Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Młoda kobieta obudziła się natychmiast i przy słabym blasku dnia przenikającego przez ciemne firanki okien, podniosła swą piękną główkę okrągłą, otoczoną poduszkami, wsparta na jednej z rąk obnażonych, wśród włosów czarnych, rozplecionych.
— Gilberto!
Poruszyła się, wyciągnęła, nie otwierając oczów.
— Dobrze! do widzenia... O! proszę cię...
Wreszcie podniosła głowę i poznała Henryetę:
— Patrzcie! to ty... któraż to godzina?
Gdy się dowiedziała, że już świta, zmieszała się i poczęła żartować dla pokrycia zmieszania, że nie jest to godzina odwiedzin. Poczem na pytanie o męża, odrzekła:
— Ależ on nie wrócił i nie wróci, jak koło godziny dziewiątej, zdaje mi się... Dla czego chcesz, żeby tak prędko wrócił?
Henryeta, widząc ją uśmiechniętą, na pół senną wśród marzeń rozkosznych, musiała jej wyraźnie wytłomaczyć o co idzie.
— Mówię ci, że się biją w Bazeilles od świtu i że jestem bardzo niespokojna o męża.
— Och, moja droga — zawołała Gilberta — nie masz się czego niepokoić... Mój jest tak rozsądny, że gdyby tam było najmniejsze niebezpieczeństwo, to byłby tu oddawna... Dopóki go nie zobaczysz, możesz być zupełnie spokojną.