Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

atmosferę artystyczną tych wieczorów i utrzymywać wysoki poziom. Wszystko to było wygadane i z urzędu inteligentne i co do jednego przesubtelnione. Było wśród nich kilkoro prawdziwych snobów, reszta wysilała się na snobizm, jak umiała. Między artystami krew judzka utrzymywała się na pewnym nieznacznym procencie, ale dla hałastry miłośników nie było żadnego numerus clausus. Nastrój tych wieczorów był swobodny i miły, ale kolacji nie zastawiano. W pokoju jadalnym piętrzyły się góry przekąsek i słodyczy, a gdański konjak płynął potokiem. Tam też dookoła wielkiego stołu obracały się te wieczory. Tam uciekał, kto mógł, gdy któryś autor uproszony zaczynał odczytywać swój niedrukowany utwór, lub gdy znakomity krytyk rzucał najnowsze problematy, jako zagajenie mającej nastąpić dyskusji, do której nigdy nie dochodziło. Tam rozpajano do nieprzytomności jedynego mecenasa wszystkich sztuk wyzwolonych, arcybogacza wojennego Izaaka Eisenbruna, wmawiano weń najgrubsze komplimenty, toastowano na jego cześć, drwiono zeń w żywe oczy i na miejscu nabierano bezwstydnie i z humorem. Tam zakładano nowe pisma literackie i grzebano stare, tam godzono zwaśnione talenty, wychylano z krytyką nieszczere bruderszafty. Koło północy, po teatrach przybywali aktorzy i znosili najnowsze plotki i anegdoty. Było wesoło, hulaszczo, młodzieńczo, zapanbrat, po koleżeńsku i nic więcej. To pouczyło zakonspirowanego kandydata na szczytny urząd w służbie muz, żeby pracował i czekał, a reszta będzie mu dodana. Tyle