Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powieściopisarz i w nim dopatrzył się znamiennego symbolu.
To godzina dziejowa bije na alarm, ostrzega, wzywa do opamiętania. To mistyczny duch Polski objawia się w jego martwem elektrycznem szczekaniu. To już oslatnie, groźne manetekeliares...
Lubiński radził mu patrzeć w siebie samego i czekać momentu twórczego — wizji Polski. Gdy ona mu się objawi, dokona się połowa jego dzieła.
— A jeżeli mi się nic takiego nie wydarzy?
— To znaczy, że pan nie stworzy nic własnego, co bynajmniej nie przeszkodzi panu napisać znośnej powieści, a nawet być sławnym. Niech się pan nie dręczy i czeka cierpliwie.
— Cóż mam robić w takim razie? Czekać?
— Trzeba się zająć czemś pożytecznem. Niech pan czyta jak najwięcej. A jeżeli brak panu dyscypliny, niech się pan czepi pracy obowiązkowej, bodaj jakiejś marnej posady. Niewola ośmiu godzin na dobę nauczy pana szanować każdą minutę wolności. Poradziłbym to niejednemu z naszych artystów, tonących w nadmiarze wolnego czasu. My, Polacy, wszyscy jesteśmy lenie.
Markowi nie śpieszyło się do posady, czas i tak mu schodził nader mile. Po parę godzin dziennie pisał pamiętnik swoich przygód w niewoli i na tułactwie. Była to praca spokojna i miła. Poprostu uczy się pisać. Chwytał obrazy, momenty, postacie z tych lat. Doniedawna były one żywe, jego własne, do głębi znajome i zwyczajne. Teraz, pod piórem, prze-