Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

za trzy miesiące to jeszcze grube zdzierstwo. Nie wiedziałem ja, drogi panie, żem wlazł w takie błoto. I co teraz robić?
Sekretarz śmiał się serdecznie. Kawał był wyjątkowy, na dziś będzie miał co opowiadać na prawo i lewo. Marek szukał gorączkowo w księdze telefonicznej i uwiesił się u aparatu. Długo kogoś dręczył. Sekretarz brał się za boki. Wreszcie ostatnie słowa: — Mało! Mało jest. Bezczelnie pana okradli, to panu mówi Paweł Holc.
Ach, pieniądze... Marek nigdy o to nie dbał. Chodził ubrany byle jak, wyśmiewał elegantów i poprzestawał na małem. Nie rozumiał się na zbytkach, to, co mu się zazwyczaj podobało, było tanie, a rzeczy najbardziej wyszukane i rzadkie miał zawsze za darmo: swoje wielkie plany, marzenia, chimery.
Więc zamierzał jakoweś fundacje, subsydja. Nusym surowo nakazywał mu wydać te pieniądze, gdyż za trzy miesiące miał dostać dwa razy tyle i tak dalej do samej śmierci, co nie znaczy, żeby jego kapitalik miał się uszczuplić o jeden grosz, przeciwnie, stale będzie wzrastał. I Marek nauczył się wydawać pieniądze. Nasprawiał sobie ubrań, zamówił piękne meble do swojej pracowni, kupił na wystawie parę obrazków, pakietami znosił do domu książki, na nic więcej się nie zdobył, a pieniędzy wciąż jeszcze była moc olbrzymia. Wreszcie z niezmierną radością odkrył, że hrabina Chosłowska nie odrzuca jego kviatów i drobnych darów hołdowniczych i dziękczynnych. Swoją zażyłość z nią ukrywał wstydliwie, zwłaszcza od