Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dni Listopada zdają się stać u kolebki naszego dzieciństwa...
Nie kronika wydarzeń, nie uczony traktat polityczny i nie dyplomata, nie filozof, nie socjolog dadzą odpowiedź na to, co w nas podświadomie nurtuje, co nas trawi i nie daje żyć spokojnie. Tylko sztuka i tylko artysta. Nie dla patrjotycznych kazań, nakazów, wskazań, ale dla potrzeby duszy, dla nasycenia łaknącej wyobraźni i obaczenia samych siebie w prawdzie, w głębi, w pięknie olbrzymiej epoki. Dzieło żyjące, wielkie, jasne i proste przeniknie do wszystkich serc, podniesie je na wyżyny godne tych czasów. Zabiją polskie serca do wtóru z narodami świata, wejdą w rytm, którym tętni życie nowej ludzkości. «Jakże przystąpić do tego ogromu? Co z niego brać? Nie dzieje gabinetów, sejmu, dyplomacji, przesileń, rozłamów, intryg, skandali, aktualności. Nic z tego, co najbardziej głośne w zgiełku dnia, co zaprząta wszystkich i każdemu nastręcza się bezczelnie, a co w głębinach życia narodu nie znaczy nic zgoła. W skupieniu mądrości, w natchnieniu, które daje ukochanie swego narodu, trzeba wkroczyć w tajemną gęstwę życia. Dojrzeć to, co się ukrywa na samem jego dnie, w ciemnych czeluściach dusz. Odkryć, skąd wychodzą owe źródła podziemne, które jak pierś matki karmią wszystko, co żyje. Odważnie zrywać“ czcigodne zasłony obłudy i kłamstwa, w które spowite są racje stanu, zasady, świętości, wystawiane na pokaz nieszczęsnej ciemnej tłuszczy. Nie szukać chwały ani wielkości, nie uganiać się za złem ani bezecnem.