Pogrom (Zola)/Część druga/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pogrom
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. P.
Tytuł orygin. La Débâcle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Henryeta nie mogła spać w nocy. Myśl, że jej małżonek znajduje się w Bazeilles, tak blizko wojsk niemieckich, odejmowała jej spokój. Napróżno powtarzała sobie jego przyrzeczenie, że wróci na pierwsze niebezpieczeństwo, i co chwila nadstawiała uszów, myśląc, że powraca. Koło godziny dziesiątej, przed pójściem do łóżka, otworzyła okno, oparła się na niem i pogrążyła w głębokie dumania.
Noc była bardzo ciemna, tak że zaledwie mogła rozróżnić w dole bruk ulicy Voyards, tego ciasnego i ciemnego zaułka, duszącego się wśród starych domów. W dali, od strony kolegium, błyszczała tylko niby gwiazda zamglona, latarnia. Z ulicy podnosiła się woń saletrzana piwnicy, miauczenie kota rozgniewanego, ciężkie kroki zapóźnionego żołnierza. Po za nią, z miasta dochodziła jakaś wrzawa niezwykła, gwałtowny tentent koni, nieustanne warczenie, przebiegające niby dreszcz śmiertelny. Słuchała tego wszystkiego i serce jej biło silnie, nie mogła bowiem dosłuchać się kroków męża na zakręcie ulicy.
Upływały godziny i poczęła się teraz niepokoić dalekiemi blaskami świecącemi w polu, po za wałami. Było tak ciemno, że musiała odgadywać miejsca. Tam w dole, ta wielka blada przestrzeń, to łąka zalana — ale w takim razie, co to za ogień, który błyszczy i gaśnie tam, w górze, jak się zdaje w Marfée? Ze wszystkich stron buchały ognie, w Pont-Maugis, w Noyers, we Frénois, ognie tajemnicze, chwiejące się, jakby za podmuchem niezliczonych tłumów, kryjących się w cieniu. Potem, w skutek nadzwyczajnej jakiejś wrzawy zadrżała; słychać było stąpanie tłumu, oddech zwierząt, chrzęst broni, hałas jakiś niezdecydowany w głębi tej ciemności piekielnej. Nagle zagrzmiał huk działa, jeden, straszliwy, przerażający wśród zupełnej ciszy, jaka po nim zapanowała. Ten huk zmroził jej krew w żyłach. Cóż to było? Jakiś sygnał zapewne, może uskutecznienie jakiego ruchu, może oznajmienie, że wszystko gotowe, tam, w oddali, i że słońce wzejść może.
Około godziny drugiej, Henryeta w ubrania rzuciła się na łóżko, zapomniawszy nawet zamknąć okno. Zmęczenie i niepokój znużyły ją nadzwyczajnie. Dla czego tak drżała, ona, tak zwykle spokojna, posuwająca się krokiem tak lekkim, że zdawała się być duchem? Sen miała ciężki, przykry, z poczuciem nieustannem nieszczęścia wiszącego w otchłani czarnego nieba. Nagle wśród tych zmor dręczących, armaty znów zagrzmiały swym hukiem głuchym, oddalonym i odtąd nie ustawały już ani chwilę. Drżąc, zerwała się i usiadła na łóżku. Gdzie ona jest? Nie poznawała wcale, nie widziała własnego pokoju, w którym zdawał się unosić dym jakiś gęsty. Później zrozumiała co to jest; była to mgła, która się podniosła z rzeki sąsiedniej i zapełniła pokój. Na dworzu armaty grzmiały dalej. Skoczyła z łóżka i pobiegła do okna, nadsłuchując.
Jeden z zegarów w Sedanie wybił godzinę czwartą. Szary dzień się robił, mętny i brudny wśród mgły czerwonawej. Niepodobna było nic dojrzeć, nie mogła nawet rozróżnić gmachów kolegium, oddalonych o kilka zaledwie metrów. Gdzie to strzelano? Najprzód pomyślała o bracie Maurycym, gdyż strzały były tak stłumione, że zdawało jej się, że idą od północy, z po za miasta. Ale później nabyła pewności, że strzelano przed nią, i poczęła się niepokoić o męża. Nie ulega wątpliwości, że to w Bazeilles strzelają! Potem odzyskała nieco spokojności, bo zdawało jej się, że huk słychać teraz od strony prawej. Może bito się w Donchery, gdzie jak wiedziała nie zdołano wysadzić mostu w powietrze. Ale w końcu straszliwa niepewność ją opanowała: czy to w Donchery? czy w Bazeilles? niepodobna było zdać sobie sprawy wśród szmeru, jaki huczał jej w głowie. Wreszcie niepokój tak silny nią owładnął, że nie mogła pozostać w domu dłużej i czekać. Czuła gwałtowną potrzebę dowiedzenia się czegoś, zarzuciła szal na ramiona i wyszła dla zasięgnięcia wiadomości.
Na dole, na ulicy Voyards, Henryeta przez chwilę zawahała się, gdyż miasto wydawało się jej czarnem wśród nieprzejrzanej mgły otulającej je zupełnie. Świt jeszcze nie dosięgnął mokrego bruku, nie wdarł się jeszcze między zadymione, stare domy. Na ulicy Beurre, w głębi jakiegoś szynku o jednem oknie, w którem drżała świeca, ujrzała dwóch turkosów pijanych w towarzystwie dziewczyny. Musiała zawrócić na ulicę Maqua, gdzie natrafiła na pewne życie; żołnierze przebiegali a cienie ich włóczyły się wzdłuż chodników, może tchórze, szukający schronienia; jakiś wysoki kirasyer szukał swego kapitana i dobijał się gwałtownie do bram; cały tłum mieszczan zlanych potem ze strachu i pakujących się do wózka, dla spróbowania, czy nie można będzie jeszcze dostać się do Bouillon w Belgii, dokąd połowa Sedanu od dwóch dni się wynosiła. Instynktownie skierowała się w stronę Podprefektury, gdzie zapewne zasiągnie jakich wiadomości, i przyszła jej myśl biedz tam przez zaułki, dla uniknięcia spotkań z żołnierzami. Ale nie mogła przejść przez ulicę Four i Laboureurs; stały tam armaty, szereg nieskończony dział, jaszczyków, lawet, które ustawiono tu wczoraj w tym zaułku i o których zapewne zapomniano... Nikt ich nawet nie pilnował. Ścisnęło jej się serce na widok tej artyleryi nieużytecznej i smutnej, drzemiącej snem opuszczenia w głębi tej pustej uliczki. Musiała więc zawrócić przez plac kolegium, ku ulicy Dużej, gdzie przed hotelem Europejskim, ordynansi trzymali konie, oczekując na wyższych oficerów, których głosy słychać było z sali stołowej, oświeconej jarząco. Na placu ratusza i Tureniusza było jeszcze więcej ludzi, grupy mieszkańców zaniepokojonych, kobiet, dzieci, pomieszanych, z wojskiem w nieładzie, przerażonem, rozbiegającem się na wszystkie strony; i tutaj zobaczyła jakiegoś generała wychodzącego z hotelu pod Złotym krzyżem, klnącego głośno, jak siadł na konia i pędził wściekle, nie uważając że może kogo stratować. Przez chwilę zamierzała wejść do ratusza, ale potem skierowała się na ulicę Pont-de-Meuse, ażeby dojść aż do Podprefektury.
I nigdy Sedan nie zrobił na niej takiego wrażenia jak teraz, wrażenia miasta tragicznego, wśród tego świtu brudnego, otulonego w mgłę. Domy wydawały się martwe, wiele z nich od dwóch dni, było opuszczonych i pustych, inne były zamknięte na głucho, dyszące jakąś bezsennością trwożliwą. Był to drżący z zimna poranek, z ulicami na pół pustemi, przepełnionemi tylko cieniami trwożliwemi, gwałtownym przelotem bryczek. Dzień powoli się rozjaśniał i miasto się zapełniało, zalewało odgłosem pogromu. Było w pół do szóstej, zaledwie dawał się słyszeć huk dział, stłumiony wysokiemi murami domów czarnych.
W Podprefekturze, Henryeta znała córkę odźwiernego, Różę, drobną blondynkę, o wejrzeniu skromnem i miłem, która pracowała w fabryce Delaherche’a. Weszła więc do ich mieszkania. Matki nie było, ale Róża przyjęła ją ze zwykłą sobie uprzejmością.
— Och, moja droga pani, nogi nam już ustają. Mama poszła trochę odpocząć. Wyobraź pani sobie, całą noc trzeba było czuwać, gdyż ciągle przychodzono i odchodzono.
I nie czekając na pytania, mówiła, mówiła nieustannie, rozgorączkowana nadzwyczajnie tem, na co patrzała od wczoraj.
— Marszałek wyspał się doskonale, ale ten biedny cesarz! Nie! nie masz pani pojęcia jak on cierpi!... Wyobraź pani sobie, że wczoraj wieczór poszłam na górę dla pomocy przy wydawaniu bielizny stołowej. Otóż, przechodząc przez pokój, będący tuż obok gotowalni, usłyszałam jęki, ale jakie jęki! jak gdyby kto umierał. I stanęłam drżąca, z sercem ściśniętem, domyślając się, że to cesarz!... Musi mieć jakąś straszną chorobę, że tak krzyczy. Gdy ktoś jest, to się wstrzymuje, ale jak tylko zostanie sam, to jest mocniejsze nad jego wolę, krzyczy, jęczy tak, że włosy na głowie powstają.
— Czy wiesz, że się biją od dziś rana? — zapytała Henryeta, chcąc jej przerwać to opowiadanie.
Róża zrobiła ruch obojętny i mówiła dalej:
— Pojmujesz pani... chciałam się przekonać, i w ciągu nocy z pięć razy tam chodziłam i przykładałam ucho do dziurki od klucza... I jęczał ciągle i nie ustawał ani na chwilę, nie zmrużywszy nawet oka przez całą noc. Jestem tego pewną... Prawda, że to straszna rzecz tak cierpieć, wobec tego, co on ma na głowie? bo przecie wiadomo, że wpadli w błoto. Słowo daję, oni wszyscy wydają mi się waryatami! I ciągle ktoś przybywa, drzwi się nie zamykają, jedni się złoszczą, drudzy płaczą i prawdziwy rabunek w domu, oficerowie wypijają wino i kładą się na łóżkach w butach!... I wiesz pani co? jeden tylko cesarz jest grzeczny, najmniej miejsca zajmuje, siedzi ukryty w kąciku i jęczy...
A gdy Henryeta powtórzyła swe pytanie, odrzekła:
— Gdzie się biją? w Bazeilles się biją od samego rana!... Jakiś żołnierz na koniu doniósł o tem marszałkowi, który natychmiast udał się do cesarza z tą nowiną... Przed dziesięciu minutami marszałek odjechał i zdaje mi się, że cesarz pojedzie za nim, bo go ubierają teraz. Przed chwilą widziałam, że go czeszą, malują na twarzy, Bóg nie wie czem...
Ale Henryeta, otrzymawszy nakoniec to, o czem chciała wiedzieć, odeszła, mówiąc:
— Dziękuję ci, Różo. Śpieszy mi się.
A dziewczyna odprowadziła ją aż do ulicy, mówiąc:
— Jestem na pani usługi, pani Weiss. Wiem, że pani można wszystko powiedzieć.
Henryeta żywo powróciła do siebie na ulicę Voyards. Była pewną, że zastanie tam już męża i myślała, że gdy jej nie zastanie w domu, zaniepokoi się mocno, więc śpieszyła co miała sił. Zbliżając się do domu, podniosła głowę, sądząc że go zobaczy tam w górze, wychylającego się przez okno, oczekującego na nią niecierpliwie. Ale okno ciągle na roścież otwarte, było puste. Skoro weszła i obrzuciła wzrokiem trzy pokoje, uczuła ból w sercu, gdyż włóczyła się tu tylko mgła wilgotna i drżał nieustanny huk dział. Zbliżyła się do okna. Teraz pewna, że mgła poranna zakrywa wszystko, zdawała sobie doskonale sprawę z walki toczącej się w Bazeilles; słyszała grzechot kartaczownic, trzask bateryj francuzkich odpowiadających dalekiemu hukowi bateryj niemieckich. Zdawało się, że huk ten się zbliża i że bitwa wzmaga się z każdą chwilą.
Dla czego Weiss nie powraca? Wszak przyrzekł tak uroczyście powrócić przy pierwszem niebezpieczeństwie! I niepokój Henryety wzrastał, wyobraźnia rysowała jej przeszkody, drogę zatamowaną, pociski czyniące odwrót bardzo niebezpiecznym. A może mu się przytrafiło jakie nieszczęście!... Nie chciała o tem myśleć, nadzieja ją podtrzymywała. Potem powzięła projekt, że pójdzie na spotkanie męża. Ale niepewność ją wstrzymywała, może się z nim minie; i co zrobi, gdy go tam nie zastanie? a on jakże się zaniepokoi, gdy jej w domu nie znajdzie? Zresztą, pójście do Bazeilles w tej chwili wydawało jej się rzeczą bardzo prostą, odpowiadało jej charakterowi czynnemu, robiącemu w cichości to, co konieczność każe. Tam, gdzie jej mąż, ona być także powinna; to jest proste. Nagle, odchodząc od okna, rzekła:
— A pan Delaherche... pójdę zobaczyć...
Przypomniała sobie, że fabrykant sukna nocował w Bazeilles i że, jeżeli wrócił, będzie jej mógł udzielić wiadomości. Zeszła pośpiesznie. Nie przechodząc przez ulicę Voyards, przebiegła podwórze domu, przez korytarz prowadzący do zabudowań fabrycznych, których fasada monumentalna wychodziła na ulicę Maqua. W chwili, gdy wchodziła do dawnego ogrodu, teraz wybrukowanego, tak że został tylko mały trawnik, otoczony przepysznemi drzewami, wiązami z przeszłego wieku, zdziwiła się, spostrzegłszy przed zamkniętemi wrotami wozowni, straż wojskową; przypomniała sobie zaraz, że wczoraj mówiono, iż kasa korpusu 7-go była tam złożona; zrobiło na niej dziwne wrażenie wszystko to złoto, te miliony, jak opowiadano, ukryte w tej wozowni, gdy tam w oddali się zabijano. Ale w chwili gdy wchodziła na schody, boczne, by dostać się do pokoju Gilberty, zatrzymała się wobec innego spotkania, tak niespodziewanego, że cofnęła się wstecz o trzy schody, wahając się czy pójść tam na górę. Jakiś żołnierz, kapitan, przebiegł koło niej, z lekkością widma, które naraz znikło, jednakże zdołała go poznać, gdyż widziała go w Charleville u Gilberty, gdy ta jeszcze była tylko panią Maginot. Postąpiła parę kroków na dziedzińcu, podniosła oczy na dwa wielkie okna pokoju sypialnego, w których rolety były spuszczone. Potem zdecydowała się i poszła na górę.
Na pierwszem piętrze chciała zapukać do drzwi buduaru, jako przyjaciółka dzieciństwa, która przychodzi poufnie pogawędzić rano. Ale drzwi te, źle zamknięte w pośpiechu, były na pół otwarte. Popchnęła je i przeszedłszy przez buduar znalazła się w pokoju sypialnym. Był to pokój bardzo wysoki, z którego sufitu spadały obfite firanki z czerwonego aksamitu, otaczając obszerne łóżko w zupełności. Najmniejszego szmeru, cisza senna szczęśliwej nocy, spokojny oddech zaledwie dosłyszany, rozlegał się wśród nieokreślonej woni fiołków.
— Gilberto! — zawołała łagodnie Henryeta.
Młoda kobieta obudziła się natychmiast i przy słabym blasku dnia przenikającego przez ciemne firanki okien, podniosła swą piękną główkę okrągłą, otoczoną poduszkami, wsparta na jednej z rąk obnażonych, wśród włosów czarnych, rozplecionych.
— Gilberto!
Poruszyła się, wyciągnęła, nie otwierając oczów.
— Dobrze! do widzenia... O! proszę cię...
Wreszcie podniosła głowę i poznała Henryetę:
— Patrzcie! to ty... któraż to godzina?
Gdy się dowiedziała, że już świta, zmieszała się i poczęła żartować dla pokrycia zmieszania, że nie jest to godzina odwiedzin. Poczem na pytanie o męża, odrzekła:
— Ależ on nie wrócił i nie wróci, jak koło godziny dziewiątej, zdaje mi się... Dla czego chcesz, żeby tak prędko wrócił?
Henryeta, widząc ją uśmiechniętą, na pół senną wśród marzeń rozkosznych, musiała jej wyraźnie wytłomaczyć o co idzie.
— Mówię ci, że się biją w Bazeilles od świtu i że jestem bardzo niespokojna o męża.
— Och, moja droga — zawołała Gilberta — nie masz się czego niepokoić... Mój jest tak rozsądny, że gdyby tam było najmniejsze niebezpieczeństwo, to byłby tu oddawna... Dopóki go nie zobaczysz, możesz być zupełnie spokojną.
Uwaga ta uderzyła Henryetę. W rzeczy samej, Delaherche nie należał do ludzi, mogących się na cokolwiek narazić bezpożytecznie. Uspokoiła się więc, podniosła roletę, i pokój rozjaśnił się różowym blaskiem nieba, po którem słońce poczęło biedz i złocić mgłę. Jedno z okien było na pół otwarte i słychać było teraz huk dział w tym wielkim ciepłym pokoju, tak zamkniętym i zduszonym przed chwilą.
Gilberta podniosła się na pół, z łokciem na poduszce i spojrzała na niebo swemi pięknemi, pustemi oczami.
— A więc biją się — mruknęła.
Koszula jej się zsunęła, jedno z ramion było nagie, o skórze różowej i delikatnej, pokryte gęstemi czarnemi włosami; jej przebudzenie wydawało zapach przenikliwy, zapach miłości.
— Biją się tak rano, mój Boże! Jakież to śmieszne bić się!...
Ale wzrok Henryety padł na parę rękawiczek wojskowych, rękawiczek męzkich, zapomnianych na stoliczku, i nie mogła powtrzymać się od wyrazu zdziwienia. Gilberta zarumieniła się mocno, przyciągnęła ją do łóżka ruchem niepewnym i pieszczotliwym, i kryjąc twarz w ramionach, szepnęła:
— Tak, czuję to, że wiesz, że go widziałaś... ale moja droga, nie trzeba mię zbyt surowo sądzić. To dawny przyjaciel, wszak wyznałam ci moją słabość, w Charleville, dawniej, pamiętasz...
Zniżyła głos i mówiła z przymileniem, w którem drżał śmiech:
— Wczoraj tak mię błagał, gdym go zobaczyła znowu... Pomyśl sobie, on się bije dziś rano, może go zabiją... Czyż mogłam odmówić?...
I było to heroicznem i zachwycającem w tej jej wesołości czułej, ten ostatni podarunek rozkoszny, ta noc oddania się w wilią bitwy. Z tego to ona się śmiała, mimo swego zmieszania, ze swem roztrzepaniem. Nie miałaby serca zamknąć drzwi, zwłaszcza że wszystkie okoliczności sprzyjały tej schadzce.
— Czy mnie potępiasz?
Henryeta wysłuchała jej z wielką powagą. Rzeczy te dziwiły ją, bo ich zrozumieć nie mogła. Widocznie, ona była inną. Od świtu serce jej było przy mężu i przy bracie, tam, pod gradem kul. Jak można spać tak spokojnie, oddawać się miłostkom, gdy ukochane istoty są w niebezpieczeństwie?
— Ależ moja droga, twój mąż a nawet ten pan... czyż serce cię nie boli, że nie jesteś przy nich? Czyż nie myślisz, że mogą ci ich lada chwila przynieść z głową roztrzaskaną?
Żywo swem przepysznem nagiem ramieniem Gilberta odepchnęła okropny obraz.
— Och, mój Boże! co też mówisz! Niedobra jesteś, psujesz mi tak poranek... Nie! nie! nie chcę o tem myśleć, to bardzo smutne!
I Henryeta pomimowoli uśmiechnęła się na to. Przypomniała sobie dziecinne obu lata, gdy ojciec Gilberty, komendant de Vineuil, mianowany dyrektorem komory celnej w Charleville w skutek ran, oddał swą córkę na wieś, niedaleko Chêne-Populeux, zaniepokojony jej kaszlem, widmem śmierci żony, którą suchoty zabrały w młodości. Dziewczynka miała zaledwie dziewięć lat, a była już nadzwyczajną kokietką, grała komedyę, chciała zawsze udawać królową, strojąc się we wszelkie, jakie znalazła gałgany, chowając papier srebrny z czekolady dla zrobienia z niego naszyjników i koron. Później taką samą była, gdy w dwudziestym roku życia zaślubiła inspektora leśnego, Maginota. Mézières, ściśnięte w wałach, nie podobało jej się i mieszkała stale w Charleville, którego życie bujne, pełne rozrywek i zabaw bardzo lubiła. Ojciec już nie żył, używała więc zupełnej swobody z mężem arcy wygodnym, którego głupota była jej bardzo na rękę. Złośliwość prowincyonalna przypisywała jej wtedy mnóstwo kochanków, ale w rzeczy samej miała tylko jednego, kapitana Beaudoin, wśród powodzi mundurów, między któremi się obracała, dzięki dawnym stosunkom ojca i pokrewieństwa z de Vineuil. Nie była ona złą i upartą, ale po prostu lubiła przyjemności, i zdawało jej się, że biorąc kochanka, czyniła tylko zadość nieprzepartej potrzebie okazywania się piękną i wesołą.
— To bardzo źle, żeś odnowiła ten stosunek — rzekła nakoniec Henryeta z miną poważną.
Ale Gilberta zamknęła jej usta pieszczotliwym ruchem.
— Och, moja droga, przecież inaczej nie mogłam zrobić, zresztą to raz ostatni... wiesz, że wolałabym umrzeć teraz, niż zdradzić mego nowego męża.
Nie mówiły już teraz, leżąc w swych objęciach serdecznych a tak przecież różne od siebie. Słyszały bicie własnych serc, mogły prawie rozróżniać ich tętno odmienne, jedno oddane uciechom, rozkoszy, dzielące się — drugie pogrążone w jedynem poświęceniu, w milczącym heroizmie dusz silnych.
— A to naprawdę się biją! — zawoła wreszcie Gilberta. — Trzeba się prędko ubrać.
Od chwili gdy w pokoju zapanowało milczenie, huk wystrzałów zdawał się zwiększać. Wyskoczyła więc z łóżka, i nie chcąc wołać pokojówki, pozwoliła, że Henryeta dopomogła jej do ubierania się. Wdziała zaraz na siebie suknię, żeby być gotową na przyjęcie lub wyjście w razie potrzeby. Gdy kończyła się czesać, ktoś zapukał do drzwi i pobiegła otworzyć, poznając głos starszej pani Delaherche.
— Proszę, proszę, droga mamo, możesz wejść.
Ze zwykłem sobie rozstrzepaniem wprowadziła ją, nie zważając na to, że rękawiczki wojskowe pozostały na stoliczku. Napróżno Henryeta pośpiesznie je schwyciła i rzuciła za fotel — pani Delaherche musiała je spostrzedz, gdyż przez chwilę stała niema, jak gdyby nie mogła schwycić powietrza. Mimowoli obrzuciła wzrokiem cały pokój i zatrzymała oczy na łóżku z ciemnemi firankami, otwartemi szeroko, łóżku pełnem nieporządku.
— A więc to pani Weiss cię rozbudziła... musiałaś więc spać, moja córko...
Widocznie przyszła nie po to, żeby jej to powiedzieć. Ach! to małżeństwo, które syn uparł się zawrzeć pomimo jej woli, w pięćdziesiątym roku życia, po dwudziestu latach lodowatego pożycia z kobietą zgryźliwą i chudą, on tak rozumny do tej chwili, porwany teraz przez żądzę młodości ku tej pięknej wdowie, tak lekkomyślnej i wesołej! Przyrzekała sobie, że będzie czuwać nad teraźniejszością a tymczasem przeszłość powraca! Ale czyż miała mówić? Żyła w tym domu jak milcząca nagana, zamykała się ciągle w swym pokoju, oddana surowej dewocyi. Tym razem jednak obelga była zbyt wielką, to też postanowiła uwiadomić syna.
Gilberta zarumieniona odrzekła:
— Tak, spałam przez kilka godzin wybornie... wiesz, że Julian nie wrócił...
Pani Delaherche przerwała jej ruchem głowy. Od chwili, gdy działa grzmieć poczęły, była niespokojną i oczekiwała powrotu syna. Ale była to matka-bohaterka. Przypomniała sobie teraz po co tu przyszła.
— Twój wuj, pułkownik, przysłał majora Bouroche z kartką ołówkiem pisaną, pytając, czy nie zgodzimy się na urządzenie tu ambulansu... Wie, że mamy miejsca dosyć w fabryce, i oddałam już dziedziniec i suszarnię do dyspozycyi tych panów... Tylko, wypada żebyś zeszła.
— Och, zaraz! — zawołała Henryeta, zbliżając się. Pomożemy im.
Gilberta okazała bardzo wiele gorliwości a nawet zapału w tej nowej roli infirmerki. Zarzuciła zaledwie chustkę koronkową na włosy i wszystkie trzy kobiety zeszły. Na dole, gdy stanęły w obszernym przedsionku, spostrzegły zbiegowisko na ulicy przez otwarte na oścież drzwi. Jakiś wóz nizki zbliżał się powoli, zaprzężony w jednego konia, którego porucznik od żuawów za cugle prowadził. Sądziły, że to jest pierwszy ranny, którego do nich wiozą.
— Tak, to tu, to tu... wjedź pan!
Ale wyprowadzono je z błędu. Ranny, leżący w głębi wózka, był to sam marszałek Mac-Mahon. Wieziono go do podprefektury, po zrobieniu mu pierwszego opatrunku w jakimś domku ogrodnika. Był z gołą głową, na pół rozebrany, hafty złote munduru zabrudzone kurzem i poplamione krwią. Nie mówiąc nic, podniósł głowę i patrzał wzrokiem bezmyślnym. Ale spostrzegłszy trzy kobiety, przestraszone, z rękami załamanemi wobec tego nowego i wielkiego nieszczęścia, tej armii pozbawionej wodza prawie przy pierwszych strzałach, schylił lekko głowę z uśmiechem słabym i ojcowskim. Inni, rozgorączkowani, opowiadali już, że generał Ducrot został mianowany wodzem naczelnym. Było w pół do ósmej.
— A cesarz? — spytała Henryeta jakiegoś księgarza, stojącego przed swym sklepem.
— O! już będzie z godzinę temu, jak przejechał — odrzekł sąsiad. — Pobiegłem za nim i widziałem, że wyruszył przez bramę Balan... Obiega pogłoska, że kula armatnia urwała mu głowę...
Ale kupiec korzenny z przeciwka rozgniewał się.
— Co pan tam pleciesz! to wszystko łgarstwo! tam tylko dzielni ludzie położą swe głowy!
Wózek wiozący marszałka skierował się ku placowi kolegium i zginął w tłumie, zwiększającym się ciągle, śród którego obiegały już najdziwaczniejsze pogłoski o bitwie. Mgła ustępowała, ulice płonęły blaskiem słonecznym.
Z dziedzińca nagle jakiś głos ostry zawołał:
— Moje panie, to nie tam, to tutaj jesteście potrzebne!
Poszły więc wszystkie trzy i znalazły się w obec majora Bouroche, który rzucił już w jakiś kąt swój mundur i przywdział wielki fartuch biały. Jego głowa ogromna o włosach twardych i najeżonych, jego lwia twarz gorzała gorączką i energią wpośród wszystkiej tej białości, niepokrytej jeszcze ani jedną plamą. I wydał im się tak strasznym, że odrazu stały się jego niewolnicami, posłusznemi każdemu skinieniu, potrącając się w pośpiechu dla wykonania jego rozkazów.
— Nie mamy nic... Proszę o bieliznę, postarajcie się o więcej materaców, wskażcie mym ludziom, gdzie jest studnia...
Biegały, podwajały się, stały się jego sługami.
Wybór fabryki na lazaret, był bardzo trafny. Była tam suszarnia, oświecona przez wielkie szyby, gdzie można było wygodnie pomieścić przeszło sto łóżek; obok znajdowała się szopa, gdzie można było dokonywać operacyj. Przyniesiono tam długi stół, studnia była o kilka kroków, lżej ranni mogli oczekiwać na trawniku sąsiednim. Było tu bardzo przyjemnie pod temi pięknemi wiązami odwiecznemi, które rzucały cień rozkoszny.
Bouroche wolał się odrazu zainstalować w Sedanie, przewidując rzeź i straszliwe popchnięcie, które tu miało rzucić wojska. Zadowolnił się tem, że zostawił przy 7-mym korpusie, w tyle po za Floing dwa ambulanse ruchome dla podania pierwszej pomocy, które miały mu przysyłać rannych, po tymczasowym ich opatrunku. Cała sekcya służby zdrowia znajdowała się tam, obowiązana do zbierania pod ogniem wszystkich ranionych, mając z sobą znaczną ilość wozów i furgonów. Sam zaś Bouroche, oprócz swych pomocników, których zostawił na placu boju, przyprowadził cały personel, dwóch majorów drugiej klasy i trzech podporuczników, którzy, spodziewał się, że wystarczą do operacyj. Prócz tego było tam trzech aptekarzy i tuzin żołnierzy służby zdrowia.
Ale nie przestawał się gniewać, ciągle się unosił.
— Co wy tam u dyabła robicie? Ściśnijcie mi lepiej te materace! Jeżeli trzeba to pakujcie słomę!
Armaty wciąż grzmiały, wiedział, że lada chwila rozpocznie się krwawa praca, że tylko patrzeć jak poczną ciągnąć wozy pełne krwawego mięsa, i z pośpiechem urządzał wielką salę, dotąd pustą. W szopie robiono inne przygotowania: skrzynie z bandażami i lekarstwami uszykowano otwarte na deskach, paczki szarpi, opasek, kompresów, bielizny, obok wielkiego słoja z maściami i butelki z chloroformem; rozkładano pudełka z narzędziami; błyszczące jasną stalą, sondy, nożyczki, noże, piłki, cały arsenał, wszelkie kształty ostre i rżnące tego, co się zagłębia, tnie, ucina, rżnie. Ale brakowało miednic.
— Musicie mieć donice, cebrzyki, kociołki, cokolwiek bądź... Nie będziemy się przecież do dyabła babrali w krwi aż po uszy!... A gąbki! pamiętajcie, żeby mi były gąbki!...
Pani Delaherche pobiegła i powróciła w towarzystwie trzech służących, obciążonych wszystkiemi naczyniami, jakie znaleźć mogła. Stojąc przed pudełkami z narzędziami chirurgicznemi, Gilberta dała znak Henryecie i pokazywała je z lekkim dreszczem. Wzięły się obie za ręce i stały tak milczące, kryjąc w uścisku głuchą grozę, litość pełną trwogi, jaka je obejmowała.
— Patrz, moja droga, jak sobie pomyślę, że mogliby mi tem co odciąć...
— Biedni ludzie!
Na wielkim stole, Bouroche umieścił materac, który pokrył płótnem woskowanem, gdy stąpanie koni dało się słyszeć pod bramą. Był to pierwszy wóz ambulansowy, który wjechał na dziedziniec. Mieścił on jednak zaledwie dziesięciu lekko rannych, siedzących twarzami do siebie, większość z rękami na chustce, niektórzy ranni w głowy, z czołami obwiązanemi. Zeszli podtrzymywani przez służbę i rozpoczęły się oględziny.
W chwili, gdy Henryeta dopomagała ruchem delikatnym jakiemuś młodemu żołnierzowi, z ręką przestrzeloną, do zdjęcia munduru, co wywoływało w nim krzyki boleści, zauważyła numer jego pułku.
— To pan jesteś z pułku 106-go! A może należysz do kompanii Beaudoin?
Nie, należał do kompanii Ravaud. Ale znał kaprala Jana Macquarta, i sądził, że sekcya ta nie należała jeszcze do bitwy. Wiadomość ta, tak niepewna, napełniła radością młodą kobietę; jej brat żył i nicby jej już nie brakowało, gdyby mogła jeszcze uścisnąć męża, którego ciągle oczekiwała.
W tej chwili Henryeta podniosła głowę i zdziwiła się, spostrzegłszy o kilka kroków od siebie, w środku grupy ludzi, Delaherche’a, opowiadającego straszliwe niebezpieczeństwo, jakie mu groziło na drodze z Bazeilles do Sedanu. Zkąd on się tu wziął? Nie widziała, jak wszedł.
— Czy mąż mój nie przyszedł z panem?
Ale Delaherche, zarzucony pytaniami żony i matki, nie spieszył się z odpowiedzią.
— Zaraz powiem pani.
Poczem rozpoczynając znów opowiadanie, mówił:
— Idąc z Bazeilles do Balan o mało, że dwadzieścia razy nie byłem zabity. Grad, uragan kul i granatów!... Spotkałem cesarza, o! on jest bardzo mężny... Nakoniec z Balan aż do Sedanu biegłem pędem.
Henryeta wstrząsnęła go za rękę.
— A mój mąż?
— Weiss! ależ on tam został!
— Jakto tam?
— A tak, podniósł karabin jakiegoś żołnierza poległego i strzela.
— Strzela, ale po co?
— Oszalał po prostu! Nie chciał ze mną iść, więc go opuściłem.
Henryeta patrzała nań wzrokiem nieruchomym, szeroko rozwartym. Zapanowało milczenie, poczem tonem spokojnym rzekła:
— To dobrze, idę tam.
Ona tam idzie, ale jak? Wszak to jest niemożliwe, to jest szaleństwo! Delaherche znów począł mówić o kulach, o kartaczach zamiatających drogę. Gilberta wzięła ją znów za ręce, chcąc ją niejako zatrzymać a pani Delaherche wysilała się na wykazanie jej, jak jej projekt jest ślepo zuchwałym. Ona wszakże pozostawała ze swem spojrzeniem słodkiem i pełnem prostoty:
— To na próżno, idę tam.
Uparła się i wzięła tylko czarną koronkę, którą Gilberta miała na głowie. Delaherche, mając nadzieję że ją przekona, oświadczył, że pójdzie z nią, przynajmniej do bramy Balan. Ale spostrzegł straż, która wpośród zamieszania wywołanego przez urządzenie lazaretu, nie przestała chodzić krokiem miarowym przed wozownią, w której znajdowała się kasa siódmego korpusu; przypomniał sobie, ogarnął go strach i pobiegł, by zapewnić się jednym rzutem oka, że miliony były na swem miejscu.
Henryeta znajdowała się już w bramie.
— Zaczekajże pani na mnie! Słowo daję, jesteś tak samo szaloną, jak twój mąż!
W tej chwili nowy wóz ambulansowy ukazał się i zakrył ją zupełnie. Wóz ten był mniejszy, na dwóch tylko kołach, i mieścił w sobie dwóch, ciężko rannych, leżących na pasach. Pierwszy, którego zdjęto z wszelkiemi ostrożnościami, stanowił tylko masę mięsa krwawego, miał rękę strzaskaną, i brzuch poszarpany przez granat. Drugi miał nogę prawą odciętą. Zaraz też Bouroche, rozkazawszy tego ostatniego położyć na ceracie materaca, zabrał się do pierwszej operacyi, wśród nieustannej bieganiny infirmerów i pomocników. Pani Delaherche i Gilberta usiadły na trawie i rozwijały bandaże.
Tymczasem Delaherche dogonił Henryetę.
— Posłuchaj mnie, kochana pani Weiss, ty nie zrobisz tego szaleństwa... Jakim sposobem chcesz się połączyć z Weissem? Jego tam już zapewne nie ma, pobiegł przez pola do domu. Przysięgam pani, że do Bazeilles niepodobna się dostać.
Ale ona nie słuchała go wcale, przyśpieszała kroku, zapuściła się w ulicę Ménil, chcąc się dostać do bramy Balan. Była może godzina dziewiąta i Sedan nie był już pokryty czarną mgłą poranku, świtem pustym i mętnym w gęstej mgławicy. Mocne słońce wyraźnie rzucało cienie domów, bruk deptał tłum niespokojny, który co chwila przerzynały pędzące galopem sztafety. Tworzyły się gęste grupy koło kilku żołnierzy bezbronnych, którzy tu przybiegli, jeden lekko raniony, drugi w stanie nadzwyczajnego podrażnienia nerwowego giestykulował i krzyczał. Mimo to jednak miasto mniej więcej miałoby swój zwykły wygląd codzienny, gdyby sklepy nie były zamknięte a okna nie były osłonięte szczelnie. A przytem ten huk dział, ten huk nieustanny, od którego wszystkie kamienie, ziemia, mury aż do szczytów swoich drżały.
Delaherche był łupem walki wewnętrznej bardzo nieprzyjemnej, poczucia z jednej strony obowiązku mężczyzny odważnego, który mu nakazywał, ażeby nie opuszczał Henryety, i strachu odbywania jeszcze raz drogi do Bazeilles pod gradem kartaczy. Nagle, w chwili gdy zbliżali się do bramy Balan, cały potok oficerów konnych wjeżdżających tutaj, rozdzielił ich. Ludzie prawie dusili się przy tej bramie, oczekując na wiadomości. Napróżno biegał, szukał młodej kobiety; musiała już przejść szańce, śpiesząc się na gościńcu. I kładąc koniec swej gorliwości, mruknął:
— Ha! tym gorzej! to, strasznie głupie!
I wrócił do Sedanu, włócząc się jak mieszczuch ciekawy, nie chcący nic utracić z widowiska, pełen jednak wzrastającego niepokoju. Co z tego wszystkiego będzie? i jeżeli armia zostanie pokonaną, czy miasto na tem nie ucierpi? Na te pytania odpowiedź musiała być bardzo niejasna, zależna w zupełności od wypadków. Niemniej przeto zaczął drżeć o swą fabrykę, swą nieruchomość przy ulicy Maqua, zkąd wprawdzie wyniósł wszystkie swe cenniejsze przedmioty i ukrył w miejscu bezpiecznem. Udał się do ratusza, gdzie rada municypalna nieustannie zasiadała, łaził tu długo, nie dowiedziawszy się nic nowego, chyba to, że bitwa przybiera nader zły obrót. Armia nie wiedziała czyich słuchała rozkazów, cofnięta w tył przez generała Ducrota w ciągu dwóch godzin, w których naczelne dowództwo do niego należało poprowadzona znów naprzód przez generała Wimpffena, który po nim nastąpił; i te wahania niepojęte, te pozycye, które trzeba było brać siłą opuściwszy je przed chwilą, cały ten brak planu i kierunku rześkiego, przyśpieszały klęskę.
Potem Delaherche posunął się aż do podprefektury, chcąc się dowiedzieć czy cesarz nie powrócił. Udzielono mu tylko wiadomości o marszałku Mac-Mahonie, któremu chirurg opatrzył ranę wcale nie groźną, i który leżał spokojnie w łóżku. Ale około godziny jedenastej, gdy znów począł się włóczyć po mieście, zatrzymał go na chwilę przy ulicy Wielkiej, przed hotelem Europejskim, długi orszak jeźdźców pokrytych kurzem; znużone ich konie ledwie się wlokły. Na czele tych jeźdzców poznał cesarza, który powracał po czterogodzinnym pobycie na polu bitwy. Śmierć stanowczo go omijała. Pod potem niepokoju tego pochodu przez drogę klęski, farba starła się z policzków, wywoskowane wąsy zmiękły i obwisły, twarz cery ziemistej przybrała dawny wyraz agonii. Jeden z oficerów, zszedłszy z konia przed hotelem, począł mówić wśród tłumu o drodze przebieżonej, od Moncelle aż do Givonny, wzdłuż małej doliny, między wojakami korpusu pierwszego, których sasi odrzucali na brzeg prawy strumienia; więc zwrócono przez wąwóz Fond de Givonne, tak już zapchany, że gdyby nawet cesarz chciał powrócić na czoło wojska, nie mógłby tego dokonać. A zresztą, po co by tam wracał?
Gdy Delaherche słuchał tych szczegółów, gwałtowny huk wstrząsnął całą dzielnicą. Był to granat, który zwalił komin na ulicy Świętej Barbary, niedaleko baszty. Rozległy się krzyki, jęki kobiet dały się słyszeć. Delaherche przytulił się do ściany, gdy nowy huk strzaskał wszystkie szyby w sąsiednim domu. Zaczynało być strasznie; bombardowano Sedan! Ruszył więc pędem na ulicę Maqua i tak gorąco pragnął się przekonać o istotnym stanie rzeczy, że się nie zatrzymał nigdzie, wbiegł aż pod strych, gdzie na samym szczycie był rodzaj tarasu, zkąd można było obejrzeć miasto i okolicę.
Za pierwszem spojrzeniem uspokoił się. Bój toczył się po przez miasto i baterye niemieckie w Marfée i Frénois, górą, po nad domami zamiatały płaskowzgórze w Algérie, i zaczął się nawet interesować biegiem granatów, olbrzymią krzywizną lekkiego dymku, jaką zakreślały nad Sedanem, podobne do ptaków niewidzialnych lecących na swych skrzydłach szarych. Z początku zdawało mu się, że kilka granatów, które podziurawiły dachy dokoła niego, było pociskami zabłąkanemi. Miasta jeszcze nie bombardowano, ale potem, przypatrując się lepiej, osądził, że to jest zapewne odpowiedź na rzadkie strzały dawane z dział fortecznych. Odwrócił się i począł przypatrywać się od strony północnej cytadeli, całemu temu skomplikowanemu nagromadzeniu fortyfikacyj, murom poczerniałym, zielonym przestrzeniom stoków, układowi geometrycznemu bastyonów, zwłaszcza trzem olbrzymim fortom: Szkockiemu, Wielkiego ogrodu i la Rochette, o kątach groźnych; od wschodu, niby przedłużenie cyklopskie wznosił się fort Palatynatu, po nad przedmieściem Ménil. Robiło to na nim smutne wrażenie czegoś olbrzymiego i zarazem dziecinnego. Czy one zdolne są stawić czoło armatom, których pociski przelatują tak swobodnie z jednego na drugi koniec nieba? Zresztą, twierdza nie była uzbrojona, nie miała dział koniecznych, ani amunicyi, ani załogi. Przed trzema tygodniami dopiero gubernator uorganizował gwardyę narodową z obywateli dobrej woli, do obsługi kilku dział, będących w dobrym stanie. Dzięki temu z Palatynatu strzelały trzy działa, choć z pół tuzina znajdowało ich się przy bramie paryskiej. Na nieszczęście nie miano więcej nad siedem do ośmiu nabojów na działo; oszczędzano więc prochu i dawano ognia co pół godziny, dla honoru, gdyż granaty padały blizko, na łąkę. To też baterye nieprzyjacielskie przez pogardę odpowiadały tylko kiedy niekiedy, po prostu jakby przez litość.
Co jednak najwięcej zajmowało Delahercha, to właśnie te baterye. Badał wzrokiem pagórki Marfée, gdy przyszło mu na myśl użyć lunety, którą niegdyś bawił się dla szpiegowania okolicy z wyżyn swego tarasu. Zeszedł więc po nią, powrócił i ustawił; oryentując się powoli, przeglądając kolejno niwy, drzewa, domy; zatrzymał się po nad wielką bateryą w Frénois, na grupie mundurów, którą Weiss widział był z Bazeilles na brzegu lasku sosnowego. Ale Delaherche, dzięki powiększeniu lunety, widział ją z taką dokładnością, że mógł policzyć oficerów. Wielu z nich leżało na trawie, inni, stojąc, tworzyli grupy na czele stał sam jeden, suchy i chudy, w mundurze skromnym, pod którym jednak czuć było pana. Tak, był to król pruski, dosięgający zaledwie wielkości palca, podobny do tych maleńkich żołnierzy, któremi dzieci się bawią. Delaherche nie spuścił zeń wzroku, ciągle powracał do tej postaci nieskończenie małej, której twarz niby główka od szpilki, rysowała się jak punkt blady na tle nieba błękitnego.
Jeszcze do południa było daleko i król obserwował pochód matematyczny, nieubłagany swych wojsk; od godziny dziewiątej rano szły one, szły ciągle po drogach nakreślonych z góry, zamykając koło, posuwając się krok za krokiem w okrąg Sedanu, istny mur ludzi i armat. Od strony lewej, wojska, przybywszy przez nagą płaszczyznę Donchery, nie przestawały debuszować z wąwozu Saint-Albert, przechodziły Saint-Menges i zaczynały docierać do Fleigneux; i widział wyraźnie, jak po za korpusem XI-tym, ścierającym się gwałtownie z wojskami generała Douay, przesuwał się korpus V-ty, korzystający z lasów, by dostać się na wzgórze Illy; a tymczasem baterye przybywały do bateryj, szereg dział huczących bezustanku, cały horyzont w ogniu. Armia od strony prawej zajmowała teraz wszystkie wzgórza Giwonny, korpus XII zawładnął Moncelle, gwardya przez Daigny, wkraczała w strumyk, oraz ku wzgórzu, zmusiwszy wprzódy generała Dacrota do cofnięcia się przez lasek Garenny. Jeszcze jeden wysiłek, a książę następca tronu pruskiego poda rękę następcy saskiemu, na tem polu nagiem, na samym skraju lasów Ardeńskich. Od strony południowej, nie można już było dostrzedz Bazeilles, zakrytego przez dym pożaru, w czerwonawym pyle zaciekłej walki.
A król spokojny, patrzał, czekał od rana. Godzina, dwie godziny jeszcze, może trzy; była to tylko kwestya czasu, jedno koło wprawi w ruch inne, machina do miażdżenia poruszyła się i spełni swe zadanie. Pod nieskończonością nieba oblanego blaskiem słonecznym, pole bitwy się kurczyło, cała ta szalona mieszanina punktów czarnych wywracała się, tłoczyła coraz bardziej dokoła Sedanu. Okna w mieście błyszczały, jakiś dom zdawał się gorzeć na lewo, ku przedmieściom Cassine. A tam, dalej, na polu znów opustoszałem od strony Donchery i Carignan, leżała cisza gorąca i świetlista, jasne wody Mozy, drzewa, szczęśliwe z życia, wielkie pola żyzne, szerokie łąki zielone, pod potężnym żarem południa.
Król jednem słowem zażądał wiadomości. Na olbrzymiej szachownicy chciał wiedzieć i dzierżyć w swym ręku ten pył ludzki, któremu rozkazywał. Po jego prawej stronie gromada jaskółek, przerażona hukiem dział, wzbiła się bardzo wysoko i zginęła w błękicie południa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.