Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

№ 423, pozatem nie myślał o niej, ani o tem, czem ona żyje, co robi, z kim się zadaje. Wspaniała była ich obustronna wolność. Marek miał wyznaczone dnie i godziny. I dopiero gdy się zbliżała jego godzina, doznawał udaru żądzy, niepokoił się, marł z niecierpliwości i pędził, targany obawą, że coś się stało, że dziś jej nie zobaczy... Na samą myśl o tem chwytała go furja, ale, jak dotychczas, za każdym razem, gdy przybywał zdenerwowany, nawpółprzytomny i wydzwonił umówione trzy sygnały, drzwi uchylały się miękko i otwierał się przed nim zaczarowany świat. Nieład dwóch pokojów, podniszczone aksamity kotar, wyłysiały dywan, szczątki przedwojennego zbytku, zwiędłe kwiaty, pootwierane szafy i kufry, wszędzie pył, wszędzie jej trujący zapach, rozrzucone, niezasłane szerokie łoże...
Pozatem pracował. Od czasu hekatomby nieodżałowanych rękopisów inaczej zabierał się do rzeczy. Trzymał się mocno w garści, nie rozpuszczał się, już nie dowierzał natchnieniu. Rwał się do pióra, ale tylko zrzadka pozwalał sobie coś napisać. Myślał. Dużo czytał. Ostrożnie, chyłkiem podglądał ludzi pióra, nigdy niczem nie zdradzając swych aspiracyj. Naiwnie sądził, że są to ludzie osobliwi, wyjątkowi, był wobec nich nieśmiały i pełen oczekiwań. Nie opuszczał ani jednej soboty literackiej Nusyma. Poznał jedenastu poetów, szesnastu plastyków, dwa razy tylu krytyków i jednego muzyka, który zwykle grywał do tańca. A obok nich całe mrowie pospólstwa, które otaczało wybrańców i miało za zadanie wytwarzać