Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciasnego i ciemnego zaułka, duszącego się wśród starych domów. W dali, od strony kolegium, błyszczała tylko niby gwiazda zamglona, latarnia. Z ulicy podnosiła się woń saletrzana piwnicy, miauczenie kota rozgniewanego, ciężkie kroki zapóźnionego żołnierza. Po za nią, z miasta dochodziła jakaś wrzawa niezwykła, gwałtowny tentent koni, nieustanne warczenie, przebiegające niby dreszcz śmiertelny. Słuchała tego wszystkiego i serce jej biło silnie, nie mogła bowiem dosłuchać się kroków męża na zakręcie ulicy.
Upływały godziny i poczęła się teraz niepokoić dalekiemi blaskami świecącemi w polu, po za wałami. Było tak ciemno, że musiała odgadywać miejsca. Tam w dole, ta wielka blada przestrzeń, to łąka zalana — ale w takim razie, co to za ogień, który błyszczy i gaśnie tam, w górze, jak się zdaje w Marfée? Ze wszystkich stron buchały ognie, w Pont-Maugis, w Noyers, we Frénois, ognie tajemnicze, chwiejące się, jakby za podmuchem niezliczonych tłumów, kryjących się w cieniu. Potem, w skutek nadzwyczajnej jakiejś wrzawy zadrżała; słychać było stąpanie tłumu, oddech zwierząt, chrzęst broni, hałas jakiś niezdecydowany w głębi tej ciemności piekielnej. Nagle zagrzmiał huk działa, jeden, straszliwy przerażający wśród zupełnej ciszy, jaka po nim zapanowała. Ten huk zmroził jej krew w żyłach. Cóż to było? Jakiś sygnał zapewne, może uskutecznienie jakiego ruchu, może oznajmienie, że