Przejdź do zawartości

Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część I/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część I
Rozdział XV
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
Odwiedziny.
To jest on brzeg szczęśliwy!
Kochanowski, Fraszki. Ks. II.

— Któż tam zajechał przed ganek tą nędzną bryczyną — rzekł pan Werner, wyglądając oknem. — Pewno jakiś szlachcic z prośbą, albo bernardyn po kweście — niechaj tam w sali poczeka. — Zapytajcie się czego tam chce?
Służący poszedł i wrócił.
— To pan Gustaw!
— Siostrzeniec mój! — zawołała poczciwa pani Werner, rzucając pończochę.
— Pan Gustaw! — mruknął Werner, poprawiając peruki. — Pewno goły jak bizun przyjechał prosić pieniędzy, hm! powiedzcie mu tam, że jestem chory, że się widzieć nie mogę!
Gustaw wchodził właśnie i usłyszał te ostatnie słowa. Serce jego oburzyło się, chciał uciec; lecz ciotka w tej chwili pochwyciła go w objęcia i po macierzyńsku uścisnąwszy:
— A jakżeś mi wyrósł mój Guciu! — krzyknęła; — jak wyładniał! Jakżem rada, że cię widzę!
— Chodźże, chodź! odpocznij, a na długoś do nas przyjechał?
— Na bardzo krótko — rzekł Gustaw, witając ozięble pana Werner — dowiedzieć się tylko o Ich zdrowiu i po tak długiem niewidzeniu...
— Proszę siadać — przerwał Werner z niechęcią i sam usiadłszy, zaczął świstać i nogą tupać, co było znakiem jego gniewu.
— Jakże ci się Guciu powodzi? — zapytała ciotka.
— Pracuję — odpowiedział — źle mi się wiedzie.
— Domyśliłem się tego — rzekł po cichu pan Werner do siebie. — Przyjechał prosić pieniędzy, ale zje djabła!
Gustaw oglądając się w koło i czekając z bijącem sercem Maryni, roztargniony patrzał po wszystkich stronach.
— Gdzież jest brat Franciszek? — zapytał, nie śmiejąc o nią się dowiadywać.
— On, jak zawsze, poluje; wróci zapewne wieczorem.
— Żebyś widział, jak wyrósł i zmężniał — rzekł pan Werner, to nie tak jak ty blady, chudy — zuch chłopiec, krew z mlekiem, wesół, rumiany!
— Bo szczęśliwszy odemnie — rzekł Gustaw.
— Widocznie się do pieniędzy przymawia — mruczał po cichu pan Werner, niecierpliwie szarpiąc perukę — ale ja nic nie dam! kiedy jejmość zechce, niech ofiaruje ze swoich! nie dam! nie dam!
— A panna Marjanna? — zapytał Gustaw po chwili.
Tu pan Werner zamilkł i zmarszczył się, a pani Werner odpowiedziała:
— Właśnie dziś wyjechała z panią Ostrowską na imieniny; zobaczysz ją jutro! ale co to za odmiana! Wcale nie wieśniaczka! była dwa lata na pensji w Warszawie, jak gra na fortepianie, jak śpiewa, jak umie po francusku!
— I ma już kawalera! — rzekł pan Werner z przyciskiem. Gustaw się zarumienił i czapkę upuścił.
— Czy jednego? — odpowiedziała matka. Byle tylko chciała!
— Czemuż nie chce? — rzekł zapominając się ojciec.
— Czy ja wiem? — szepnęła po cichu matka. Gustaw milczał, lecz widział z tej małżeńskiej rozmowy, że państwo Werner nie byli już z sobą w zgodzie zupełnej jak dawniej i skryta wojna o dzieci wrzała w domu.
Cały wieczór pan Werner fajkę palił i perukę z ucha na ucho przeciągał, a pani Werner rozmawiała z Gustawem. O dziewiątej godzinie krzyk i hałas dał się słyszeć na dziedzińcu.
— To Franuś powraca z polowania — rzekła matka po cichu, z westchnieniem, kiwając głową.
Pan Werner zadzwonił. — Herbata i wieczerza czy gotowe? — krzyknął. — Pan Franciszek wraca!
A pod oknami słychać było szczekanie i skowyczenie psiarni: Pójdź tu! Od konia! Tu Zagraj! Tu Doskocz! Potem w sieni klasnął z harapa pan Franciszek na psy, które go obskoczyły i słychać było głos jego:
— Tłucz czy gotowa? hę? Tego łotra Antośka każę oćwiczyć! Kiedy wracam, psy natychmiast tłuczę mieć powinny! A może i o baranich nóżkach zapomniał? Oćwiczyć Antośka i Pawełka!
Pani Werner ruszyła ramionami. Pan Werner otworzył drzwi i rzekł:
— Oćwiczyć! Jak się masz, Franciszku?
— Zaraz, zaraz, papo, tylko tu jeszcze coś zadysponuję! I szepnął na ucho kilka słów dojeżdżaczowi, a potem, jak stał, obryzgany błotem, w ubiorze myśliwskim, w ciężkich butach, z trąbką i harapem, z dwoma nieodstępnemi chartami, wbiegł do sali. Uściskał ojca, ukłonił się matce z daleka i spojrzał na Gustawa, zmrużając oczy i podnosząc wąsy w milczeniu.
Gustaw się zbliżył.
— To Gustaw! — szepnęła matka — czyś go nie poznał?
— Jak się masz? — odezwał się Franciszek przez zęby i odwrócił się tyłem do niego.
Cały w płomieniach poeta rzucił się na krzesło.
— Maryniu! — pomyślał — gdyby nie ty, noga by tu moja nie postała! Lecz dla ciebie wszystko zniosę, nawet upokorzenie.
— Czemu herbaty nie dają? — rzekł ojciec kwaśno. Zadzwonił. — A mówiłem o herbatę, czemuż nie dajecie? Pani Werner wstała sama i poszła. Franciszek rozwalił się na kanapie ze swemi dwoma chartami i ziewnął szeroko. — Polowanie mi się nie udało, wszystkim psom każę w łeb postrzelać, a strzelców oćwiczyć!
— Warto — odpowiedział pan Werner — bo dlaczegoż polowanie się nie udało? Tyś się znudził! Wypędź tych strzelców i kup psy lepsze!
— Za jedną chartkę, pan Trepsza chce 400 złotych, gdybyś mi dał ojcze pieniędzy, kupiłbym ją.
— A jakże! trzeba kupić! — odpowiedział ojciec — czemuż oni tej herbaty nie dają?
— Eh! ci słudzy — rzekł Franuś — wszystkimbym zęby powybijał. Matka ich nadto pieści, nic potem nie będą warci, i terazbym żadnego z moich chartów nie dał za nich wszystkich. Wołoch, chodź tu! Wołoch! skocz mi na kolana! o tak! pocałuj mnie! — I ściskając swego Wołocha, odezwał się do Gustawa:
— Jakże ci się, bracie, powodzi?
— Dobrze — odpowiedział Gustaw dumnie — dziękuję!
— Chorowałeś, żeś tak blady?
— Nie! taki zawsze jestem.
— Strzelasz? polujesz?
— Nigdy!
— Nigdy! a cóż robisz? — zapytał Franciszek z podziwieniem.
— Uczę się, pracuję.
— Polowanie to to praca! — zawołał myśliwy — a reszta głupstwo, dzieciństwo, babstwo, mnichowstwo, pojedziesz ze mną jutro na polowanie?
— Nie wiem.
— A! musisz zobaczyć, jak mój Wołoch chodzi, wszystkie charty siano za nim wożą. Zaproszę sąsiadów. Staniesz z fuzją na łączce Daniłowej, to i charty będziesz widział i strzelić będzie można, bo to niezły przesmyk. Ale jak chybisz! bracie! stęple cię nie miną.
— Tego delikacika to byście zabili — rzekł pan Werner.
— I! nic mu nie będzie — zawołał Franciszek, śmiejąc się. — Gadajże, Gustawie! nu! co nowego, co śmiesznego? lubię śmiać się po polowaniu! no! Guciu!
— Nic nie wiem śmiesznego! — odpowiedział Gustaw.
— Nudny jak lukrecja! — szepnął syn do ojca.
Podano herbatę.
— Nie widziałeś Maryni? — zawołał po chwili, zalewając się ponczem. — Śliczna dziewczyna, aż mi żal, że to moja siostra! jak łania dziewczyna! Wszakżeście się kiedyś podobno kochali — dodał śmiejąc się do rozpuku.
Oczy Gustawa zaiskrzyły się. Pan Werner wyjrzał oknem, tupiąc nogą. Pani Werner rozlała herbatę. — Cóż! wszak tak? — powtórzył Franuś.
— Jak siostra i brat! — przebąknął niewyraźnie Gustaw.
— Oj nie, inaczej! Jak kozieł i sarna — odpowiedział rad z konceptu, rycząc ze śmiechu, dowcipny braciszek. — Tak! tak! było to coś! cha, cha! — Gustaw zmięszany, już nie wiedział co począć.
— Teraz jak ją zobaczysz, to cię djabli wezmą ze złości, żeś tak ubogi — kończył nielitościwy Franciszek — ale teraz nie wiem, czy sobie dawne dziecinne miłostki przypomni. Strasznie musisz być goły! Byłeś podobno guwernerem?
— Nie jestem ubogi, bo mam dosyć — odpowiedział Gustaw obrażony — i nikogo o nic nie proszę!
— Nie prosisz o nic, nikogo, o nic? — podchwycił prędko pan Werner, biorąc go niby za słowo — nigdy nie prosisz? nie będziesz prosił?
— Nigdy!
— Poczciwy Gucio! — rzekł wuj rozczulony, — niechże cię uściskam! Jakże się cieszę, że niczego nie potrzebujesz! jużem się lękał!
— Dałem do stołu! — zawołał służący.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.