Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dni, było opuszczonych i pustych, inne były zamknięte na głucho, dyszące jakąś bezsennością trwożliwą. Był to drżący z zimna poranek, z ulicami na pół pustemi, przepełnionemi tylko cieniami trwożliwemi, gwałtownym przelotem bryczek. Dzień powoli się rozjaśniał i miasto się zapełniało, zalewało odgłosem pogromu. Było w pół do szóstej, zaledwie dawał się słyszeć huk dział, stłumiony wysokiemi murami domów czarnych.
W Podprefekturze, Henryeta znała córkę odźwiernego, Różę, drobną blondynkę, o wejrzeniu skromnem i miłem, która pracowała w fabryce Delaherche’a. Weszła więc do ich mieszkania. Matki nie było, ale Róża przyjęła ją ze zwykłą sobie uprzejmością.
— Och, moja droga pani, nogi nam już ustają. Mama poszła trochę odpocząć. Wyobraź pani sobie, całą noc trzeba było czuwać, gdyż ciągle przychodzono i odchodzono.
I nie czekając na pytania, mówiła, mówiła nieustannie, rozgorączkowana nadzwyczajnie tem, na co patrzała od wczoraj.
— Marszałek wyspał się doskonale, ale ten biedny cesarz! Nie! nie masz pani pojęcia jak on cierpi!... Wyobraź pani sobie, że wczoraj wieczór poszłam na górę dla pomocy przy wydawaniu bielizny stołowej. Otóż, przechodząc przez pokój, będący tuż obok gotowalni, usłyszałam jęki, ale jakie jęki! jak gdyby kto umierał. I stanęłam drżąca, z sercem ściśniętem, domyślając się, że to