Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powietrza. Mimowoli obrzuciła wzrokiem cały pokój i zatrzymała oczy na łóżku z ciemnemi firankami, otwartemi szeroko, łóżku pełnem nieporządku.
— A więc to pani Weiss cię rozbudziła... musiałaś więc spać, moja córko...
Widocznie przyszła nie po to, żeby jej to powiedzieć. Ach! to małżeństwo, które syn uparł się zawrzeć pomimo jej woli, w pięćdziesiątym roku życia, po dwudziestu latach lodowatego pożycia z kobietą zgryźliwą i chudą, on tak rozumny do tej chwili, porwany teraz przez żądzę młodości ku tej pięknej wdowie, tak lekkomyślnej i wesołej! Przyrzekała sobie, że będzie czuwać nad teraźniejszością a tymczasem przeszłość powraca! Ale czyż miała mówić? Żyła w tym domu jak milcząca nagana, zamykała się ciągle w swym pokoju, oddana surowej dewocyi. Tym razem jednak obelga była zbyt wielką, to też postanowiła uwiadomić syna.
Gilberta zarumieniona odrzekła:
— Tak, spałam przez kilka godzin wybornie... wiesz, że Julian nie wrócił...
Pani Delaherche przerwała jej ruchem głowy. Od chwili, gdy działa grzmieć poczęły, była niespokojną i oczekiwła powrotu syna. Ale była to matka-bohaterka. Przypomniała sobie teraz po co tu przyszła.
— Twój wuj, pułkownik, przysłał majora Bouroche z kartką ołówkiem pisaną, pytając, czy nie zgodzimy się na urządzenie tu ambulansu...