Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obrażało się to wszystko, oddalało się, stawało się czemś zupełnie nowem, fantastycznem. Nieprzemierzona Rosja, po której przerzucał go los w ciągu trzech lat, jej stepy, jej rzeki, jej miasta, jej niebo i powietrze wydawały mu się teraz krainą snów. Ludzie opętani szaleństwem walki, niszczący się nawzajem w potokach krwi, w czadzie pożarów, w ekstazie bestjalstwa, stawali się narodem przeklętym, skazanym na zagładę przez wyrok losu, który wypełnić musieli nad sobą własnemi rękami. Zdawało mu się, że tu i owdzie na krwią zalanym bruku miasta, w głuchym lesie, w szczerym stepie, w wiosce wygłodzonej i bezludnej, nad brzegiem potężnej rzeki, niosącej korowody wzdętych trupów — dostrzegł był, widział i zapamiętał widmowy szereg mknący w dal, straszliwy patrol, przednią straż armji klęski i zatracenia — czterech jeźdźców Apokalipsy. On sam — niedostrzegalny pyłek, niesiony przez huragan wydarzeń, ciskany tu i tam, i porywany znowu bez wytchnienia, bez celu i bez sensu, wydawał się teraz sam sobie istotą wszechwiedzącą, duchem posłanym między gromy, burze, zbrodnie i nędze ludzkiego piekła, aby wszędzie być, wszystko widzieć i zapamiętać i wiernie zdać z tego sprawę. Gdy pisał, poznawał dopiero po latach, co to było i czem był on dawniejszy, dziś już obcy samemu sobie.
Pisanie pogrążało go jakby w niebycie, odrywało od zbyt jasnej pamięci na dzień bieżący. Było mu to miłe, a skąd inąd — wyczuwał to mętnie — i nader potrzebne. Pamiętnik zasłaniał przed nim coś uciążli-