Przejdź do zawartości

Podania i baśni ludu w Mazowszu (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)/Wdzięczne Zwierzęta. (Baśń madziarska.)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Zmorski
Tytuł Podania i baśni ludu w Mazowszu
Podtytuł (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)
Data wyd. 1852
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Wdzięczne Zwierzęta.
(Baśń madziarska.)

Był sobie mąż i żona, którzy mieli trzech synów. Ale byli tak biedni, że zaledwie sami się wyżywić mogli. Postanowili więc synów swoich w świat puścić, żeby szczęścia szukali. Matka upiekła dla każdego bułkę chleba i błogosławiła im na drogę. Tak, pożegnawszy się z rodzicami, odeszli w świat.
Najmłodszy z pomiędzy trojgu, Ferko na imię, był śliczny bardzo chłopiec, o ujmującéj postaci, błękitnych oczach, jasnych włosach, z licem jako krew z mlekiem mieszana. Młodzi bracia obaj mieli ztąd wielką zawiść ku niemu, myśląc sobie, że przy téj powierzchowności prędzéj jemu niźli im szczęście znaleść się uda.
Jednego dnia, gdy słońce bardzo piekło, układli się, znużeni droga, pode drzewem w cieniu. Ferko usnął zaraz, ale dwaj drudzy czuwali i rozmawiali ze sobą po cichu. I rzekł najstarszy do średniego: „Nieźle by to było gdybyśmy się go pozbyć mogli? Jest on tak piękny, że wszystkich do siebie skłania; my zaś, co nie jesteśmy mu podobni, długo podobno do niczego nie przyjdziemy.“
Drugi odpowiedział mu na to: „Tego i ja jestem zdania, — ale jakąż by wynaleść radę?“
— „Wiész co? zjédzmy oto chléb jego, — a jak będzie głodny, nie wpiérwéj damy mu ze swego, aż sobie pozwoli wykłuć oczy albo nogi połamać.“
— „Ej!“ wykrzyknął średni: „to pomysł dobry, co się nazywa! Nieczekając jutra, wykonajmy go dziś zaraz.“ — I wydobywszy chléb Ferkowi, zjedli go cały nim się zbudził.
Zbudziwszy się wkrótce, szukał chleba, bo był bardzo głodny. Bracia upewniali go, że idąc spać zjadł go już, i przezywając go żarłokiem ani kęsa dać mu niechcieli. Ferko nie mógł pojąć tego co mu prawili, — milczał więc, poszcząc dzień cały i noc. Ale nad porankiem głód tak mu się dał we znaki, że aż płakać począł, prosząc braci natrętnie o kawałeczek z ich chleba. Okrutnicy śmieli się tylko, powtarzając mu to samo co mu wczoraj już powiedzieli; a gdy nieszczęśliwy błagać ich nieprzestawał, najstarszy się odezwał: „Dobrze! jeśli dasz sobie złomać nogę i wykłuć oko, damy ci kawał chleba.“
Na to Ferko okrutniéj jeszcze jął łzy wyléwać, ale cierpiał znosząc aż do południa. Wtedy dopiéro, niemogąc już dłużej wytrzymać, dał sobie złamać lewą nogę i wykłuć lewe oko. Wtedy dali mu oni kawałek chleba, ale tak mały i cieńki, że biédny w moment go połknąwszy, prosił o więcéj. A oni śmieli się i szydzili po dawnemu. — Ferko więc płacząc cierpiał aż do zachodu słońca; ale gdy słońce zaszło, głód z taką dał mu się czuć mocą, że już nie umiał dać rady sobie. — Średni brat przemówił wtedy: „Dostaniesz drugi kawał chleba, jeśli dasz złomać prawą nogę i wykłuć prawe oko sobie.” — A Ferko, rozpływając się z żalu, dał sobie złomać nogę i wykłuć oko pozostałe.
Kiedy tak był zupełnie oślepiony i z obojgiem nóg złamanych, dali mu kawałek chleba, nieco większy niż przedtém, i zostawując go wijącego się w boleściach, sami poszli dalej, — Nieborak pożarł chciwie ich datek i jęczał okropnie. Nikt jednak na jego wołanie nie przychodził mu z pomocą, gdyż już dawno była noc milcząca i ciemna. — Nie mogące zamknąć oczu do snu, od boleści, czołgał się więc jak mógł po ziemi, niewiedząc sam co czyni.
Z porankiem, słońce wybiwszy się na niebo, poczęło mu bardzo dopiekać, szukał więc sobie cienia. Wpełznąwszy na jakiś pagórek, uczuł chłód cienisty, i położywszy się w bujnéj trawie, słuchał czy mu Bóg kogo nie ześle.
To co nad nim chłód sprawiało, było to rusztowanie. Kilka kruków zleciało się w tém z różnych stron na nie i poczęło ze sobą rozmawiać.
— „Co téż tu macie wy najdziwniejszego w téj stronie?” Odezwał się jeden z nich.
— „O!” odpowiedział mu drugi: „jest tu wiele takich dziwów, których gdzie indziéj byś próżno po świecie szukał. Tu oto zaraz, pod górka tą, jest staw, w którym choćby się już konający wykapał, wyjdzie zupełnie zdrów i silny; kto zaś rosą na wzgórku tym spadłą przemyłby sobie oczy, to choć by był ślepy od dzieciństwa, przejrzał by doskonale.” —
— „No! moje oczy, Bogu dzięki! nie potrzebują téj rosy; ale co staw, to się zda bardzo memu skrzydłu, które mi niedawno strzelec jeden skaléczył, tak że ledwie jako tako podlatywać mogę. Pójdźmy, wykąpię się, żeby wyléczyć je!” — I to rzekłszy, odlecieli.
Ferko, bez miary ucieszony tą wiadomością, czekał niecierpliwie wieczora, ażeby przemyć oczy cudowną rosą pagórka.
Nie zadługo téż dzień się skończył, i słońce za górami. Na pagórku stało się chłodno i miękka trawa poczęła się kroplić wilgotną rosą. Ferko, pełzając tu i owdzie na około, tarzał twarz całą po trawie, aż oczy jego rosą się napełniły. I oto na raz stało się jasno przed jego oczami; ujrzał wszystko do okoła siebie, i radość napełniła serce jego.
Na wschodzie unosił się miesiąc srébrny i oświécał w pobliżu staw uzdrawiający. — Ferko popełznął do niego i zanurzywszy swe obie nogi, moczył je godzinę całą. Gdy je wydobył z wody, uczuł się doskonale zdrowym, a boleści jako sen zniknęły. Z głębi uszczęśliwionego serca dziękował Bogu, że go na pagórek zawiódł, gdzie rozmowę kruków dosłyszéć mu się udało. We flaszeczkę nabrawszy zatém wody ze stawu, żeby nią w potrzebie sobie lub drugim dopomódz, odszedł daléj w swoją drogę, śpiéwając wesoło.
Nie daleko uszedł jeszcze, kiedy w tém napotkał wilka, który, wyjąc boleśnie, kulał na trzech nogach. Widząc Ferko jego kaléctwo, ulitował się i rzekł: „Pociesz się, biédny wilku! wnet będziesz zdrowy.“ — Obwinął mu więc chorą łapę w cudowną wodę, — a wilk wnet uczuł się wyléczonym. Podziękowawszy swemu dobroczyńcy, przyrzekł mu być wdzięcznym na zawsze, i poskoczywszy raźno pobiegł w las.
Ferko szedł daléj i wyszedł na pole uprawne, gdzie spotkał mysz, wlekącą się z trudem na dwóch tylnich łapkach, gdyż jéj pułapka przednie strzaskała. Przemówił do niéj przyjaźnie, pocieszył dobrą nadzieją, obmył swą wodą cierpiące członki i życzył jéj szczęśliwéj drogi. Mysz, czując się zdrową, podziękowała czule lékarzowi swemu i pobiegła precz między rżysko.
Po niejakim czasie zobaczył Ferko podlatującą koło siebie pszczołę, któréj to z wielką trudnością przychodziło. Była to matka-pszelna, któréj jakiś ptak skrzydło dziobem rozerwał. Ulitowawszy się nad nią, Ferko obmył jéj skrzydła uzdrawiającą woda, — pszczoła uradowana przyszła zupełnie do siebie. „Nigdy niezapomnę dobrodziejstwa twego, i może da Bóg odwdzięczę ci się kiedy” — rzekła, i z wesołym brzękiem uleciała w powietrze.
Dobréj myśli, nietroszcząc się wcale o przyszłość, szedł sobie Ferko dni kilka, aż przyszedł do innego już królestwa. Pomyślał sobie: a co by téż było, gdybym poszedł do zamku i królowi wprost służby me ofiarował? — Mówiono mu wprawdzie, że król jest niezmiernie dziwny, okrutny i wymyślny, — ale że ma córkę, śliczną jak zorza, a dobrą jak gołąbek. O ile piérwszego obraz odpychał, o tyle drugiéj opis zachęcał go do wykonania powziętego zamiaru.
Poszedł do zamku, chcąc u nóg króla prośbę swa złożyć, — alić, kogóż tu najprzód ujrzał? oto obu swoich braci, którzy go oślepili i nogi mu połamali, a którzy już od niejakiego czasu zostawali w królewskiéj służbie. — Jeżeli on się tém zdziwił, to oni obaj wylękli się niezmiernie, kiedy ujrzeli go całkiem zdrowym i że także ich poznaje. Bali się, żeby ich o szkaradne okrucieństwo nie oskarżył przed królem, a ten by ich powiesić nie kazał.
Ferko swoją przyciągającą urodą, zajął od razu wszystkich w zamku, którzy go ujrzeli; nawet śliczna córka królewska nie mogła oczu od niego oderwać, gdyż nigdy w życiu niewidziała jeszcze podobnie pięknego młodzieńca. Bracia jego dostrzegli to z zawiścią i złością; co najśpieszniéj więc ułożyli sobie oczernić go przed królem. Powiedzieli mu, że to był złośliwy czarodziéj, który tu przyszedł umyślnie, ażeby królewnę uwieść.
Król, kazawszy Ferka zawołać przed siebie, mówił: „Jesteś czarodziéj i uwodziciel!… Jeżeli mi potrafisz dokazać trzech rzeczy, które ci zadam, wygnam cię tylko z państwa mego, ale daruję życiem; jeżeli ich zaś nie sprawisz, każę cię na piérwszém lepszém drzewie powiesić.”
Młodzieniec wystraszył się tém niezmiernie i sam niewiedział co ma odpowiedziéć, słysząc obu swoich braci zaprzysięgających oskarżenie. Król zaś mówił do tych obojgu:

„Mówcie, co piérwszego
„Znaléść by takiego,
„Czego by nie mógł sprawić?
„Żeby go życia zbawić.”

Najstarszy, nienamyślając się długo, rzekł: „Niechaj przez jeden dzień wybuduje zamek, który by piękniejszy był od twego; jeśli tego niedokaże, niech zginie.“ — Król znalazł pomysł ten dobrym i wyznaczył Ferkonowi dzień następny do wykonania tego; potém odpuścił dworzan i odszedł do siebie. Bracia zaś źli cieszyli się niezmiernie, że król poszedł po ich woli i że wynaleźli pewny środek na zgubę nienawidzonego.
Ferko wyszedł tymczasem ze zamku na pole, zmartwiony niewymownie, i przeklinając po tysiąc razy moment, w którym królestwa tego przestąpił granice. Błądząc po polu, rozmyślał o dniu jutrzejszym, w którym mu kazano niepodobieństwa dokonać. W tém nadleciała do niego pszczoła, która siadłszy mu na ramieniu, pytała: „Cóżeś to tak smutny, mój dobroczyńco? Powiédz, czy ci nie mogę dopomódz? Ja jestem pszczoła owa, którąś niedawno uzdrowił, i chciałabym ci z duszy odpłacić twe dobrodziejstwo.”
Ferko poznawszy ją, odpowiedział: „Jak byś miała dopomódz, wykonać to czego żaden człowiek w świecie nie dokaże?… Mam jutro, przez jeden dzień, wybudować zamek, któryby był od królewskiego jeszcze piękniejszy.” —
— „Pocieszże się!” rzekła królowa – pszczół: „Zanim jutrzejsze słońce zaświta, będzie zadaniu temu zadosyć i stanie zamek, jakiego jeszcze żaden król na świecie nigdy nie miał. Czekajże tu na mnie, aż wrócę i doniosę ci, że już gotów.”
To powiedziawszy, odleciała z jego ramienia; a Ferko cieszył sie jéj obietnicą, — jak bądź nie pojmował jakim sposobem dotrzymać jéj będzie w stanie. — Tymczasem położył się na trawie, i usnąwszy, spał aż do ranka.
Z porankiem, wszystko co tylko żyło w mieście i na dworze królewskim, było w ruchu, oczekując niecierpliwie: jak piękny przychodzień wypełni uczynione mu zadanie. — Królewska zaś córka była smutna i milcząca; całą noc ani oka niezawarła ona, myśląc o losie młodzieńca i płakała tak rzewnie, że aż poduszki na wskroś od łez przemokły, a piękne jéj oczy zaczerwieniały się całe.
Ferko przepędził dzień ten cały na miejscu, gdzie go pszczoła zostawiła. — Kiedy cienie gór nareście zaczęły się stawać czarniejszemi i dłuższemi, przyleciała ona wiernie do niego, i usiadłszy mu na ramieniu rzekła: „Idźże teraz do króla i wyprowadź go na pagórek, co się tam około murów miasta wznosi. Najpiękniejszy zamek już tam gotów.“ I odleciała precz, brzęcząc radośnie.
Młodzieniec, gdy to usłyszał, szedł przed króla, dając mu znać, że wypełnił wskazane sobie dzieło. Cały dwór zatem pociągnął na ów pagórek, — i osłupiał na widok dziwu który tu czekał. — Na szczycie wznosił się przepyszny pałac, zbudowany z najcudniejszych kwiatów, jakie się kiedy znaléść mogły w królewskich ogrodach. Dach był ze samych purpurowych róż, okna z błękitnych lilij, gzémsy z auryklów i fijołków, ściany z białych gwoździków, drzwi z tulipanów i narcysów, zamki ze słoneczników, — około budowy pełno hijacyntów i innych przepysznych kwiatów, — powietrze zaś całe napełniała woń niezrównana, wszystkich obecnych upajająca. — Wdzięczna królowa pszczół zwołała przez posłańców swych wszystkie pszczoły z kraju, które zleciawszy się, cudowny ten zamek zbudowały. Król osłupiał prawie ze zdziwienia, — śliczna zaś córeczka jego, zachwycona, patrzała raz to na czarująca budowę, to na jéj urodziwego twórce. Dwaj bracia, zżółkniali od zazdrości, wskazywali na to dzieło, jako potwierdzenie swego oskarżenia, że Ferko był czarnoksiężnikiem.
Król, chociaż nad wyraz zadziwiony niepojetém sobie wykonaniem zadania swego, zły był przecież, że, związany słowem, nie mógł młodzieńcowi życia odebrać. Zwracając się więc do braci jego, mówił:

„Widocznie przez piekła wdanie,
„Spełnił piérwsze zadanie.
„Mówcież co by drugiego
„Znaleść teraz takiego,
„Czego by nie mógł sprawić?
„Żeby go życia zbawić.”

Było to właśnie po żniwach, ale zeżęte zboża wszystkie jeszcze w polach leżały. Średni więc brat rzekł: „Niechaj do jutra o tym czasie zbierze wszystko ziarno, jakie się tylko w obrębie całego państwa znajduje, tak żeby ani jednego nie brakło, na jedną kupę u tego pagórka. Jeśli tego nie dokaże, dasz go stracić.” —
Słysząc to, piękna królewna pobladła i mało bez przytomności na ziemię nie padła. Ale Ferko wysłuchał zadania spokojnie, — gdyż spotkawszy życzliwe wejrzenie królewny tak dziwnie, czuł się na sercu, że zdało mu się niepodobném obawiać się czegokolwiek na świecie. Pełen błogiéj nadziei odszedł — i błądząc znowu po polach, rozmyślał jakby zadany mu dziw mógł być spełnionym.
Po mału zaszło słońce, a na około stawało się co raz ciemniéj i ciszéj. Wtedy przybiegła do niego mysz i tak się ozwała: „Witaj mi zdrów, mój dobrodzieju! Cóż to rozmyślasz tak głęboko? Nie mogeż ci dać w tém rady, żeby ci za twoją łaskę odwdzięczyć? —
Ferko poznał mysz, którą wodą swoją uzdrowił, i odrzekł: „Jak możesz mi poradzić, w rzeczy przechodzącéj wszelką ludzką możność? Do jutrzejszego wieczora mam wszystkie zboże z całego kraju zebrać na jedna kupę; braknie zaś choć jednego ziarnka, życie stracę.” —
— „Ach!” zawoła mysz: „o tę drobnostkę nie troszcz się wcale! Już ja ci ją sprawie. Zanim jutro słońce zajdzie, przyjdę tu, powiedziéć ci jak wszystko będzie gotowo.” — I ze skrzętnym pośpiechem odbiegła.
Młodzieniec dopiéróż uczuł zupełną spokojność w duszy, nie wątpiąc że i mysz dotrzyma mu słowa, spełniając ciężkie zadanie za niego. — Przyległszy na murawie, przespał spokojnie noc całą, a nazajutrz ocknął się pełen wesołego oczekiwania. —
I w rzeczy saméj, nim jeszcze wieczór przyszedł, zjawiła się mysz, z wieścią: „Możesz iść, zaprowadzić króla do pagórka; wszystko się stało podług jego woli.” — Ucieszony poszedł więc na zamek i doniósł królowi o spełnieniu drugiego zadania. Ten zaraz wyszedł, z dworem wszystkim, na oglądanie nowego cudu.
Wszyscy, patrząc, nie wiedzieli czyli to sen albo jawa. Na jednéj ogromnéj gromadzie, wyżéj nad królewskie wieże sięgającéj, leżało wszystko ziarno, zebrane z całego królestwa, — tak że mogłeś jak chciéć szukać po polu, a żadnego byś nie znalazł. — Dokazała tego mysz, zwoławszy, dla odpłacenia się dobroczyńcy, wszystkie myszy państwa tego, które skwapliwie w jeden dzień z pracą się uśpieszyły.
Król na to nowe dziwowisko nie mógł ukryć już swego zdziwienia, ale wraz z tém coraz większa brała go wściekłość na młodzieńca, — którego oba spełnione dzieła niewątpliwie jako czarownika potwierdzały. Gdyż jak można było przypuścić, ażeby ich bez pomocy piekła dokazać zdołał?
Obaj źli bracia stali, jakby skamienieli, obawiając się już, żeby mniemany czarodziéj istotnie nie znalazł nadprzyrodzonéj mocy, przez którą by ich zasadzki zniweczył i na nich się pomścił. — Królewna zaś, zarumieniona serdeczną radością, tém miléj dzisiaj spoglądała na młodzieńca, — a oko jéj, skromne ale wymowne, spotkało się pojętnie z jego namiętnym wzrokiem.
Król, widząc moc tajemną Ferka, większą niżeli jego potęga, dla tego samego chciałby go zgładzić; i byłby téż to zrobił, gdyby przez złomanie królewskiego swego słowa nieobawiał się zaszkodzić godności majestatu. Ale kiedy dostrzegł jeszcze że on nie jest dla królewny obojętnym, zaciekłość jego granic nie miała już. Z ognistém wejrzeniem zwracając się do dwu swoich podżegaczy, rzekł:

„Widocznie przez piekła wdanie,
„Spełnił i drugie zadanie.
„Ale tysiąckroć mu biada!
„Jeśli trzeciemu nie nada.
„Mówcież, co by trzeciego
„Znaléść teraz takiego,
„Czego by nie mógł sprawić?
„Żeby go życia zbawić.” —

Zazdrością i zgubą ziejący, odezwał się spiesznie jeden z braci:
— „Jeżeli do jutra o tym czasie zgromadzi tutaj wszystkie wilki z całego królestwa, to niechby szedł sobie wolno; ale jeżeli nie dokaże tego, jako rzekłeś, niechaj będzie zaraz obwieszony.” —
Śliczna królewna zbladła na te słowa i piérś jéj gwałtownie wznosić się poczęła, jako wały jeziora wichrem miotane; — a król, widząc to, rozkazał ją odprowadzić do warownéj wieży, którą strażami otoczył, ażeby tam pozostała, dopóki niebezpieczny czarownik albo nie zginie, albo z kraju nie odejdzie.
Ferko, poszedłszy znów w pole, siadł na pniu ściętym drzewa, rozmyślając o niepewnéj swéj przyszłości, ze spokojnością wiekszą niźli dotąd kiedy. Miłe wejrzenie urodziwéj królewny, które mu błysnęło jak gwiazd wśród chmurnego nieba, serce jego niewyczerpaném źródłem nadziei.
Kiedy tak, rozmyślając, pogląda w około siebie, przyszedł doń ogromny wilk, który poufnie przed nim stając, przemówił: „Szczęść Boże! mój dobroczyńco. Nad czém że to rozmyślasz tak samotny i milczący? Jeśli mogę ci być w czém pomocnym, rzeknij tylko, a jako przez ciebie kiedyś z cierpienia uwolniony, odpłacić ci gotówem poradą i czynem. —
Ferko poznał, że to był wilk, któremu złomaną nogę wyléczył; przyjmując więc chętnie jego ofiarę, opowiedział czego ma jutro, pod utrata życia, dokonać. „A jakże (mówił) mogę wszystkie wilki z kraju całego pod ów pagórek zebrać, kiedy z jednym niebezpieczna sprawa?” —
— „Czy nic więcéj nad to nie chcesz?” rzekło poczciwe wilczysko: „No! to możesz zupełnie spokojny oczekiwać spełnienia twéj woli. Zaraz ja pobiegnę zająć się wedle tego, — a jutro o zachodzie słońca stanę tu uczynić ci zadość.” Zatém odleciał z pośpiechem, zostawując młodzieńca w najżywszéj radości, bo pewnego że i to zadanie sprawi, a tém samém nie postrada życia.
— Jednak (myślał sobie) lepiéj by jeszcze było, gdybym kraju tego nie musiał opuszczać. Tak! o ile przed parą dniami rad byłbym z niego wyszedł, tak chętnie dziś podjąłbym najtrudniejsze jeszcze prace, żeby miéć dłużéj to szczęście oglądać lica lubéj królewny!”… Wśród takich myśli i słodkich marzeń, położywszy się na ziemi, usnął mile.
Zbudzony dopiéro wschodzącém słońcem, dzień cały pozostał w polu. — Nim jeszcze zachód poczerwienił góry, przybiegł do niego wielkim pędem wilk, mówiąc: „Wilki z całego królestwa zebrane, czekają w pobliskim lesie za twém przybyciem. Idźże, powiédz królowi, ażeby się udał na ów pagórek; sam zaś wracaj, a ja ci będę służył za konia i pomogę prowadzić całą zgraję.” —
Ferko, doniósłszy królowi, że spełnił trzecie zadanie i tylko jego przybycia na wzgórek oczekuje, śpieszył nazad do swego wilka, na którego wsiadłszy jechał do bliskiego lasu. — Jak wiatr szybko pędził z nim biegun jego po nad brzegiem zarośli, — i wnet z nich wybiegły sta, tysiące całe wilków; — jadąc na czele, prowadził je więc pod pagórek, gdzie już dwa dziwy był spełnił.
Tam stał już król, otoczony owym dworem, dwu złych braci mając przy sobie; ale nie było z nim ślicznéj córki, która zawarta w wieży smutnie płakała. — Wszyscy z grozą przejęci ujrzeli niezliczoną trzodę wilków się zbliżająca; a dwaj bracia z bezsilnéj złości tupali o ziemie nogami, widząc że ich ostatnia zasadzka została zniweczoną. —
Kiedy król spostrzegł; że gromadzie wilków nie ma końca i w coraz większym natłoku coraz bardziéj się przybliża, począł sobą trwożyć, krzycz do Ferkona: „Stój! stój! dość już tego!” —
Ale wilk, na którym młodzieniec jechał, wołał ciągle: „Daléj naprzód! daléj na nich!”… i wilki pędziły daléj ku wzgórkowi, wyjąc przeraźliwie i wyszczérzając swe zęby.
Przelękniony jeszcze srożej, król wykrzyknął drżącym głosem: „Stój, stoj! Pół królestwa mego tobie, byleś te wilki precz odgonił.” — Ale Ferko, udając że niesłyszy, wjeżdżał już na pagórek, — a za nim tysiące wilków, — ku ostatniéj zgrozie i trwodze tam stojących.
Raz jeszcze podniósł głos król, wołając: „Całe moje królestwo tobie, jeżeli wilki odgonisz!”.... Lecz wilk niosący na sobie Ferka powtórzył swoje: „Daléj naprzód! Daléj na nich!”… i gwałtownym skokiem, wraz z całą zgrają, wpadł na sam wierzchołek wzgórza. — W mgnieniu oka król zły, wraz ze dwoma braćmi Ferka zostali w sztuki rozszarpani i pożarci, — a ci wszyscy co ich bronić chcieli pokaléczeni straszliwie.
Młodzieniec pociągnął teraz, z całym swym taborem, na królewski zamek, oswobodzić zawartą we wieży królewne. — Tego samego dnia jeszcze królem okrzyknięty, poślubił cudna dziewicę. — Wilki odeszły napowrót we swoje lasy, — Ferko zaś, ze swą małżonką, żył szczęśliwie i długo, kochani od całego narodu, aż do śmierci. —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Zmorski.