Pogrom (Zola)/Część druga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pogrom |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. P. |
Tytuł orygin. | La Débâcle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Na płaskowzgórzu Floing, o świcie, wśród gęstej mgły, trębacz Gaude zatrąbił pobudkę z całej siły, ale powietrze było tak przesiąknięte wilgocią, że wesoły odgłos trąbki tonął w nim i ginął. A żołnierze kompanii, którym nawet nie chciało się rozbijać namiotów, owinięci w płótna, leżąc na błocie, nie budzili się wcale, podobni już teraz do trupów ze swemi twarzami blademi, sinemi od snu i znużenia. Trzeba ich było budzić kolejno; podnosili się jak zmartwychwstali, zsiniali, z oczami pełnemi trwogi życia.
Jan obudził Maurycego.
— Co takiego? Gdzie jesteśmy?
Zmieszany spoglądał do koła i widział tylko to szare morze, wśród którego błądziły cienie jego kolegów. Na dwadzieścia kroków przed sobą nie można było nic rozróżnić. Nie mógł się zoryentować, nie potrafiłby powiedzieć, w której stronie leży Sedan. Lecz w tejże chwili huk dział dochodzący zkądś, z bardzo daleka, uderzył jego słuch.
— Aha, tak... to dziś mamy się bić... tym lepiej, raz się to skończy!
Około niego rozległy się takie same zdania, było to pewne zadowolenie ponure, potrzeba wymknięcia się temu widmu, zobaczenia go nakoniec, tych prusaków, na których niby szli a przed którymi uciekano od tylu długich, śmiertelnych godzin... Miano więc ich poczęstować strzałami, ulżyć sobie nieco ciężaru naboi, które przyniesiono z tak daleka, nie spaliwszy dotąd ani jednego! Teraz widzieli to wszyscy, bitwa była nieunikniona!
Działa w Bazeilles grzmiały coraz głośniej a Jan, stojąc, wsłuchiwał się w nie.
— Gdzie to strzelają?
— Zdaje mi się — odrzekł Maurycy — że to jakoś od strony Mozy... tylko, niech mię dyabli wezmą, jeżeli wiem gdzie.
— Słuchajno, chłopcze — rzekł po chwili kapral — trzymaj się mnie blizko, gdyż trzeba dobrze uważać, żeby czego nie oberwać... Ja to już widziałem, będę więc patrzał za ciebie i za siebie.
Tymczasem sekcya poczynała mruczeć, nie mogąc niczem ciepłem zagrzać żołądka. Niepodobna było rozpalić ognia bez drzewa suchego i przy takiej podłej pogodzie! Kwestya żołądka nawet w chwili, gdy się bitwa zaczynała, zjawiała się rozkazująca i stanowcza. Jedynem pragnieniem było jedzenie, z jakąż miłością płukano garnki dla ugotowania w nich rosołu, i jakże się gniewano, gdy brakowało chleba!
— Kiedy jeść nie dają, to się bić nie będziemy — oświadczył Chouteau. — Do wszystkich dyabłów, przecież ja dziś moją skórę ryzykuję!
W tym dryblasie, malarzu pokojowym, mówcy z Montmartre, teoretyku szynkownianym, zepsutym przez kilka idei prawdziwych, które tu i owdzie pochwytał wśród strasznej mieszaniny głupoty i kłamstw, budził się znowu rewolucyonista.
— A zresztą, — mówił on dalej — drwiono sobie z nas opowiadając, że prusacy zdychali z głodu i chorób, że nie mają koszul i że leżą po drogach brudni i w łachmanach, jak żebracy!
Loubet zaczął się śmiać tonem ulicznika paryskiego, który próbował wszystkich pokątnych rzemiosł.
— Do wszystkich dyabłów! to my dzwonimy zębami z nędzy i namby dawano grosze, gdybyśmy przechodzili z naszemi pustemi żołądkami i tem ubraniem, jakby je psu z gardła wyciągnął... A ich wielkie zwycięztwa! Łgali szelmy, opowiadając nam, że Bismarka wzięto do niewoli i że całą jakąś armię wpakowano do kamieniołomów... Drwili sobie z nas po prostu!
Pache i Lapoulle słuchali, ściskali pięście i poglądali dokoła z wściekłością. Inni także się gniewali, gdyż rezultat tych nieustannych kłamstw dziennikarskich był jak najgorszy. Stracono wszelką ufność i nie wierzono już niczemu. Wyobraźnia tych starych dzieci, tak płodna z początku w nadzwyczajne nadzieje, wpadała teraz w zupełne zwątpienie.
— Do licha! to nie jest tak głupie, jak wam się wydaje — mówił Chouteau — to się tłomaczy tem, że jesteśmy sprzedani... wiecie o tem dobrze wszyscy.
Natura chłopska Lapoulle’a, ilekroć słyszał to słowo, wpadała w uniesienie.
— No! no! sprzedani... cóż znowu?... czyżby takie łajdaki istniały na świecie?
— Sprzedali nas, tak samo jak Judasz sprzedał swego Mistrza — mruknął Pache, przeżuwając swe wspomnienia z Historyi świętej.
Chouteau tryumfował.
— To bardzo proste, do stu dyabłów... nawet cyfra jest znaną... Mac-Mahon otrzymał trzy miliony a inni generałowie, każdy po milionie za to, żeby nas tu przyprowadzili... Wszystko to zrobili w Paryżu a dziś w nocy dali znać, że cała historya gotowa i mogą przyjść nas zabrać.
Maurycy oburzył się na to głupie kłamstwo. Dawniej Chouteau bawił go, nieomal podbił swą werwą podmiejską. Ale teraz nie mógł znosić tego zepsutego chłopaka, tego złego robotnika, który pluł na wszystko i budził zniechęcenie.
— Czego pleciesz takie głupstwa? — zawołał. — Wiesz dobrze, że to nie jest prawdą.
— Jakto, nie jest prawdą, że nas sprzedali?... No! no! zdaje mi się, facecie, że i ty należysz do bandy tych miłych ludzi!...
Postąpił parę kroków z miną grożącą.
— Wiesz ty, panie mieszczuchu, że nim nadejdzie twój przyjaciel Bismark, my się z tobą załatwimy wprzódy.
Inni zaczęli także mruczeć i Jan uznał za potrzebne wmieszać się w to wszystko.
— Cicho tam! o pierwszym, który się ruszy, złożę raport!
Ale Chouteau szydził i krzyczał. Dużo go obchodzi jego raport! Będzie się bił lub nie, jak mu się spodoba, i niech go nie doprowadzają do gniewu, bo chce zachować swe naboje dla prusaków. Teraz, gdy bitwa się zaczęła, reszta karności znikała. Cóż mu można było zrobić? ucieknie, gdy mu się to wszystko znudzi. Wymyślał po grubiańsku podburzając innych przeciw kapralowi, który pozwalał im zdychać z głodu. Tak, to on winien temu, że sekcya od trzech dni nic nie jadła, podczas gdy inne miały i rosół i mięso. Ale jegomość poszedł sobie z paniczem do dziewcząt... Widziano go przecież w Sedanie.
— Przełajdaczyłeś pieniądze sekcyi. Wszyscy o tem wiedzą, ty szelmo jeden!
Rzeczy przybrały zły obrót. Lapoulle ściskał pięści a Pache, pomimo zwykłej swej łagodności, rozdrażniony głodem, domagał się wyjaśnień. Najrozumniejszym był Loubet; śmiał się ze swą miną ulicznika i wołał, że to jest głupstwem kłócić się, kiedy prusacy byli na karku. Nie lubił on swarów, bójek, i wspominając o kilkuset frankach, jakie otrzymał za zastępstwo, dodał:
— Jeżeli myślą, że moja skóra nie jest więcej warta, to się grubo mylą... Pokażę ja im.
Ale Maurycy i Jan, rozgniewani tym nierozsądnym napadem, odpowiadali z gwałtownością, tłomaczyli się, gdy nagle z pośrodka mgły rozległ się głos donośny:
— A to co? kto tam do wszystkich dyabłów się kłóci?
I ukazał się porucznik Rochas, w kepi spłowiałem od deszczu, w płaszczu bez guzików w postawie chudej i zmęczonej, w stanie opuszczenia i nędzy. Mimo to miał minę zwycięzką, wzrok błyszczący, wąsy do góry najeżone.
— Panie poruczniku — odrzekł Jan na pół nieprzytomny od gniewu — to te łajdaki krzyczą, że generałowie nas sprzedali...
W ciasnej głowie Rochasa, myśl zdrady wydawała się naturalną, gdyż tłomaczyła mu klęskę, której on pojąć nie mógł.
— A więc, cóż ich to obchodzi, że są sprzedani? Co im do tego?... To nie przeszkadza, że prusacy są przed nami i że damy im takie cięgi, jakie długo popamiętają.
W dali, przez gęstą zasłonę mgły, działa w Bazeilles nie przestawały ryczeć. Wyciągnął rękę.
— A co! teraz się to skończy. Odprowadzimy ich do domu, tłukąc kolbami.
Od chwili gdy usłyszał huk dział, o wszystkiem zapomniał. O powolności ruchów, o ich niepewności, o demoralizacyi wojsk, o klęsce pod Beaumont, o ostatniem konaniu, jakiem był gwałtowny i przymuszony odwrót na Sedan. Zaczęto się bić, więc zwycięztwo jest pewnem. Nic się nie nauczył i niczego nie zapomniał, zachował zuchwałą pogardę dla wroga, zupełną nieświadomość nowych warunków wojny, pewność upartą, że żołnierz Afryki, Krymu i Włoch nie może być zwyciężony. To byłoby śmieszne po prostu!
Nagle rozśmiał się głośno. Ogarnęła go ta czułość dzielnego człowieka, która była powodem, że żołnierze go ubóstwiali, choć nieraz krzyczał na nich straszliwie.
— Słuchajcie-no chłopcy, zamiast się kłócić, lepiej zrobicie łyknąwszy trochę... Tak, na mój koszt, wypijecie za moje zdrowie.
I z przepaścistej kieszeni swego płaszcza wyciągnął butelkę wódki, dodając z miną zwycięzcy, iż to był podarek pewnej damy. W rzeczy samej, widziano go wczoraj jak siedział w głębi jednego z szynków w Floing, gwałtownie atakując pannę posługującą, którą trzymał na kolanach. Teraz żołnierze śmieli się całem sercem, wyciągali manierki, w które sam nalewał wódkę.
— Moje dzieci, trzeba wypić za zdrowie waszych kochanek, jeżeli je macie i trzeba wypić za zdrowie Francyi... Oto wszystko, czem ja żyję. Wiwat, wesele!
— To prawda, poruczniku. Zdrowie pańskie i zdrowie wszystkich!
Wszyscy pili, pogodzeni, rozgrzani. Ta wódka bardzo się przydała w chłodzie poranku, w chwili ruszenia na wroga. Maurycy czuł, jak mu przenikała do wnętrza, jak go rozgrzewała, na pół upajała i złudzeniami otaczała. Dla czegóżby nie mieli pobić prusaków? Czyż w bitwach nie zdarzały się nadzwyczajne wypadki, niespodziewane zwroty, o których historya mówi z podziwieniem? Wszak porucznik powiedział, że Bazaine maszerował, że oczekiwano go wieczorem. Ma to być pewna wiadomość, którą słyszał od adjutanta jednego z generałów i wskazywał ku Belgii, jako drogę, którą przyjdzie Bazaine. Maurycy wpadł znów w ten zapał nadziei, bez której żyć nie mógł. A może też nadszedł nakoniec czas odwetu.
— I na co czekamy, panie poruczniku — ośmielił się zapytać — Dla czego nie ruszamy?
Rochas zrobił giest, jak gdyby mówił, iż nie ma rozkazów, poczem zapytał:
— Czy nie widział kto kapitana?
Nikt nie odpowiedział. Jan przypomniał sobie, że go widział w nocy przemykającego się w kierunku Sedanu, ale żołnierz rozsądny, po za służbą nie powinien poznawać swych zwierzchników. Zamilkł więc, gdy odwróciwszy się spostrzegł cień posuwający się wzdłuż krzaków.
— A, oto kapitan! — zawołał.
Był to w rzeczy samej kapitan Beaudoin. Zdziwił wszystkich elegancyą swego ubrania, czystym mundurem, butami błyszczącemi, co tworzyło silny kontrast z opłakanym stanem porucznika. A prócz tego była w kapitanie jakaś zalotność, ręce białe, wąsy zakręcone, rozchodził się od niego nieokreślony zapach bzu perskiego, przypominający alkowę pięknej kobiety.
— No! no! — mruknął Loubet — kapitan więc odszukał swe bagaże...
Ale nikt się nieśmiał, gdyż wiedziano, że nie lubi żartów. Niecierpiano go powszechnie, gdyż trzymał ludzi zdaleka od siebie. Wywłoka — jak go nazywał Rochas. Od chwili pierwszych niepowodzeń stracił zupełnie minę; i klęska, przewidywana przez wszystkich, wydała mu się zupełnie nie na czasie. Bonapartysta z przekonania, pewny najwyższych awansów, popierany przez liczne salony, spostrzegł że los jego tonie w tem bagnisku. Mówiono, że ma bardzo piękny głos tenorowy, któremu wiele już zawdzięczał. Dość inteligentny, choć nie znał zupełnie swego rzemiosła, jedynie pragnąc się podobać, był bardzo waleczny, gdy tego trzeba było, bez zapału.
— Co za mgła! — rzekł zadowolony, że znalazł swą kompanię, której szukał od pół godziny w obawie, że jej nie znajdzie.
Właśnie nadszedł rozkaz i batalion ruszył naprzód. Z Mozy widać podniosły się nowe płachty mgły, gdyż maszerowano prawie poomacku wśród rosy białawej, spadającej niby deszcz drobniutki. I nagle Maurycy spostrzegł pułkownika de Vineuil, ukazującego się naraz, nieruchomego na koniu, w punkcie zetknięcia się dwóch dróg; stał on wysoki, bardzo blady, podobny do posągu rozpaczy, z koniem dygocącym od chłodu porannego, z nozdrzami rozwartemi i zwróconemi w stronę zkąd dochodził huk dział. O dziesięć kroków dalej, widać było sztandar pułku, który podchorąży służbowy trzymał wyjęty z pokrowca, i który wśród wilgotnej i szarej mgły, wydawał się niby marzenie, wizya chwały, drżącej i gotowej zniknąć. Złoty orzeł był zroszony wodą a jedwab trójbarwisty wyzłocony nazwiskami zwycięztw, blady, zamglony, poszarpany dawnemi ranami; i tylko jeden krzyż legii honorowej, przypięty do wstęg, błyszczał w tej mgle swemi emaliowanemi ramionami.
Sztandar i pułkownik zniknął, zatopiony w nowej fali mgły i batalion posuwał się naprzód, nie wiedząc dokąd, niby w wacie wilgotnej. Zstępowano z jakiegoś wzgórza i znów wspinano się po drodze wązkiej. Potem rozległ się rozkaz: stać! I zatrzymano się tu, z bronią u nogi, z ciężarem tornistrów na plecach; niewolno się było poruszyć. Zapewne stano na płaskowzgórzu, ale nie można było nic dostrzedz, na dwadzieścia kroków nie rozróżniano nic. Była godzina siódma, armaty się zbliżyły, nowe baterye strzelały od strony Sedanu coraz głośniej.
— Ja — zawołał nagle sierżant do Jana i Maurycego — zostanę zabity...
Od samego rana ust nie otworzył, szedł zamyślony, ze swą postawą wątłą i wielkiemi pięknemi oczami i nosem ostrym.
— Cóż znowu za myśl? — zawołał Jan — czyż to można powiedzieć, co się komu przytrafi?... Wiesz pan przecie, że człek strzela a Pan Bóg kule nosi.
Ale sierżant potrząsnął głową, jak gdyby to, co mówił, było najzupełniejszą pewnością.
— O! co do mnie, to fakt. Zginę dzisiaj...
Wszystkich oczy zwróciły się na niego; pytano go, czy mu się to przyśniło. Nic, nic mu się nie śniło, tylko miał takie przeczucie.
— I jest mi to tym bardziej nie na rękę — mówił — że miałem się żenić, powróciwszy do domu.
Oczy jego poczęły znów błądzić bez wyrazu; myślał o swem życiu. Syn drobnego kupca z Lyonu, zepsuty przez matkę, którą utracił, nie mogąc zgodzić się z ojcem, poszedł do wojska, zniechęcony wszystkiem, nie starając się nawet o to, by go wykupiono; w czasie jednego z urlopów, zakochał się w jednej ze swych kuzynek; ożywiony tem, tworzył razem z nią projekta oddania się handlowi, przy pomocy kilku groszy, jakie mu wnieść miała. Był wykształcony, umiał pisać, znał ortografię, rachunki. Od roku żył tylko nadzieją i radością tej przyszłości.
Przeszedł go dreszcz, wstrząsnął się, jakby się chciał pozbyć swej upartej myśli, powtarzając ze spokojem:
— Tak, to głupie, ale będę dziś zabity.
Nikt się więcej nie odezwał, oczekiwanie trwało dalej. Nie wiedziano nawet, czy miano nieprzyjaciela za, czy przed sobą. Nieokreślone szmery jakieś dochodziły niekiedy z pośrodka mgły; turkot kół, stąpanie tłumów, daleki tętent koni. Wojska zakryte przez mgłę, odbywały swe ruchy, wszystkie siedem korpusów zajmujących stanowiska bojowe. Powoli mgły zdawały się znikać. Łachmany ich podnosiły się niby muślin; ukazywały się kawałki nieba, mętne jeszcze, posępnie błękitne niby woda głęboka. A w jednem z takich nagłych rozbłysków ujrzano przesuwający się niby szereg widm, pułk strzelców, afrykańskich, należących do dywizyi Margueritte. Wyprostowani na kulbakach, okryci mundurami, jechali na swych koniach drobnych, na pół ginących wśród mnóstwa pakunków. Po pierwszym szwadronie, pojawił się inny — i wszystkie wychodząc z mgły ginęły w mgle, jak gdyby roztapiały się w drobnym deszczu. Widocznie przeszkadzali, odsyłano ich więc dalej, nie wiedząc co z nimi zrobić, jak się to ciągle od początku wojny zdarzało. Używszy ich na podjazdy, gdy bitwa się rozpoczęła, przesuwano ich z doliny na dolinę, jak rzecz kosztowną a bezużyteczną...
Maurycy, patrząc na nich, myślał o Prosperze.
— Widzisz? — mruknął — to może on, tam!
— Kto taki? — spytał Jan.
— Ten parobek z Remilly, wiesz, cośmy to w Oches spotkali jego brata.
Ale strzelcy już przejechali; rozległ się teraz gwałtowny galop, to sztab przebiegał przez drogę zniżającą się łagodnie. Tym razem Jan poznał generała brygady, Bourgain-Desfeuilles, jak gwałtownie potrząsał ręką. Raczył więc opuścić hotel pod Złotym krzyżem; i był zły, że musiał wstać tak rano i żyć lada czem.
Grzmiący jego głos słychać było wyraźnie.
— Ej, do stu piorunów! Mozella czy Moza, zawsze to woda i na jedno wychodzi!
Mgła się podniosła. Podobnie jak w Bazeilles nagle, niby kortyna teatralna, znikła zasłona. Jasne blaski słoneczne rozlały się z błękitnego nieba. I Maurycy zaraz poznał miejscowość, na której stali.
— Ach! — rzekł do Jana — jesteśmy na płaskowzgórzu Algérie... Widzisz, z tamtej strony doliny, naprzeciwko nas, tę wieś? to Floing; tam, niżej Saint-Menges, a jeszcze dalej Fleigneux... a tam, w głębi, w lasach Ardeńskich, te suche drzewa na horyzoncie, to granica... Mówił dalej z ręką wyciągniętą.
Płaskowzgórze Algérie, wstęga ziemi czerwonawej, długa na trzy kilometry, zniżała się łagodnie od lasów Garenny aż do Mozy, od której oddzielały ją łąki. Tutaj to, generał Douay uszykował korpus 7-my, zrozpaczony, że miał zbyt mało wojska dla obrony pozycyi, tak rozwiniętej; opierał się o korpus 1-szy, który zajmował równolegle do niego dolinę Givonny od lasów Garenny aż do Daigny.
— Prawda, że to wspaniałe, wspaniałe!
I Maurycy odwrócił się, robiąc ręką krąg dokoła horyzontu. Z wyżyny Algérie całe pole bitwy było widać, pole olbrzymie, ku południowi i zachodowi; najprzód Sedan, którego cytadela szarzała, panując nad dachami; potem Balan i Bazeilles, pogrążone w ruchliwym dymie; potem w głębi wzgórza lewego brzegu, Liry, Marfée, Croix-Piau. Ale najobszerniejszy widok rozciągał się ku wschodowi, ku Donchery. Zakręt Mozy ściskał półwysep Iges bladą wstęgą, doskonale można było widzieć ciasny wąwóz Saint-Albert, ciągnący się między brzegiem i spadzistą górą, po nad którą dalej czerniał lasek Seugnon i Falicette. Na wzgórzu, w kwadracie Maison-Rouge, wysuwała się droga do Vrignes-aux-Bois i Donchery.
— Widzisz, tamtędy, będziemy się mogli cofać do Mézières.
Ale w tejże samej chwili, pierwszy strzał armatni rozległ się od strony Saint-Menges. W głębi włóczyły się jeszcze łachmany mgły i widać było jakąś mętną masę, wysuwającą się z wąwozu Saint-Albert.
— Ach, otóż i oni — mruknął głosem stłumionym Maurycy, nie chcąc wymówić nazwiska prusaków. — Jesteśmy odcięci!
Była zaledwie godzina ósma. Grzmot dział wzrastający ciągle od strony Bazeilles, dawał się także słyszeć od wschodu, w dolinie Givonny, której nie było widać; była to chwila, w której armia następcy tronu saskiego, wychodząc z lasu Chevalier, atakowała korpus pierwszy pod Daigny. I teraz gdy korpus XI pruski, w marszu na Floing, rozpoczął ogień na wojska generała Douay, bitwa zawrzała na całej linii od północy do południa, na tej olbrzymiej przestrzeni kilkumilowej.
Maurycy miał to przeświadczenie, że popełniono błąd nie do naprawienia, nie cofając się na Mézières w nocy. Wniosków jednak z tego przeświadczenia wyprowadzić nie był zdolny. Głuchy tylko instynkt niebezpieczeństwa kazał mu z niepokojem spoglądać na sąsiednie wyżyny, panujące nad płaskowzgórzem Algérie. Jeżeli nie miano czasu na dokonanie odwrotu, to dla czego nie zajęto tych wyżyn, opierając się o granicę, żeby w razie zbyt silnego nacisku przejść do Belgii? Nadewszystko dwa punkta wydawały się być groźnemi, góra Hattoy, po nad Floing na lewo i wzgórze Illy, na którem stał krzyż kamienny między topolami. Wczoraj generał Douay kazał zająć Hattoy jednemu pułkowi, ale ten wieczorem cofnął się ztamtąd, gdyż zanadto był wystawiony. Co do góry Illy, to tę powinno bronić skrzydło lewe pierwszego korpusu. Teren między Sedanem i lasem Ardeńskim szeroki i nagi, pełen głębokich zagłębień rozścielał się daleko; i klucz pozycyi był widocznie tam, u stóp krzyża i tych dwóch topoli, zkąd można było ostrzeliwać całą okolicę.
Zagrzmiały znów dwa strzały armatnie a po nich powszechna salwa. Dym unosił się po nad małym pagórkiem na lewo od Saint-Menges.
— No, teraz na nas kolej — rzekł Jan.
Mimo to nic nie było widać. Ludzie stali nieruchomi z bronią u nogi i patrzyli na piękny szyk 2-giej dywizyi uformowanej przed Floing, a której lewe skrzydło sformowane w szubienicę zwrócone było czołem do Mozy; dla odparcia przypuszczalnego ataku z tej strony, ku wschodowi rozwinęła się trzecia dywizya aż do lasku Garenny, poniżej Illy; trzecia zaś, która tak mocno ucierpiała w Beaumont, stała w drugiej linii. W nocy inżynierya wzniosła szańce obronne. Nawet pod rozpoczynającym się ogniem prusaków, kopano jeszcze i sypano wały.
Poniżej Floing wybuchła żywa palba, ale zaraz ustała i kompania kapitana Beaudoin otrzymała rozkaz cofnięcia się o trzysta metrów wstecz. Zatrzymano się na obszernem polu zasadzonem kapustą, gdy kapitan, swym głosem ostrym zawołał:
— Dzieci, plackiem na ziemię!
Położono się więc. Kapusta pokryta była obfitą rosą; jej grube liście zielonawo-złotawe zatrzymały całe krople wody czystej i błyszczącej jak wielkie brylanty.
— Celowniki, na czterysta metrów! — zawołał znów kapitan.
Maurycy oparł lufę swego szaspotu o główkę kapusty, jaką miał przed sobą. Ale nic nie widziano leżąc tak na ziemi; rozciągały się przed nimi niwy szare, poprzecinane tu i owdzie zielonością. Dotknął się łokciem Jana, rozciągniętego po jego prawej stronie i zapytał, po co ich tu umieszczono. Jan, doświadczony więcej, wskazał mu na sąsiednie wzgórze, gdzie właśnie ustawiano bateryę. Widocznie umieszczono ich tutaj dla osłony tej bateryi. Maurycy, zaciekawiony, podniósł się, pragnąc się przekonać czy nie ma tam czasem Honoryusza ze swą armatą; ale artylerya rezerwy stała w tyle, ukryta w kępce drzew.
— Do wszystkich dyabłów! — krzyknął Rochas — położysz się ty!
I nim Maurycy zdołał znów paść na ziemię, pocisk, gwiżdżąc przebiegł koło niego. Odtąd nie przestały świszczeć one ani na chwilę. Strzały uregulowały się powoli; pierwsze padały po za bateryę, która ze swej strony poczęła także dawać ognia. Prócz tego wiele pocisków nie pękało wcale, zagrzebawszy się w mięką ziemię; poczęto też żartować sobie bez końca z niezręczności tych kapuśniaków.
— No! no! — zawołał Loubet — ich ogień sztuczny pali na panewce.
— Widocznie zmoczyli ją wprzódy! — dodał Chouteau, śmiejąc się.
Porucznik Rochas wmieszał się w to także.
— Mówiłem wam przecież, że te obiboki nie umieją nawet działa wyrychtować!
Nagle granat padł w odległości dzięsięciu metrów, zasypując kompanię ziemią. Loubet z szyderstwem począł wołać na kolegów, żeby dobyli z tornistrów szczotek; Chouteau zbladł i milczał. Nigdy nie był w ogniu, ani on, ani Pache, ani Lapoulle, nikt z sekcyi, oprócz Jana. Powieki drżały im na oczach, głosy stawały się ochrypłe, jakby zduszone w gardle. Maurycy, pan siebie, zastanawiał się nad sobą samym, nie bał się jeszcze niczego, gdyż nie sądził, by było jakie niebezpieczeństwo; doświadczał tylko pewnych dreszczy a głowa nie była zdolną związać dwóch myśli. Mimo to nadzieja w nim rosła, widząc porządek wśród wojska. Pewny był teraz zwycięztwa, byleby można było dotrzeć do nieprzyjaciela z bagnetem.
— Co u licha! — mruknął — zkąd tu tyle much!
Trzykrotnie już słyszał koło uszów, jakby brzęczenie pszczoły.
— Ależ nie — odrzekł Jan — to kule!
Znowu lekki szmer skrzydeł dał się słyszeć. Cała sekcya odwróciła głowę, zajęta tem mocno. Mimowoli ludzie odwracali się, nie mogąc uleżeć spokojnie.
— Słuchajno — rzekł Loubet do Lapoulle’a, drwiąc sobie z jego prostoty — gdy zobaczysz nadlatującą kulę, postaw, ot tak, palec przed nosem — tym sposobem przetniesz powietrze i kule pójdą na prawo albo na lewo.
— Cóż, kiedy ja ich nie widzę — odrzekł Lapoulle.
Głośny śmiech rozległ się do koła.
— Och, szelma, on ich nie widzi! Otwórzże ślepie!... widzisz, oto tu jedna, tam druga... nie widziałeś jej? zielona, zupełnie zielona.
I Lapoulle wytrzeszczał oczy, kładł palec przed nosem, a Pache, macając szkaplerz, jaki miał na sobie, pragnął go rozszerzyć, żeby zeń zrobić osłonę dla piersi.
Rochas, wciąż stojąc, krzyknął swym głosem chrapliwym:
— Chłopcy, należy granatom cześć oddać. Co do kul, nie potrzeba, za dużo ich jest.
W tejże chwili granat strzaskał głowę żołnierzowi w pierwszym szeregu. Nie krzyknął nawet; krew i mózg trysnęły i koniec.
— Biedaczysko! — mruknął sierżant Sapin, bardzo spokojny i bardzo blady. Teraz na innego kolej!
Ale nie można się już było słyszeć. Maurycego drażnił nadewszystko straszliwy huk. Sąsiednia baterya strzelała ciągle, ryczała nieustannie od czego ziemia drżała a kartaczownice rozdzierały powietrze. Czy długo tak będą leżeli wśród kapusty? Ciągle nic nie było widać, nic nie wiedziano. Niepodobna sobie było wytworzyć najmniejszego pojęcia o bitwie; czy to nawet jest istotna, wielka bitwa? Po nad nagą linią pól, Maurycy zdołał zaledwie rozróżnić wierzchołek zaokrąglony i zarośnięty w Hattoy, leżący bardzo daleko i całkiem pusty. Zresztą, na całym widnokręgu ani jeden prusak się nie pokazywał. Tylko dym się unosił i rozwijał przez chwilę w blasku słonecznym. Odwróciwszy głowę, ujrzał ze zdziwieniem, w głębi doliny, leżącej z boku, zasłoniętej pochyłością, jakiegoś wieśniaka orzącego pole wolno, kierującego pługiem zaprzężonym w białego konia. Po co tracić dzień! Cóż z tego, że się biją? zboże rość musi i ludzie jeść...
Maurycy pożerany niecierpliwością podniósł się na nogi. Jednym rzutem oka ogarnął baterye w Saint-Menges, które do nich strzelały, nad któremi unosiły się mgły szare; ujrzał jak z Saint-Albert wysuwały się mętne hordy prusaków. Jan, schwyciwszy go za nogi, zmusił do położenia się na ziemi.
— Czyś oszalał? chcesz zginąć?
A Rochas klął:
— Czy ty się położysz tam, ty! Zkąd u dyabła wzięto błaznów, którzy chcą zginąć, nie mając na to rozkazu!
— A pan stoisz, panie poruczniku! — rzekł Maurycy.
— Ja, to co innego, ja muszę wszystko widzieć.
Kapitan Beaudoin stał także odważnie. Ale nie otworzył ust, nie mając żadnej serdeczniejszej nici, któraby go łączyła z kolegami. Nie mógł ustać na miejscu, i chodził ciągle z jednego końca pola na drugi.
Ciągłe oczekiwanie; nic nowego się nie przydarzało. Maurycy dusił się pod ciężarem tornistra, który mu przygniatał plecy i piersi, w tej pozycyi leżącej, nieprzyjemnej, gdy trwa zbyt długo. Zalecono żołnierzom, żeby tornistry rzucali dopiero w ostateczności.
— Czy my tak cały dzień przepędzimy? — spytał się Jana.
— Być może... pod Solferino, w polu zasadzonem marchwią, leżeliśmy tak przez pięć godzin.
Poczem dodał jako praktyk nielada:
— I czegóż ty chcesz! czy ci tu źle? Przyjdzie czas na wszystko. Gdyby wszyscy na początku polegli, toby w końcu nikt nie został...
— Widzisz ten dym nad Hattoy? — zawołał nagle Maurycy. — Wzięli Hattoy, piękny będzie taniec!
Jego trwożliwa ciekawość, której podstawą był dreszcz pierwszej obawy, miała teraz na chwilę czem się zająć. Nie spuszczał wzroku z zaokrąglonego szczytu wzgórza, jedynej wypukłości ziemi, jaką widział, panującej nad obszernemi polami. Hattoy było zanadto oddalone, by mógł rozróżnić służbę bateryj, jakie tam prusacy ustawili: widział tylko dym po każdym wystrzale, unoszący się po nad porębą, ukrywającą armaty. Miał uczucie, że wzięcie przez nieprzyjaciela tej pozycyi, którą generał Douay musiał opuścić, było rzeczą ważną. Panowała ona nad okolicznem płaskowzgórzem. Zaraz też baterye, rozpocząwszy ogień na drugą dywizyę 7-go korpusu, zdziesiątkowały ją zupełnie. Teraz zbadano odległość bateryi francuzkiej, przy której leżała kompania Beaudoin, zabito dwóch ludzi. Odłamki zraniły żołnierza tej kompanii, furyera, któremu piętę lewą urwało i który jęczał głośno, objęty jakimś szałem.
— Stul gębę, bydlę! — krzyknął Rochas. — Czy to sens jęczyć tak o to, że kawałek pięty dyabli wzięli?
Żołnierz, nagle uspokojony, umilkł, wpadł w stan martwoty, trzymając nogę w rękach.
Tymczasem straszliwy pojedynek artyleryjski trwał dalej, zaostrzał się, po nad głowami leżących pułków, w polu gorącem i smutnem, gdzie pod palącem słońcem nie było widać ani jednej duszy. Rozlegał się tylko ten grzmot, ten huragan zniszczenia, unoszący się po nad pustynią. Godziny upływały i zmiana w niczem nie następowała. Ale wyższość artyleryi niemieckiej dawała się spostrzegać; granaty wybuchały w znacznej odległości, podczas gdy francuzkie zapalały się najczęściej w powietrzu w odległości o wiele mniejszej, nie dobiegłszy do celu. I wobec tego jedyny środek pozostawał w ukrywaniu się w bruzdach. Żadnej ulgi, upojenia się przez strzelanie, gdyż nie było do kogo strzelać. Cały widnokrąg był pusty, nie widziano nikogo!
— Kiedyż my nakoniec będziemy strzelali? — powtarzał Maurycy na pół nieprzytomny. — Dałbym sto susów, żebym mógł zobaczyć choć jednego prusaka. To do rozpaczy doprowadza takie kartaczowanie, bez możności odpowiedzenia.
— Czekaj, przyjdzie i na to czas — odpowiadał Jan spokojnie.
Nagły tentent koni ze strony lewej, zwrócił ich uwagę. Poznali generała Douay w towarzystwie sztabu, który przybiegł dla przekonania się o postawie swego wojska pod straszliwym ogniem z Hattoy. Był zadowolony, dał kilka rozkazów, gdy ukazał się generał Bourgain-Desfeuilles, wychodząc z jakiegoś wąwozu. Żołnierz odważny jechał truchcikiem wśród pocisków, uparty w swej rutynie afrykańskiej, nie skorzystawszy z żadnej nauki. Krzyczał i wymachiwał rękami jak Rochas.
— Czekam na nich, czekam, pierś o pierś.
Poczem, spostrzegłszy generała Douay, zbliżył się do niego:
— Generale, czy to prawda, co mówią? marszałek jest ranny?
— Na nieszczęście tak... Przed chwilą otrzymałem karteczkę od Ducrota, w której mi donosi, że marszałek polecił mu objąć dowództwo nad armią.
— Ach, więc to Ducrot!... i jakież rozkazy?
Generał zrobił ruch rozpaczy. Od wczoraj widział, że armia ginie; napróżno nalegał, by zajęto pozycyę pod Saint-Menges i Illy, w celu zapewnienia sobie odwrotu na Mézières.
— Ducrot chce wykonać nasz plan, wszystkie wojska mają się skoncentrować na płaskowzgórzu Illy.
I powtórzył swój ruch rozpaczliwy, jakby mówił, że na to już jest zapóźno.
Huk armat zagłuszył jego słowa, ale treść ich doszła do uszów Maurycego i wywarła nań silne wrażenie. A więc marszałek Mac-Mahon raniony, generał Ducrot ma dowodzić na jego miejscu, cała armia cofa się do Sedanu! i te fakta tak ważne, nieznane są biedakom żołnierzom, gotowym do oddania ostatniej kropli krwi! i ta gra straszna, oddana na los wypadku, samowoli nowego kierunku! Odczuwał on zamęt, nieład ostateczny, w której armia się pogrąża, bez wodza, bez planu, rozrzucona we wszystkich kierunkach, gdy tymczasem niemcy szli prosto do celu, z poprawnością i dokładnością maszyny.
Generał Bourgain-Desfeuilles już odchodził, gdy generał Douay, otrzymawszy nową wiadomość, przyniesioną przez jakiegoś huzara, pokrytego kurzem, zawołał nań gwałtownie:
— Generale! generale!
Głos jego był tak silny, tak przejęty zdziwieniem i wzruszeniem, że zapanował nad hukiem artyleryi.
— Generale, już nie Ducrot dowodzi, ale Wimpffen!... Tak, przybył on wczoraj, w czasie rozsypki pod Beaumont, dla zastąpienia Failly’ego w dowództwie 5-tym korpusem. Pisze mi, że ma przy sobie rozkaz ministra wojny objęcia komendy naczelnej, odzyskania i bronienia naszych pierwotnych pozycyj.
Generał Bourgain-Desfeuilles z oczami szeroko rozwartemi słuchał tego.
— Do pioruna! — rzekł nakoniec — dobrze wiedzieć... Zresztą, co mię to obchodzi!
I pogalopował, w gruncie rzeczy niezadowolony, gdyż w wojnie widział on tylko środek do awansu, pragnąc, by ta głupia kampania skończyła się jak najprędzej, od chwili, gdy nie przynosiła żadnych korzyści.
Między żołnierzami kompanii Beaudoin rozpoczęły się drwiny. Maurycy nic nie mówił, ale był tego samego zdania co Chouteau i Loubet, którzy rozprawiali, szydząc pogardliwie. Do wszystkich dyabłów! oto wodzowie porozumiewający się głośno, przy wszystkich! Czyż nie lepiej pójść spać, mając takich dowódców? Trzech wodzów naczelnych w ciągu dwóch godzin, trzech chwatów, którzy nawet nie wiedzieli, czego się chwycić i wydawali sprzeczne rozkazy! nie, to można pęknąć z wściekłości i wyzywać Pana Boga! I znów pojawiło się fatalne oskarżenie o zdradę; Ducrot i Wimpffen chcieli zarobić tak jak Mac-Mahon, trzy miliony od Bismarka.
General Douay stał przed swoim sztabem, sam jeden i patrzał na pozycye pruskie, pogrążony w nieskończenie smutne rozmyślania. Przez długi czas badał Hattoy, zkąd pociski u nóg jego padały. Poczem zwróciwszy się ku płaskowzgórzu Illy, zawołał jednego z oficerów i posłał go z rozkazem do brygady 5-go korpusu, której domagał się wczoraj od generała Wimpffena, a który ustawił ją na lewem skrzydle generała Ducrot. I słychać było, jak mówił:
— Jeżeli prusacy opanują wzgórek, to nie będziemy tu mogli pozostać nawet godziny i wrzuceni zostaniemy do Sedanu...
Odjechał, zniknął ze swym orszakiem, na zgięciu spadzistej drogi, i ogień się podwoił. Zauważono go zapewne. Pociski, które dotąd uderzały od czoła, zaczęły teraz padać z boku od strony lewej. Rzucała je baterya we Frénois i jeszcze inna baterya ustawiona na półwyspie Iges, która krzyżowała swój ogień z bateryą w Hattoy. Całe płaskowzgórze Algérie ryły kule. Odtąd położenie kompanii stało się strasznem. Żołnierze, zajęci tem, co się działo wprost nich, zaczęli się niepokoić o swe tyły, nie wiedząc którego niebezpieczeństwa uniknąć. Za jednym razem trzech ludzi poległo, dwóch było ranionych.
W takich to warunkach sierżanta Sapina dosięgła śmierć, której oczekiwał. Odwrócił się był, dostrzegł granat lecący w chwili, gdy już go nie mógł uniknąć.
— Ach, otóż i on! — zawołał.
Twarz jego drobna, o dużych, ładnych oczach nie wyrażała trwogi, ale smutek głęboki. Pocisk rozpruł mu brzuch. Jęczał i prosił:
— O! nie zostawiajcie mię tutaj, zanieście mię do ambulansu, błagam was... Weźcie mię ztąd..
Rochas chciał nań zawołać, by milczał. Chciał mu szorstko powiedzieć, że z taką raną nie należy przeszkadzać bezpotrzebnie kolegom. Ale później zdjęty litością, odezwał się:
— Mój biedny chłopcze, zaczekaj trochę, aż przyjdą po ciebie z ambulansu.
Ale nieszczęśliwy nie przestał jęczyć, i płakał teraz z rozpaczy za wymarzonem szczęściem, które gasło, wraz z upływem jego krwi.
— Weźcie mnie, weźcie mnie...
Kapitan Beaudoin, któremu te skargi zapewne drażniły wzburzone nerwy, wezwał dwóch ludzi na ochotnika, ażeby rannego zanieśli do sąsiedniego lasku, gdzie musiał być ambulans. Jednym skokiem, uprzedzając innych, Chouteau i Loubet podnieśli się, schwycili sierżanta jeden za głowę, drugi za nogi i unieśli go szybko. Ale na drodze uczuli, że tężeje im w rękach, że umarł wśród dreszczu konwulsyjnego.
— Widzisz ty? on umarł — rzekł Loubet. — Rzućmy go.
Chouteau oparł się temu gniewnie.
— Czy ty pójdziesz dalej, ośle? Jak go tu rzucimy, to nas zawołają...
Biegli więc dalej z trupem, aż do lasku, gdzie go rzucili pod pierwsze lepsze drzewo i oddalili się. Ujrzano ich dopiero wieczorem.
Ogień wzrastał, baterya sąsiednia została wzmocniona przez dwie armaty i w tym trzasku straszliwym, ogarnął Maurycego strach szalony.
Z początku oblał go pot zimny, jakieś bolesne omdlenie w krzyżu i żołądku, jakaś nieprzeparta potrzeba powstania i ucieczki z krzykiem. Bezwątpienia był to skutek rozmyślania, jak się to przytrafia naturom uszlachetnionym i nerwowym. Ale Jan, który miał na niego oko, schwycił go silną dłonią, przytrzymał przy sobie, czytając w jego drżących oczach ten tchórzowski kryzys. Klął po cichu, starając się go zawstydzić w słowach gwałtownych, gdyż wiedział, że w człowieku można wzbudzić odwagę tylko potężnem kopnięciem nogi. Inni także dygotali; Pache z oczami pełnemi łez, jęczał skargi mimowolne i słodkie, niby dziecko. Lapoulle’owi przytrafił się wypadek, takie zaburzenie w kiszkach, że się obnażył wprzód nim mógł dobiedz do sąsiednich krzaków. Drwiono z niego, rzucano kamykami w jego nagość, wystawioną na kule i pociski. Wielu innych uległo temu losowi i zadość sobie czynili wśród powszechnych żartów, które dodawały otuchy wszystkim.
— Ach, ty niegodziwy tchórzu — mówił Jan do Maurycego — przecież nie rozchorujesz się tak jak inni. Własną ręką za łeb cię schwycę, jeżeli nie zachowasz się jak należy.
Dodawał mu odwagi tem łajaniem, gdy nagle, na czterysta metrów przed nimi, spostrzegli kilkunastu ludzi, ubranych w ciemne mundury, wychylających się z lasku. Byli to nakoniec prusacy, których hełmy ostro zakończone widać było doskonale. Ujrzeli ich od początku kampanii po raz pierwszy w odległości strzału karabinowego. Za tą pierwszą kupką, ukazały się inne, i przed nimi rozróżniano kłęby kurzu podnoszone przez padające pociski. Wszystko to przedstawiało się bardzo dokładnie. Prusacy podobni byli do małych żołnierzy ołowianych, uszykowanych porządnie. Gdy pociski poczęły coraz obficiej padać, cofnęli się, znikli po za drzewami.
Ale kompania Beaudoina widziała ich i zdawało jej się, że widzi ich ciągle tam. Same przez się szaspoty wypaliły. Maurycy pierwszy dał ognia. Jan, Pache, Lapoulle, wszyscy poszli za jego przykładem. Nie było rozkazu, kapitan chciał ogień wstrzymać; ustąpił jednak na gwałtowny ruch Rochasa, który uważał to za ulgę dla żołnierzy. Strzelano więc nakoniec, zużytkowano więc te naboje, które dźwigano przeszło od miesiąca, bez spalenia dotąd ani jednego! Zwłaszcza Maurycy odzyskał zuchowatość, owładnął swym strachem, oszołomił się hukiem. Brzeg lasku był cichy, żaden listek nie drgnął, ani jeden prusak się nie pokazał a mimo to strzelano ciągle do nieruchomych drzew.
Potem, podniósłszy głowę, Maurycy zdziwił się, spostrzegłszy w oddaleniu kilku kroków pułkownika de Vineuile, na swym wielkim koniu; człowiek i zwierzę nieruchomi, jak gdyby byli wykuci z kamienia. Twarzą zwrócony do nieprzyjaciela, pułkownik stał pod gradem kul. Cały pułk 106-ty zgromadził się tutaj, inne kompanie pokładły się na ziemi w sąsiedztwie, ogień karabinowy wzmagał się ciągle. I widział także Maurycy, nieco w tyle, sztandar dzierżony silną dłonią podchorążego. Ale nie była to już mara sztandaru zmoczona w mgle poranku. Pod palącem słońcem, orzeł błyszczał, jedwab trójkolorowy świecił żywemi barwami, pomimo zaszczytnego zużycia wśród bojów. Pod błękitnem niebem, targany wichrem kanonady, rozwijał się z głośnym łoskotem tryumfu...
Dla czegóżby teraz, gdy się rozpoczęła bitwa, nie miano zwyciężyć? I Maurycego, i innych ogarniał szał jakiś, psuli proch, ostrzeliwając las daleki, z którego drzew spadał deszcz powolny i cichy drobnych gałązek.