Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skonale. Ujrzeli ich od początku kampanii po raz pierwszy w odległości strzału karabinowego. Za tą pierwszą kupką, ukazały się inne, i przed nimi rozróżniano kłęby kurzu podnoszone przez padające pociski. Wszystko to przedstawiało się bardzo dokładnie. Prusacy podobni byli do małych żołnierzy ołowianych, uszykowanych porządnie. Gdy pociski poczęły coraz obficiej padać, cofnęli się, znikli po za drzewami.
Ale kompania Beaudoina widziała ich i zdawało jej się, że widzi ich ciągle tam. Same przez się szaspoty wypaliły. Maurycy pierwszy dał ognia. Jan, Pache, Lapoulle, wszyscy poszli za jego przykładem. Nie było rozkazu, kapitan chciał ogień wstrzymać; ustąpił jednak na gwałtowny ruch Rochasa, który uważał to za ulgę dla żołnierzy. Strzelano więc nakoniec, zużytkowano więc te naboje, które dźwigano przeszło od miesiąca, bez spalenia dotąd ani jednego! Zwłaszcza Maurycy odzyskał zuchowatość, owładnął swym strachem, oszołomił się hukiem. Brzeg lasku był cichy, żaden listek nie drgnął, ani jeden prusak się nie pokazał a mimo to strzelano ciągle do nieruchomych drzew.
Potem, podniósłszy głowę, Maurycy zdziwił się, spostrzegłszy w oddaleniu kilku kroków pułkownika de Vineuile, na swym wielkim koniu; człowiek i zwierzę nieruchomi, jak gdyby byli wykuci z kamienia. Twarzą zwrócony do nieprzyjaciela, pułkownik stał pod gradem kul,