobiednich przerozmaici panowie kładli mu w uszy nowiny dnia. Pełno ich było codziennie. Rozprawiano gorączkowo, przesiadano się, przysiadano, szeptano, spierano się. Co chwilę wchodził ktoś jeszcze lepiej i coraz lepiej poinformowany i coś prostował, uzupełniał, odwoływał. Panowie tutejsi wiedzieli wszystko z pierwszej ręki, nieomylnie przewidywali naprzód, co się stanie, a czego nie będzie, albowiem o każdej porze dnia i nocy mieli dostęp za kulisy wydarzeń. Dzięki położeniu w sercu stolicy do Lourse’a najprędzej docierały wieści z M. S. Zetu, które było o dwa kroki, z Prezydjum R. M., które stało naprzeciwko, przez ulicę, i ze Sztabu, do którego można było sięgnąć ręką.
Zresztą w godzinach urzędowych mnóstwo dostojników okolicznych wykradało się tu na wagary.
— Łabanowicz się waha.
— Szulski był wczoraj u Naczelnika Państwa.
— To fakt, od pierwszej do trzeciej w nocy!
— A więc gabinet się nie utrzyma.
— Jeżeli dociągnie do środy, to się utrzyma.
— A bo co?
— We środę Łabanowicz ma dać ostateczną odpowiedź.
— Ależ nie, — w Prezydjum dopiero co mi mówili, że zamierza zwlec do piątku.
— To nieostrożność, bo tymczasem zdąży przyjechać Fantynicz.
— No, jeżeli tak, to znowu nic nie wiemy.
— Ależ panowie, cała gra polega, na...
— Wiemy! Wówczas grupa „Koło“ i „Klub sześciu“ na mocy tajnego paktu forsują Szpłlewskiego, lewica ma nie przeszkadzać, z żydami toczą się układy.
— Co u djabła za Szpilewski?
— Nikt go nie zna. Podobno z Krakowa, czy skądś. Szpilewski i tyle.
— Któż w takim razie weźmie Skarb?
Na głębsze syntezy puszczał się zażyły domownik Nusyma, młody adwokat, który faktorował mu w podrzędnych tranzakcjach i z tego żył niezłe, ale główną pasją jego była polityka, a celem życia mandat poselski. Chaos pierwszych wyborów pochłonął cały jego mająteczek. Ubezpieczył się aż w trzech kombinacjach wyborczych na mocy cichych paktów, wszędzie płacił i z paktami w ręku czekał spokojnie, aż wszyscy go nabrali. Zdruzgotany moralnie, szybko przyszedł do siebie i dalej pracował jak wół, jak Syzyf, na straszliwej roli polityki dnia. Wszystko wiedział, wszędzie był na czas a nawet znacznie wcześniej. Pół dnia trawił w Sejmie (nazywano go tam posłem bez teki), znajomości posiadał olbrzymie i z każdym był dobrze, nawet z tymi co go zdradzili i obrabowali, gdyż jak mawiał, „w polityce niema urazy“. Lawirował między prawicą a lewicą w mętnym środku, gdzie roiło się od najdalej idących kombinacyj. Kręcił się jak w chorobie świętego Wita, latał jak kot z pęcherzem i lazł w oczy każdemu do tego stopnia, że raz nawet pewien dzienniczek bąknął jego nazwisko w pewnej zawiłej, przelotnej kombinacji gabinetowej jako kandydata na ministra aprowizacji. Na tymczasem było to szczytem jego karjery politycznej. Nusym przezwał go kiedyś mecenasem Niedowiejskim i to się doń przylepiło na dobre.
— Polska — prawił — jako twór dziecięcy, wyrosły po burzy wojennej, nieustalony, pełen kłopotów organizacyjnych i groźnych fermentów socjalnych, sąsiadujący z czerwoną otchłanią i tak dalej, i tak dalej, — aby zbudować mocne państwo musi być szczerze i otwarcie lewicową, powiem — nawet socjalistyczną. Dla tych samych najgłębszych przyczyn oraz z powodu licznych chorób dzieciństwa, zatracenia tradycyj państwowych i tendencyj anarchistycznych i znowu z powodu tegoż fatalnego sąsiedztwa i tak dalej, i tak dalej — musi być niezłomnie konserwatywną, prawicową, powiedziałbym nawet reakcyjną, opartą o dogmaty świętości kapitału i powagi Kościoła. Oba kierunki mają u nas niezłomne podstawy objektywne i oto cała przyczyna obecnego zastoju. Nasza epoka należy do ludzi zdrowego środka, to oczywiste, cóż, kiedy znowu, mniejsza o to dlaczego, ci są tragicznie bezsilni. W rezultacie wszystko u nas idzie samo. Nawet nie idzie, ale raczej wałęsa się, wlecze, ziewa, przystaje, kładzie się i usypia, to znowu ocknie się, zerwie się i wyrżnie jakieś kolosalne głupstwo, jak naprzykład, nie szukając dalej...
Marek nasłuchał się teoryj, które zakrawały na rozmyślnie ułożony kawał i wielu anegdot sejmowych, w których niechcący obnażały się zdradziecko nader przykre prawdy. Rzadko kto rozumiał, o co mu idzie, zasypywano go erudycją powikłań, przesileń, kombinacyj, ciskano imionami, które nic nie mówiły i nic nie znaczyły a stawały się za sprawą niepojętych czarów jedyną przyczyną jakiegoś kryzysu, jedyną przeszkodą do wybrnięcia, czasami wręcz jedyną nadzieją Polski, co prawda na parę dni, które mijały jakoś szczęśliwie. W sejmie czuł się znacznie gorzej niż u Lourse’a, gdzie jednak nie zapominało się, że jest się w cukierni. Tutaj, u wielkiego ołtarza Rzeczypospolitej spodziewał się czegoś innego. Czegóż chciał?
Za każdym razem, gdy tu bywał, zawsze w pewnej chwili postrzegał, że mu brak czegoś natarczywie. Nie umiał tego nazwać, ale brakowało właśnie czegoś najważniejszego. Rozglądał się. Przypatrywał się przenikliwie posłom ludziom szarym i posłom ludziom skandalicznym i posłom mężom znakomitym. Wszyscy zdawali się doskonale wiedzieć o tym kardynalnym braku, ale każdy udawał, że nie widzi — bo i co znowu, bo skądże u Boga?... Wszyscy oni wyglądali, jakby się wstydzili samych siebie, jakby sami sobie obrzydli już niedozniesienia, jakby im się już wszystko dawno przejadło i znudziło. Czy na galerji sejmowej, czy w kuluarach, czy w bufecie, czy w czytelni, czy w którymś z klubów, gdzie miał znajomych, wszędzie w olbrzymiej niezdarnej budowli coś majaczyło i wymykało mu się, było zwinne, wciąż obecne a nieuchwytne, jak uprzykrzony mól, który snuje się w powietrzu swoim niemrawym widmowym lotem i co chwila go niema, pokaże się i znika, i nigdy nie daje się złapać. Na wszystkiem leżałało osobliwe piętno. Nito zastarzały pył, nito pleśń, nito nalot miljardów wypowiedzianych tu pustych słów, wszystkich godzin zmarnowanych na jałowych dyskusjach, wszystkich intryg i szalbierstw. Proste przywidzenie...
W restauracji sejmowej brakowało tylko porozrzucanych tu i owdzie walizek i bagażów ręcznych, rozkładów pociągów, porozlepianych na ścianach i czadu węglowego a możnaby wziąć wszystkich tu obiadujących za obcych sobie ludzi, za jakąś przejezdną zbieraninę z czterech końców świata. Czekają na stacji węzłowej na swoje pociągi i lada chwila zerwą się, rozjadą się na wszystkie strony i nie zostanie po nich w tych murach śladu, ani wspomnienia. Śmieszne urojenie...
I tak za każdym razem. Gdy wkraczał w gmach sejmowy, opędzić się nie mógł przykrym, złośliwym zjawom, które wypełzały napoczekaniu ze wszystkich kątów i łaziły za nim krok w krok, następując mu na pięty. Ostrożnie spowiadał się z tego wrażenia znajomym posłom i skrzętnie notował sobie w pamięci wszystkie ich wyroki i orzeczenia głęboko phytyjskie i dorywcze, i szczere, i dyplomatyczne, i wręcz głupie.
— Czego pan od nas chce? Sejm się zestarzał, zatęchł i cóż dziwnego, że panu śmierdzi. Nowy będzie o całe niebo lepszy.
— Nowy będzie stokroć gorszy, albowiem nowa szalona ordynacja wyborcza, z którą napróżno walczyli najlepsi ludzie...
— Wszędzie jest to samo, co i u nas na Wiejskiej ulicy. W ministerjach, w stronnictwach, w opinji, w gazetach, wszędzie — specyficzny polski impass.
— Nie u nas szukaj pan nowej Polski. Ona się jeszcze nie wypowiedziała, ale wypłynie z głębin życia od masy. Władcą Polski jest chłop i robotnik.
— Jeżeli nowy sejm nie strząchnie ze siebie terroru ciemnoty, jeżeli nie pozbędziemy się z ław poselskich wszystkich co do jednego chłopów analfabetów to djabli nas wezmą razem z całą Polską.
— Nasz sejm? Wszędzie w Europie to samo. Parlamentaryzm się przeżył.
Wreszcie Marek zaklął i porzucił metodę badań nad polską rzeczywistością. Gdy po raz ostatni był w sejmie, panował tam zgiełk, gwałt, suwereni tłumem wylewali się z sali posiedzeń i rozpełzali się po klubach dla tajemnych narad, w restauracji całe stoły kłóciły się ze sobą. Posłowie, jedząc naprędce, wytrząsali sobie pod nosem widelcami, jak gdyby sobie chcieli nawzajem powykłuwać oczy. Pod filarami kuluarów w półcieniu latali wielkiemi krokami jacyś zrozpaczeni samotnicy o błędnych oczach, poseł Chrabąszcz, który zawsze chciał zgody i żeby wszystkim było dobrze, siedział na ławie pod oknem i płakał. Demonicznie szeptano po kątach, szarpano na obie strony wahających się kolegów i urywano im rękawy. Nad wszystkiem panował nieprzerwany, nieznośny, świdrujący w głębi mózgu terkot dzwonka marszałkowskiego, który przenikał gmach sejmowy od strychu do piwnic. Nikt go nie słuchał, nikt go nie słyszał. Dzwonek zawziął się, zawściekł się, grzmiał, jęczał, wył i wygnał wreszcie Marka z nawiedzonego domu. Długo huczał mu jeszcze w głowie jego przenikliwy głos, a przyszły powieściopisarz i w nim dopatrzył się znamiennego symbolu.
To godzina dziejowa bije na alarm, ostrzega, wzywa do opamiętania. To mistyczny duch Polski objawia się w jego martwem elektrycznem szczekaniu. To już oslatnie, groźne manetekeliares...
Lubiński radził mu patrzeć w siebie samego i czekać momentu twórczego — wizji Polski. Gdy ona mu się objawi, dokona się połowa jego dzieła.
— A jeżeli mi się nic takiego nie wydarzy?
— To znaczy, że pan nie stworzy nic własnego, co bynajmniej nie przeszkodzi panu napisać znośnej powieści, a nawet być sławnym. Niech się pan nie dręczy i czeka cierpliwie.
— Cóż mam robić w takim razie? Czekać?
— Trzeba się zająć czemś pożytecznem. Niech pan czyta jak najwięcej. A jeżeli brak panu dyscypliny, niech się pan czepi pracy obowiązkowej, bodaj jakiejś marnej posady. Niewola ośmiu godzin na dobę nauczy pana szanować każdą minutę wolności. Poradziłbym to niejednemu z naszych artystów, tonących w nadmiarze wolnego czasu. My, Polacy, wszyscy jesteśmy lenie.
Markowi nie śpieszyło się do posady, czas i tak mu schodził nader mile. Po parę godzin dziennie pisał pamiętnik swoich przygód w niewoli i na tułactwie. Była to praca spokojna i miła. Poprostu uczy się pisać. Chwytał obrazy, momenty, postacie z tych lat. Doniedawna były one żywe, jego własne, do głębi znajome i zwyczajne. Teraz, pod piórem, przeobrażało się to wszystko, oddalało się, stawało się czemś zupełnie nowem, fantastycznem. Nieprzemierzona Rosja, po której przerzucał go los w ciągu trzech lat, jej stepy, jej rzeki, jej miasta, jej niebo i powietrze wydawały mu się teraz krainą snów. Ludzie opętani szaleństwem walki, niszczący się nawzajem w potokach krwi, w czadzie pożarów, w ekstazie bestjalstwa, stawali się narodem przeklętym, skazanym na zagładę przez wyrok losu, który wypełnić musieli nad sobą własnemi rękami. Zdawało mu się, że tu i owdzie na krwią zalanym bruku miasta, w głuchym lesie, w szczerym stepie, w wiosce wygłodzonej i bezludnej, nad brzegiem potężnej rzeki, niosącej korowody wzdętych trupów — dostrzegł był, widział i zapamiętał widmowy szereg mknący w dal, straszliwy patrol, przednią straż armji klęski i zatracenia — czterech jeźdźców Apokalipsy. On sam — niedostrzegalny pyłek, niesiony przez huragan wydarzeń, ciskany tu i tam, i porywany znowu bez wytchnienia, bez celu i bez sensu, wydawał się teraz sam sobie istotą wszechwiedzącą, duchem posłanym między gromy, burze, zbrodnie i nędze ludzkiego piekła, aby wszędzie być, wszystko widzieć i zapamiętać i wiernie zdać z tego sprawę. Gdy pisał, poznawał dopiero po latach, co to było i czem był on dawniejszy, dziś już obcy samemu sobie.
Pisanie pogrążało go jakby w niebycie, odrywało od zbyt jasnej pamięci na dzień bieżący. Było mu to miłe, a skąd inąd — wyczuwał to mętnie — i nader potrzebne. Pamiętnik zasłaniał przed nim coś uciążliwego, odkładał na kiedyś jakowąś ostatnią resztkę czegoś, co obumarło i nic nie znaczyło, ale trzeba to było przyznać, jeżeli nie dolegało (co to — to nie!), to skądś zdaleka spozierało jeszcze ku niemu zwiędłe, wybladłe — i nudziło. Poza pamiętnikiem i ulubionem marzeniem o wielkiej powieści, dla której narazie nic nie czynił, zaniedbawszy swoje studja, lektury starych gazet, wywiady i wiwisekcje — jedynem uzupełnieniem jego żywota była pani Chosłowska. Nie myślał o niej, miał swoje sprawy, niemal zapominał, nieraz całemi dniami jak gdyby o niej nie wiedział. I zawsze przychodziła, powtarzała się ta sama chwila. Odrywała od pracy, wypędzała go z pośród ludzi, głęboką nocą budziła go ze snu i natychmiast musiał biec do niej. Nieprzytomny, pijany, zatruły, bez jednej myśli w głowie, w trawiącej niecierpliwości, bez względu na porę dnia, rankiem, w południe, po nocy — z zapartym oddechem stukał do jej drzwi. Czasami zastawał u niej zdechłego starego grafa Pieremieljewa o twarzy wyszarzałej i zmiętej jak szmata, gdzie czaiły się jeno spodlałe oczy chytre i złe. Czasami widywał młodą dziewczynę o sennej bladej twarzy i błędnych oczach, pachnącą eterem, milczącą, jakby zahypnotyzowaną Rosjaneczkę, niejaką Murę, niewolnicę pani Chosłowskiej, od której nie odrywała uwielbiającego psiego spojrzenia. Marek podejrzewał, że i graf i Mura żyją z łaski hrabiny, a z jego pieniędzy, które od czasu do czasu udzielał jej w postaci pożyczek, zazwyczaj podwajając sumę, którą wymieniała — pieniędzy wciąż jeszcze miał dosyć. Był dumny, że mógł ją wspomagać, a zarazem chwytał w tem osobliwy posmak, który zaostrzał jeszcze jej urok. Obok tego owe datki uspakajały jego dalekie i dość fantastyczne obawy, że piekielnica może znienacka zażądać od niego czegoś niesłychanego, jakiejś drobnej może przysługi, która jednak — jednak (wiedział to dobrze) nie będzie do wymuszenia i wówczas drzwi № 423 już nie otworzą się nigdy na, umówiony sygnał. W razie większej potrzeby zażąda od Nusyma spłaty, wreszcie zostaje w rezerwie Kuba, który natarczywie wpycha należną mu część dochodów z jordanowickiej gleby. Ów strach jego począł się w pewnej chwili, niezapomnianej, poczwarnej, na wieki tajemnej, gdy zanim rozwarła przed nim jakieś dno rozkoszy, kuszące jak przepaść — pochyliła się nad nim, przygniotła go piersiami, mocno do bólu ujęła go za ramiona, jak szponami, i patrzała głęboko w oczy rozszerzonemi odziwniałemi źrenicami. — W razie potrzeby... Na mój rozkaz... Wszystko? Każdą rzecz? Ufasz mi? Nie cofniesz się? Przysięgasz? Pamiętaj! Pamiętaj!... — Pamiętał, że przysiągł bez wahania, jak wówczas za pierwszym razem, w noc przed burzą. Ale pamiętał i to, że wówczas był w szóstej klasie i gdyby doszło do próby, jak małe dziecko usłuchałby każdego rozkazu cudnej, dumnej pani, która porwała i zabrała go z duszą i z ciałem. Dziś nie było o tem mowy. Oswoił się w niej ze wszelkiemi możliwościami, czytał ją, jak pochłaniającą powieść o ciemnej bujnej duszy, pełną przygód i losów, ale sam był poza kartami tej księgi, był postacią z innej kroniki wydarzeń. Przysięga? Wybuch temperamentu, nic więcej. Może się zakochała? Nie pa trzy to na nią, ale — na schyłku swoich kobiecych lat — wobec tak dalece młodszego od siebie człowieka — kto wie... W istocie Marek był przekonany, że hrabina jest w nim rozkochana. Wiedział, że z konieczności tylko przesiaduje w Warszawie, że wciąż jest na wylocie i czeka tylko na jakieś wiadomości, by ulecieć do kochanego Paryża. — Ty pojedziesz ze mną. Nie razem, ale w tydzień później. — Była tego zupełnie pewna. On również. Już nie rozumiał nawet, jakby mógł się obyć bez niej...
Przykuwała go do niej żądza i wiecznie nienasycona ciekawość jej zwierzeń i tajemnic, odsłaniających w niej ciemne, przepastne dno. Była w tem jakby druga rozpusta, która wtórowała rozpasaniu zmysłów i rozjątrzeniu nerwów. Z jej objęć wychodził skalany i zatruty, z surową, uczciwą pogardą dla siebie, a zarazem pełen zachwytu, w którym objawiała się jakowaś druga jego natura, najgłębiej tajemna. Czuł w sobie rozdwojenie i podwojenie. Osiadł w nim jakowyś sobowtór, cynik i zbrodniarz. Przebywał w ukryciu, nie ważąc się mieszać do jego spraw codziennych. W niczem nie wpływał na jego postępowanie, nie kusił nigdy, ale był nieodstępny i szeptał swoje ironje i herezje o rzeczach i ludziach, patrząc leniwie na ten świat. I świat stawał się głębszy, coraz ciekawszy. Jak pod szkłem potężnie zwiększającem, występowało jego tajemne, to prawdziwe oblicze, którego się nigdy nie ogląda prostemi, szczeremi oczami. Sobowtór, uwielbiający panią Chosłowską, widział wskroś ziemię żywe korzenie drzewa żywota, rozumiał dziwolągi cieniów, rzucanych na jasną ścianę przez jasne słońce od ludzi i zjawisk całkiem zwyczajnych. Marek nie stał się przez to bynajmniej gorszym, poprostu stawał się stopniowo trochę innym i tyle. Złagodniało i twarde „tak“ i bezwzględnie „nie“. Marek coraz więcej rozumiał w tych pokręconych ludzkich sprawach i w sobie samym. W tajemnych godzinach rozpasania nie czuł już więcej zgrozy, i świętokradztwa, ani hańby swojej zdrady, teraz wie~^ział tylko, że hrabina obroniła go od groźnego opętania i stoi na straży lego spokoju. Wdzięczność za to była bodaj jedynem cieplejszem uczuciem, które w nim tlało dla kochanki.
Szczęśliwa likwidacja pani Goślickiej wydobyła go jak z niewoli. Szeroki świat znów stał przed nim otworem, wabiąc tem, co jutrzejsze i nieznane. Każde drgnienie żalu za tem, co było, niepokojące zwidzenie senne, chwila niebezpiecznej zadumy, na której dnie szemrały bolesne westchnienia za czemś dalekiem, wielkiem i czystem — wszystko zostawało poza nim, gdy tylko zanurzał się we mgłę otaczającą panią Chosłowską. Wracał od niej zawsze z radością bujnego życia, niosąc w sobie skarb swoich przeżyć. Ten skarbiec zbogacał się z dnia na dzień i stawał się coraz szczelniej zamkniętym, coraz bardziej tylko własnym i coraz tajniejszym.
Właśnie powrócił. Wyczerpany i rozjątrzony, zamknął się w swoim pokoju. Nawpółsenną, znużoną myślą będzie się błąkał po swojej ukrytej krainie. W myślach będzie się zacierała granica między prawdą tego, co było, a urojeniem. Oddzieli się od żyjącego świata, oderwie się od samego siebie. Bez śladu zniknie z pamięci sprawczyni cudu, zostanie czysta ekstaza, matka przyjść mających natchnień, z trzęsawiska wyrosną kwiaty. Zaledwie wszedł do swego pokoju, ukazał się na progu Teofil.
— Jakaś pani czeka od godziny i nie chce odchodzić.
Marek stropił się i nie wiedział, co począć. Było to już nazbyt niesłychane. Zbieg okoliczności? Ależ to straszliwy wyroczny znak, ona — właśnie w takiej chwili. Poprzez rozpacz przebijała się radość, triumf. Przewracało się w nim wszystko, czem żył jeszcze przed chwilą. Zamęt, ciemność, jasność — i co za obmierzły wstyd..
— Więc cóż będzie, proszę pana? Ta pani nie wie, że pan wrócił. Niech jeszcze posiedzi w salonie, wreszcie sobie pójdzie, przecie to już koło dziesiątej...
Ale Marek otrząsnął się z tchórzostwa.
— Prosić natychmiast!
Bolesny zawód — i ulga.
Nieznajoma młoda dziewczyna. W tej chwili ze zgrozą odkrył, że jednak pomimo wszystko pełen jest jeszcze tamtej. Nie myśli o niej, nie pamięta, a nosi ją w sobie. Inaczej nie wpadłby odrazu na taką właśnie najgłupszą myśl. Złemi oczami powitał nieznajomą, wzgardliwie, z obrzydzeniem, obrzucił jej niemodną długą salopę i zupełnie niemożliwą w Warszawie futrzaną czapę.
Po godzinie wciąż jeszcze chodzi po pokoju, bądź to zapalając wciąż tego samego papierosa, który mu natychmiast gasł, bądź pocierając sobie czoło, albo zupełnie bezmyślnie wyglądając przez któreś z okien. Nieznajoma mówiła bez przerwy głosem bezbarwnym, jednostajnie zmęczonym. Jej drobiazgowa dokładność, jak przy składaniu raportu, zwyczajność, brak tonu i siły w opowiadaniu sprawiły, że straszliwe dzieje zdawały się być urojeniem spokojnej manjaczki, która chodzi po ludziach, zjawia się znienacka i dręczy ich swojemi koszmarami. Sprawy, gdzie co chwila powtarzało się nigdy nie słyszane imię, pseudonim „Kalina“, zdawały mu się pomimo wszystko obce. Od samego początku nie mógł nie uwierzyć, jednak i teraz jeszcze, gdy opowiadanie dobiegało do końca, a szary głos lada chwila miał nareszcie zamilknąć, pozostawało na dnie wszystkiego dzikie, dręczące nieporozumienie. Chwilami zdawało mu się, że pamięta doskonale, jak wróciwszy do domu, położył się na kanapie i zasnął. A zatem śpi teraz w najlepsze. Wnet się obudzi i strząśnie ze siebie gadającą zmorę. Wyśniły mu się własne myśli, które od półtora roku nawiedzały go od czasu do czasu. Rozpaczliwe listy matki, wywiady w sztabie, rozpytywania. Długie spisy nazwisk, majaczące nieczytelnie bladem maszynowem pismem na cienkich świstkach, poszukiwania w biurach „Jura“, wśród repatrjantów, w P. O. W. To znowu odzywało się w nim jak bicie serca miarowo, nieustannie, tajemnie jedno jedyne słowo: Janko — Janko — Janko — bez końca.
Wezwanie do nieistniejącej, by dała jakiś znak i rozproszyła zwątpienie. Oznajmienie, które powtarzał sam sobie i wbijał je z uporem w głowę. Błaganie pełne żalu, który był spóźniony i już nic nie był wart. Przebacz, Janko! Przebacz...
Jego rany, niewola i hojnie nagrodzone męstwo i sława walk... Łoskot bateryj, wycie pocisków i tętent tysięcy kopyt, gdy o porannym chłodzie cały pułk rozleje się po polu, z obłoków kurzawy wejdzie w purpurę wschodzącego słońca... Przygasło piękno, zmalała zasługa. Tamta śmierć, ponura i bezdenna, zmazała jego bojową chwałę i grozę i wielkość. Dzieje zamęczonej siostry objawiły się, jak gdyby niespodzianie rozwarto przed nim pieczarę, kędy się schodzi w zatajony świat, między widma ludzi potężnych, niepodobnych do prawdy, niepojętych. Poszła szara zwiastunka tych spraw w swojej futrzanej czapie i odwiecznej salopie. Na stole na pamiątkę ostatni raport Janki „Kaliny“, wymiętoszony, brudnoszary świstek: „Jutro mnie rozstrzelają, rozkazy wydane, robota w porządku“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.