Podania i baśni ludu w Mazowszu (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)/Straszny Potwór

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Zmorski
Tytuł Podania i baśni ludu w Mazowszu
Podtytuł (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)
Data wyd. 1852
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Straszny Potwór.



Baśń.

Wieśniaczka się chyli, całunek mu daje —
Aż z karła brzydkiego, o dziwy!
Z pod złego zaklęcia wybawiony, staje
Rycerz-młodzieniec urodziwy.

Ballada skandynawska.

Bogaty jeden kupiec wybiérał się za morze, zawieść polską pszenicę do dalekich krajów, gdzie się ona nie rodzi. Żegnając się na wsiadaniu z dwiema córkami swemi, żeby je pocieszyć we łzach, pytał jakiego by gościńca z za morza pragnęły?
— „Ach! ojcze drogi!“ wykrzyknęła starsza, kraśna i pyszna jak róża w pełni rozkwitła — „przywieź mi piękny sznur pereł, żebym nim warkocz sobie pleść mogła.“
— „Dobrze! będziesz je miała,“ rzekł ojciec. „A tyż, biała moja liljo! czego zapragniesz z za morza?“
„Ja? mój ojcze!“ odpowie młodsza, „nie mam nic takiego na myśli, czegobym osobliwie pożądała. Ale jeśli koniecznie mam cię o cóś prosić, — słyszałam nie raz od ludzi, że za morzem rosną niebieskie róże, które nigdy nie więdnieją, — przywieź mi, jeśli znajdziesz, taką jedną różyczkę, co ją we włosy pleść będę miała.“ —
— „Dobrze, kochany kwiateczku! jeśli gdzie tylko różę taką znajdę, zerwę ci ją własną ręką.“
I ucałowawszy raz jeszcze czoła córek, ojciec wsiadł w łódź wielką na Wiśle, która go wnet z woda ku morzu poniosła… Córki długo stały na piaszczystym pagórku, to ociérając chusteczkami łzy z oczów, to wiéwając niemi w powietrzu; aż gdy im łódź zupełnie za lasem znikła z widoku, odeszły zapłakane do domu, modląc się do Matki-Boskiéj o szczęśliwą podróż dla ojca. —



Kupiec szczęśliwie przepłynął Wisłę i morze, i na dalekim brzegu za drogie piéniądze sprzedał swoją pszenicę. Uradowany zarobkiem, mając się ku odjazdowi, począł myśléć o gościńcach przyrzeczonych córkom. — O perły nie było mu trudno, — (rosną one na dnie morskiém jak u nas groch na polu, tylko dać nurka i rwać je) — za tani grosz kupił sznur jak bicz długi, a takich wielkich jak gołębie jaja. Ale o niebieską różę napróżno się wszędzie dopytywał, nigdzie dostać jéj nie mógł. Od ludzi dowiedział się że róże takie rosną tylko na jednéj pustéj wyśpie wśród morza, gdzie jednak, dla skał strasznych i mielizn pod wodą, żaden okręt niepływa, chyba przypadkiem zapędzony.
Przykro to mu było że prośbie ulubionego dziecka nie mógł za dość uczynić; ale, gdy nie było innéj rady, kazał jéj za to wysadzić różyczkę z samych niebieskich turkusików, o złotych listkach i gałązkach, żeby ją zamiast prawdziwéj we włosy zatknąć miała.
Niezabawem wsiadłszy na łódź odpłynął kupiec na powrót ku domowi. — Już był szczęśliwie połowę prawie drogi upłynał, gdy nagle jednego wieczora zerwała się sroga burza i wicher. Całą noc morze rzucało wątłą łodzią jak piłka, wznosząc ją w górę, to znów do dna grążąc, a wiatr, potargawszy żagle, pędził ją całkiem gdzieś z drogi, w zupełnie nieznaną stronę. — O poranku dopiéro ustatkowała się burza, i uradowani podróżni ujrzeli się w cichém ustroniu, przy jakimś obcym brzegu, na którym, wśród czarnego jodłowego boru, wznosił się zamek ogromny.
Podczas kiedy służba okrętowa wzięła się do naprawiania żagli i masztów, nocną burzą uszkodzonych, kupiec sam, w maleńkiém czółenku, popłynął do lądu, a uwiązawszy je do nadbrzeżnego drzewa, szedł sobie prosto ku zamkowi. —
Dochodząc do niego, zdziwił się nie mało, że do wjazdowego mostu nie wiodła żadna droga, ani nawet ścieżka, wpośród bujnie zewsząd zarastającego boru; tém dziwniéj jeszcze mu było, gdy, minąwszy most i wszedłszy do otwartéj na ościéż warownéj bramy, nieznalazł około niéj żadnéj straży, żadnego żywego człowieka. — W dziedzińcu rozległym, otoczonym ze wszystkich stron okazałemi gmachami, przeraziła go głucha pustka i śmiertelna cisza. Choć to już dobrze było na dzień, z żadnego komina było widać dymu, żadnego z niskąd nie zasłyszéć głosu, ani najlżejszego sztuknięcia. Żeby téż gdzie chociaż koń zarżał, pies zaszczekał, albo kur zapiał!..... nic! jak by wszystko wymarło. — Bruk kamienny podwórca pokrywała wybujała trawa i dzikie krzewiny, a wysoko pnące się bluszcze i powoje zaplatały ściany budynków, drzwi i okna powiewnemi zasłonami. Co najdziwniejsza, mimo to wszystko nie było nigdzie widać ruiny ani najmniejszego uszkodzenia, i cały zamek zdawał się stać tak silnie i zdrowo, jak by wczoraj zmurowany.
Kupcowi, wśród tego wspaniałego pustkowia i milczenia, ciarki aż przeszły po ciele; sam niewiedział co począć: zostać, czy uchodzić? Że jednak nie miał co czynić z sobą przez dzień cały, przemógłszy uczucie zgrozy, postanowił obejrzéć zamek opuszczony.
Widząc drzwi potężne głównego gmachu nieco uchylone, do niego naprzód się zwrócił. — Przestąpiwszy przez próg, ujrzał się w niezmiernéj, niby kościół jaki wysokiéj i przestwornéj, sali, oświeconéj długim rzędem wysmukłych różnobarwnych okien. Podłoga jéj była z czerwonego kamienia, a ściany z siwego ciosu. — Przy jednéj ścianie wystawał komin, széroki jak wrota wjezdne, otoczony ciężkiemi dębowemi ławami. W pośrodku wznosił się stół, długi, kobiercem bogatym okryty, w którego jednym końcu stał tron złocisty, pod czerwonym baldachimem, a w koło krzesła rzeźbione misternie, różnowzorą skórą kryte. Ściany całe, od dołu do góry, świéciły się od chełmów, pancerzy i tarcz przezroczystych, między któremi gdzie niegdzie wisiały miecze staliste, oszczepy i maczugi, straszliwemi nabijane kościami; sklepienie znowu jeżyło się od mnóstwa jelenich rogów, dziczych, niedźwiedzich i wilczych łbów, od wielorybich szczęk i starych, w szmaty popadanych, chorągwi......
Obejrzawszy to wszystko kupiec, szedł do dalszych komnat, — wszędzie w nich napotykając królewski przepych i tysiące drogich a rzadkich rzeczy. — Nie raz korciło go już wziąść to lub owo, tu bezużytecznie leżące; ale ile razy chciał rękę wyciagnąć, cóś jakby do ucha mu szeptało żeby dał pokój. — Kilka godzin przepędziwszy na oglądaniu licznych pokojów, wrócił znów do wielkiéj sali.
Z niemałém podziwieniem zobaczył, wstępując do niej, w kominie płonący jasny ogień, a stół zastawiony srébrnemi czarami z winem i półmiskami, z których dymiły się przepyszne ryby i raki morskie. Nie wiedząc co to znaczy, obziérał się ciekawie czyli kto nie wnijdzie, gdy w tém wzrok jego padł na wielki napis po nad stołem:
Używaj miły gościu i nietrwóż się niczém.
Wygłodzony doskonale, słowy temi ośmielony, pomimo całego zadziwienia, zasiadł więc za stół, korzystać z uprzejmego zaproszenia. — Posilony, podziękował głośném: „Bóg zaplać!“ niewidzialnemu gospodarzowi, i wyszedł z sali, przywiérając za soba podwoje, jak je był zastał. —
Wyszedłszy na podwórzec, ujrzał po jednéj stronie, żelazną kratą oddzielony, śliczny ogród. — a w nim… o radości!… tuż prawie przy kracie, pyszny krzew róż niebieskich w pełni kwiecia. — Wspomniawszy sobie obietnicę córce uczynioną, pośpieszył do ogrodzenia, a nie znajdując w niém otwartego wnijścia, przelazł je snadnie, i począł z krzewia pilnie zrzynać kwiaty, — aż je wszystkie w jeden przecudny bukiet zgromadził.
Lecz jakież było jego przerażenie, gdy w tém poczuł na ramieniu ciężkie uderzenie, a odwróciwszy głowę zobaczył za sobą straszną poczwarę, — całą jak niedźwiedź kosmatą, z krzywemi rogami na łbie i dziczemi kłami w pysku, — która, patrząc nań straszliwie ognistemi oczami, łapę mu na karku trzymała.
– „Ha! niegodziwcze!“ zawołało straszydło: „tak mi się za gościnne przyjęcie odpłacasz? wdziérasz mi się i niszczysz co mam najmilszego!… Czekaj, nie ujdzie ci to bezkarnie!” —
Struchlały kupiec począł na uniewinnienie swoje opowiadać obietnicę ukochanéj córce uczynioną, i pokornie przepraszając błagał przebaczenia. Straszny potwór, wysłuchawszy go, odpowiedział:
– „Dobrze! daruję ci szkodę i wypuszczę z tad żywo — ale przysięgnij na zbawienie duszy twojéj, że powróciwszy do domu, przywieziesz mi tu zaraz tę córkę twoją i zostawisz ją samą w zamku przez rok cały. Nie bój się o nią — ja ci znów przysięgam, że jéj najmniejsza nie stanie się krzywda, a jeżeli Bóg pozwoli stać się i dla niéj i dla mnie może wielkie szczęście.... Cóż? przysiężesz mi, lub nie? — jak nie, zaraz cię tutaj na sztuki rozedrę.“
Na takie zagrożenie biédny kupiec, choć niechętnie, przysiągł wypełnić żądanie potworu, a uwolniony nareście śpieszył co miał tchu do swéj łodzi, klnąc zamkowi i nieszczęśliwej godzinie która go tu przywiodła.



— W kilka tygodni łódź kupca stanęła przy zielonym brzegu Wisły, po pod sosnowym wybielonym dworkiem, w którym dwie stęsknione córki powrotu ojca wyglądały.
Kiedy na zapytanie córek ojciec oddał im przyrzeczone gościńce, nie tyle ucieszyła się starsza perłom drogim, ile młodsza cudnemu bukietowi wonnych, świéżych, niewidzianéj barwy róż, które zaraz w włosy sobie wplotła.
— „Moje kochane dziecko“ — rzekł kupiec, widząc jéj radość — „nie ciesz się niemi tak bardzo! Bogdajbyś ich była nigdy niezażądała, albo ja nie znalazł!“ I opowiedział jéj wszystko, co go w pustém zamczysku spotkało, aż do żądania strasznego potworu i swojej przysięgi. Spostrzegłszy jednak bladość nagłą swéj Jadwisi, dodał: „Nieobawiaj się przecież, żebym ja cię namawiał do spełnienia mej nierozważnéj przysięgi. Nie! wolę sam grzéch mój ponieść, niż żebyś ty aniołku dostała się w takie straszne szpony i cały rok twego młodego życia na pustkowiu smutnie zmarnowała.“ —
Ale dziewczyna, która już w sercu swém co czynić postanowiła, rzuciła się ojcu na szyje, wołając:
— „Nie mów tak! nie mów, drogi ojcze! Cóż bym to ja za córka była, żebym przysięgi twojej wypełnić nie miała?… Bóg sprawiedliwy, któremu cała się zdaję, niedopuści niewinnéj méj krzywdy; a że sobie rok przesiedzę w pięknym chociaż pustym zamku, co mi za wielka pokuta? Nie będęż to miéć tyle prześlicznych rzeczy do oglądania, tyle miejsca do biegania? Będę sobie sadzić kwiatki, grać na lutni, piosnki śpiéwać, — a jak mi się to już znudzi, to straszny potwór przez kij mi skakać musi!“....
Tak śmiejąc się i gwarząc, — choć Bóg sam wié co się w jéj duszy działo, — dla rozweselenia ojca, sama o rychły wyjazd nalegać poczęła i wzięła się czynić doń przybory. — Za kilka dni było wszystko gotowe, i lotna łódź poniosła znów kupca z córką ku opustoszałemu zamczysku....



Straszny potwór, jak tylko przybywających do brzegu gości zobaczył, wyszedł przeciw nim aż do saméj bramy zamku. — Córka kupcowa ujrzawszy go, tak się niesłychanie wylękła, że drżała w sobie jak liść osiczyny; żeby jednak ojcu oszczędzić większego zmartwienia, jak mogła zdobywała się na odwagę. — Potwór dziękował kupcowi za dotrzymanie danego słowa, a pannie za łaskawe przybycie, zapewniając najświęciéj że jéj nic złego nie spotka. — To mówiąc, wiódł ich do wspaniałéj sali, gdzie już gotowa czekała prawdziwie królewska wieczerza. Podczas gdy kupiec z córką posilali się po podróży, gospodarz stojąc z daleka prowadził z niemi tak rozumne i ciekawe rozmowy, że słuchając go zapomnieli o strasznéj jego postaci. —
Tydzień cały gościł kupiec, odpoczywając, w zamku; przez cały czas ten straszny potwór zachowywał się tak grzecznie i łagodnie, że kiedy przyszło do odjazdu, niebogi ojciec, jeśli nie bez ściéśnienia serca, przynajmniéj bez obawy wielkiéj rozstawał się z ukochaną córką, po którą za rok miał wrócić. —
Dziewczyna, jak w obecności ojca panowała ile mogła nad sobą, tak po jego odjeździe, siedząc w oknie na morze otwartém, rozpłakała się rzewliwie. — Straszny potwór zbliżył się wtedy do niéj pokornie i rzekł:
— „Nie płacz tak, śliczna panienko! i nie bądź zła na mnie, że z méj przyczyny rok w téj pustyni przebędziesz; nie moja to wina, ale zrządzenie Boże!.. Rok nie wieczność, prędko minie! — Tym czasem cały ten zamek i ja na twoje rozkazy. — Oto masz ten złoty dzwoneczek, — jak skoro czego zażądasz, zadzwoń nim i powiédz głośno, a stanie się co każesz. Tu zaś masz śrébrną piszczałkę, w którą zagwiżdżesz, jak zechcesz żebym ja sam przyszedł do ciebie. Bez woli twéj, nie będę cię nigdy przestraszał moim widokiem.“
— „Bogu chwala!“ — pomyślało sobie za odchodzącym dziéwczę, które bez zgrozy patrzéć nań nie mogło — „nie prędko ty tę piszczałkę posłyszysz!“.
Wypłakawszy się do woli po ojcu, Jadwisia zaczęła rozweselać się, jako mogła, w samotności swej. Wyszywała wzorzyste chusteczki, grała na lutni, przyśpiéwując sobie piosnki śliczne mazowieckie, zrywała kwiaty w ogrodzie i plotła z nich cudne wieńce, biegając sobie po boru rozmawiała z świegotliwemi ptaszkami...... Mimo to wszystko, za kilkanaście dni, tęskno jej się zrobiło za ludzka rozmową. — Straszny potwór nie był prawda nic a nic do ludzi podobny, ale mówił jak człowiek istny. Znudzone dziéwczę, w pół chętne, w pół niechętne, odważyło się nareście zagwizdać na niego w srébrną piszczałkę; wybrało jednak umyślnie do tego godzinę zmiérzchu, kiedy niewidząc go bez zgrozy słuchać mogła.
Potwór umiał tak doskonale zająć ją powieściami i rozmową swoją, że odtąd każdego wieczora wołała go do siebie, — a mało po mału odważyła się wreście mówić z nim po dniu, odwracając tylko głowę od niego. W miesiąc, mogła już patrzeć nań bez trwogi, i nawet za stół przy sobie sadzała.
Przyszła smutna, słotna zima, trzeba było siedziéć zamkniętą w murach przez dnie i tygodnie całe, — cóż sama począć sobie miała? Jak tylko więc rano ubrała się, wołała do siebie strasznego potworu Jadwisia, bawiąc z nim aż do nocy, kiedy spać iść miała. Kazała mu opowiadać powieści, których, umiał bez liku, swarzyła się z nim i godziła, grała z nim w gry rozmaite; ale chociaż jéj nie raz przyszła myśl pusta kazać mu przez kij skakać, nie śmiała tego wymówić, nie żeby się go bała, ale że mu niechciała przykrości tém sprawić. —
Minęła nareście zima i nadeszła ciepła wiosna, — ale dziewczyna tak już nawykła dnie całe z potworem trawić, że gniéwała się jeśli którego poranku sam nieprzychodził i wołać go musiała..... Jak bądź jednakże w towarzystwie jego miło i prędko czas jéj zbiegał, nie mniéj pilnie znaczyła nad swém łóżeczkiem każdy upłyniony dzień, licząc ile ich jeszcze do końca roku zbywa.
Rok, nie wieczność: — prędko miał się ku końcowi. — Im bardziéj kres ten się zbliżał, tem smutniejszym z każdą chwilą stawał się straszny potwór, — ale Jadwisia, w radości swojéj, ani tego nie widziała. —
Już tylko trzech dni do końca roku niedostawało, kiedy wstawszy raniutko i do ogrodu za kwiatkami na głowę wybiegłszy, znalazła tam strasznego potworu, smutnie siedzącego pod krzewem niebieskiéj róży i zalanego po kudłatym pysku bujnemi jak rosa łzami.
— „Cóż ci to? mój straszny potworze!” — zawołała litością zdjęta — „co ci się stało że płaczesz tak rzewnie?.. Powiédz! może ci ja co pomogę?”
On podniósł łeb ku niéj, milcząc, — popatrzył jéj smutno w oczy, — wreście odpowiedział wzdychając:
— „Bo mnie nie długo na zawsze porzucisz, — a ja cię kocham, Jadwisiu!“
Płocha dziewucha wybuchła na to tak hucznym śmiechém, że o mało na ziemię nie padła; potwór, słysząc to, jęknął boleśnie i uciekł, skryć się gdzieś w gęstéj zarośli. — Próżno go potém wołała i gwizdała w srébrną piszczałkę, nie przyszedł ani tego, ani następnych dni wcale. Dopiéro kiedy łódź kupca pojawiła się u brzegu, straszny potwór wyszedł z swego ukrycia, na powitanie i przyjęcie gościa. —
W dzień sam Jadwisinego odjazdu, straszny potwór, zasławszy ją samą w pokoju, tak do niéj przemówił:
— „Moja ty śliczna Jadwisiu! jedziesz już daleko, za morze, że cię biedny ja nigdy niezobaczę! przebacz mi, proszę, zuchwalstwo moje, żem potwór taki śmiał pokochać ciebie, a wspomnij o mnie czasami. — Jeżeli kiedy, wspomniawszy, zechcesz wiedziéć co się tu ze mną dzieje, masz tu oto jabłko koralowe: jak będzie bladło, poznasz żem chory, — jak całkiem pobieleje, że umiéram z tęsknoty za tobą. A gdybyś kiedy odwiedziéć mnie chciała, włóż ten żelazny pierścionek na palec i wnet znajdziesz się na tym brzegu. — Tym czasem, bywaj mi zdrowa! a chociaż po twoim odjeździe zostanę nieszczęśliwszy niźli dotąd byłem, dzięki ci przecież i za ten rok czasu który mi swoją dobrocią umiliłaś!“…
Dziewczyna, chociaż śmiała się z miłości potworu, ze łzami wszelako przyjęła jego dary, i żegnając go serdecznie odwiedziéć jeszcze przyrzekła.



Po całym długim roku samotnego wygnania, Jadwisia, wróciwszy do domu, nieposiadała się od radości. — Każde znajome drzewo w polu musiała odwiédziéć i powitać jak brata, — z każdą skrzeczącą na płocie sroką, z każdą przelatującą po nad dziedzińcem wroną, zaczynała zaraz gawędę; cóż dopiéro z pokoikiem swoim, z ptaszkiem, z kotkiem, pieskiem!… a z siostrą! a z przyjaciołkami!… zdało się jéj że się nigdy dosyć nienawita i nienacieszy. — Warto było pokutować rok, żeby miéć potém tydzień takiego wesela!
Ale kiedy przeszły piérwsze chwile radośnego uniesienia i wszystko znowu powszedniém się jéj stało, sama się sobie wydziwić nie mogła, że w domu ojca nieczuła się tak szczęśliwą, jak w pustym zamorskim zamku, — że z nikim czas jéj tak błogo, mile i prędko nie mijał, jak z tamtą straszną poczwarą. A kiedy sobie wspomniała na powolność jego dla siebie, na dobroć i łagodność, — na jego powieści, to wesołe, to znów rzewne, a zawsze tak dziwnie piękne, — na te łzy jego i miłość bez nadziei: —westchnęła nieraz serdecznie nad biédnym potworem z nudy i miłości samotnie tam więdnącym, i często gęsto zaglądała do koralowego jabłuszka, zobaczyć jak się téż miéwa?
Jabłuszko co dzień stawało się bledsze, i Jadwisi co raz ciężéj było na sercu. — Nareście, jednego ranku, kiedy do niego otwarła, znalazła je całkiem białe.
— „Umiéra! dla mnie umiéra!“ — krzyknęła żałośnie — „o ja nieszczęśliwa!“ A w tém wzrok jéj padł na żelazny pierścionek, na sznurku pysznych bursztynów u szyi wiszący. Zerwała z całéj siły sznurek, że aż paciorki posypały się do koła, a pierścień na palec włożyła.
W téj chwili zaćmiło się jéj w oczach i w myśli, — wpadła niby w mdłości, niby w sen, w którym czuła że ją cóś przez powietrze niesie.... Sama nie wiedziała jak długo to trwało, gdy się zbudziła nagle, na zielonéj murawie, tuż pod murami znanego sobie zamczyska. Zerwawszy się, biegła do środka, wołając z całych piérsi strasznego potworu; lecz nikt się jéj nieodzywał, tylko echa pustki podawały sobie w koło jéj wyrazy.
Obiegłszy próżno wszystkie komnaty zamkowe, śpieszyła szukać do ogrodu. I oto tutaj, pod tą samą różą niebieską, gdzie jéj miłość swoją wyznał, leżał biédny potwór, schudzony i wynędzniały, ze zamkniętemi oczami, bez tchu, zimny wszystek. — Jadwisia, łamiąc ręce, rzuciła się do niego z przeraźliwym krzykiem:
— Zbudź się! zbudź! mój straszny potworze! ja tutaj jestem przy tobie!… Zbudź się, a będę cię kochać, — będę twoją całe życie!“… wolała, i w żalu do kudłatego pyska przytuliwszy białe lica złożyła na nim gorące pocałowanie.
I wtém — o dziwy! — potwór ożyły zerwał się ze ziemi, — lecz już to nie był potwór straszny, tylko piękny, choć troskę znędzniały młodzieniec! Jadwisia, nagłą przemianą przerażona, aż odskoczyła od niego; ale on schwycił jéj rękę i klękając przed nią, mówił:
— „Nie bój się, śliczna Jadwisiu! oto ja jestem ten sam straszny potwór, — teraz, miłością twoją, z zaklęcia strasznego wybawiony król. Kiedyś mnie mogła kochać w tamtéj brzydkiéj skórze, kochajże teraz jakim w rzeczy jestem.“
I objąwszy ją w pół ręką, przycisnął do ust jéj usta w upojeniu rozkoszném całując bez końca. Jadwisia nieboga znosiła to cierpliwie, ze saméj szczéréj litości: biédny król, myślała sobie, niecałował już tak dawno, że grzéch by mu bronić się było!
A tymczasem w całym zamku roiło się od życia i gwaru. Kury piały po kurnikach, psy wyły radośnie w budach, konie po stajniach rżały, — zbudzeni z niewidzialnego zaklęcia dworzanie krzątali się na wszystkie strony.
— „Patrz, ileś dobrego uczyniła poświęceniem twojém!“ rzekł król, wyprowadziwszy dziewczynę z ogrodu: „ale to jeszcze nie wszystko.“
Z temi słowy wywiódł ją za bramę wjezdną, gdzie przed godziną jeszcze las dziki porastał: teraz na miejscu jego wznosiło się miasto wspaniałe, po którego ulicach weselące się przeciągały tłumy.
Za niedługo cała ludność miasta, z chorągwiami, wieńcami, bębnami, trąbami, przyszła na zamkowy podwórzec dziękować Jadwisi za wybawienie swoje, i rzuciła się jéj pokotem do nóg, pieśni na cześć jéj śpiéwając. Jadwisi od niebiańskiéj radości łzy całą twarz zalały, i padłszy na kolana dziękowała gorąco Bogu, że jéj łaską swą tyle ludzi dozwolił wybawić z pod władzy złéj mocy.
Nazajutrz złocisty okręt królewski odpłynął śpiesznie za morze, po kupca i starszą jego córkę, z zaprosinami na wesele. A kiedy szczęśliwie przybyli, co to było za wesele! Cztéry tygodnie trwały gonitwy i łowy, na ziemi i na morzu, na koniach i na łodziach, dziwnych, do smoków podobnych. A co to były za uczty w dzień w dzień!… wam sytym mówić nie warto, a mnie głodnemu byłby próżny żal.
Młody król i królowa żyli potém z sobą szczęśliwie i długo, — a jeżeli nie pomarli, to pewnie dotąd jeszcze żyją. —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Zmorski.