Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/332

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ską, widział wskroś ziemię żywe korzenie drzewa żywota, rozumiał dziwolągi cieniów, rzucanych na jasną ścianę przez jasne słońce od ludzi i zjawisk całkiem zwyczajnych. Marek nie stał się przez to bynajmniej gorszym, poprostu stawał się stopniowo trochę innym i tyle. Złagodniało i twarde „tak“ i bezwzględnie „nie“. Marek coraz więcej rozumiał w tych pokręconych ludzkich sprawach i w sobie samym. W tajemnych godzinach rozpasania nie czuł już więcej zgrozy, i świętokradztwa, ani hańby swojej zdrady, teraz wie~^ział tylko, że hrabina obroniła go od groźnego opętania i stoi na straży lego spokoju. Wdzięczność za to była bodaj jedynem cieplejszem uczuciem, które w nim tlało dla kochanki.
Szczęśliwa likwidacja pani Goślickiej wydobyła go jak z niewoli. Szeroki świat znów stał przed nim otworem, wabiąc tem, co jutrzejsze i nieznane. Każde drgnienie żalu za tem, co było, niepokojące zwidzenie senne, chwila niebezpiecznej zadumy, na której dnie szemrały bolesne westchnienia za czemś dalekiem, wielkiem i czystem — wszystko zostawało poza nim, gdy tylko zanurzał się we mgłę otaczającą panią Chosłowską. Wracał od niej zawsze z radością bujnego życia, niosąc w sobie skarb swoich przeżyć. Ten skarbiec zbogacał się z dnia na dzień i stawał się coraz szczelniej zamkniętym, coraz bardziej tylko własnym i coraz tajniejszym.
Właśnie powrócił. Wyczerpany i rozjątrzony, zamknął się w swoim pokoju. Nawpółsenną, znużoną myślą będzie się błąkał po swojej ukrytej krainie.