Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem Delaherche dogonił Henryetę.
— Posłuchaj mnie, kochana pani Weiss, ty nie zrobisz tego szaleństwa... Jakim sposobem chcesz się połączyć z Weissem? Jego tam już zapewne nie ma, pobiegł przez pola do domu. Przysięgam pani, że do Bazeilles niepodobna się dostać.
Ale ona nie słuchała go wcale, przyśpieszała kroku, zapuściła się w ulicę Ménil, chcąc się dostać do bramy Balan. Była może godzina dziewiąta i Sedan nie był już pokryty czarną mgłą poranku, świtem pustym i mętnym w gęstej mgławicy. Mocne słońce wyraźnie rzucało cienie domów, bruk deptał tłum niespokojny, który co chwila przerzynały pędzące galopem sztafety. Tworzyły się gęste grupy koło kilku żołnierzy bezbronnych, którzy tu przybiegli, jeden lekko raniony, drugi w stanie nadzwyczajnego podrażnienia nerwowego giestykulował i krzyczał. Mimo to jednak miasto mniej więcej miałoby swój zwykły wygląd codzienny, gdyby sklepy nie były zamknięte a okna nie były osłonięte szczelnie. A przytem ten huk dział, ten huk nieustanny, od którego wszystkie kamienie, ziemia, mury aż do szczytów swoich drżały.
Delaherche był łupem walki wewnętrznej bardzo nieprzyjemnej, poczucia z jednej strony obobowiązku mężczyzny odważnego, który mu nakazywał, ażeby nie opuszczał Henryety, i strachu odbywania jeszcze raz drogi do Bazeilles pod gra-