Po szczeblach/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Po szczeblach
Data wyd. 1903
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Étape
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PAWEŁ BOURGET.

PO SZCZEBLACH.
Przekład
W.G

TOM I.

WARSZAWA
DRUKARNIA
A. T. JEZIERSKIEGO
47. Nowy-Świat 41



Дозволено Цензурою.
Варшава, 7 Января 1903 года.




I.
ZAKOCHANY.

Aleja ogrodu Luksemburskiego, w której Jan Monneron czatował, położona była w tej rozległej jego części, która w ostatnich latach uległa największym zmianom — to jest na rogu ulicy Assas i ulicy Augusta Comte’a. Grupa nowych gmachów, w których mieszczą się liceum Montaigne’a, szkoła kolonialna i szkoła farmaceutyczna, zmieniła zupełnie i spospolitowała malowniczy wygląd tej strony Paryża, zmieniony już od czasu zniesienia szkółki drzew pod koniec Cesarstwa. Ale pomimo zacieśnienia i pospolitości nowych budowli, którem i budowniczowie opasali stary ogród, zachował on jednak w najbardziej oszpeconych kawałkach pewien urok włoski. Zdaje się, że tęsknota za Toskanią, która skłoniła Maryę Medycejską do założenia tego ogrodu, unosi się tu nad sadzawkami, nad tarasami i marmurami. Jest to jedyne miejsce w Paryżu, w naszej epoce telefonów i samojazdów, w epoce, w której nikt nie ma na nie czasu w którem jeszcze można spotkać zakochanego, pogrążonego w marzeniu, a to niemodne zajęcie wydaje się zupełnie naturalnem tu, pod sklepieniem olbrzymich platanów, o kilka kroków od pałacu, w którym wygnanka z Florencyi usiłowała od naleźć wspomnienie pałacu Pitti.
Białe popiersia poetów, rozmieszczone tu i owdzie wśród klombów, uśmiechają się pobłażliwie do sentymentalnego próżniactwa przechodniów, po większej części studentów, którzy czas przeznaczony na pracę marnują na szalone marzenia.
Że Jan Monneron miał oba warunki do tej roli pierwszego kochanka z dzielnicy łacińskiej — to jest, że był studentem i zakochanym — znać było po jego powierzchowności i zachowaniu.
Pomimo że ranek był chłodny, jesienny — był to 1 listopada, który w roku 1900 wypadał we czwartek — Jan siedział nieruchomo na ławce, na którą osunął się raczej, niż usiadł, nie zwracając uwagi na przejmującą wilgoć w powietrzu. Gorączka oczekiwania, rozpłomieniająca jego ciemne oczy, rozgerzewała ciało, którego wątłą budowę można było poznać pod cienkim materyałem pół letniego paltota. Ubranie to, mocno zniszczone, miało być, jak i reszta garnituru, kupione na spłaty w magazynie gotowych ubrań.
Ale pomimo, że młodzieniec był tak źle ubrany, jak tylko może być chłopiec ubogi, zapominający o wymaganiach światowych skutkiem pochłonięcia przez pracę umysłową, cecha pewnej wyższości widoczna w całej jego postaci, broniła go od wszystkiego, coby mogło trącić pospolitością. Grube buty nie zatarły kształtu zgrabnych stóp. Ręce wysuwały się z mankietów niemal wytartych, ale były szczupłe, nerwowe, o kształtnych, wysmukłych palcach inteligentnego człowieka. Dodajmy, że miał on wszelkie prawo do tego określenia, którego będziemy używali nadal, pomimo, że tak często bywa ono nadużywane. Jedyne to jednak prawo, służące dla pewnego gatunku ludzi takich, jak on, którzy bywają ofiarami, czasem budzącemi podziw swoją szlachetnością, innym razem obrzydzenie swoją bezczelnością i nadużywaniem zdolności umysłowych.
Jan był synem profesora retoryki w Liceum Ludwika Wielkiego, stypendystą i studyującym filozofię w Sorbonie. Jego filcowy, okrągły kapelusz wyszarzał się w bieganinach z uniwersytetu do bibliotek podczas upałów i deszczów, ale osłaniał czoło wyniosłe i myślące. Zmęczona twarz nosiła piętno przedwczesnych cierpień, znoszonych z energią, blizką jednak wyczerpania. Bladość cery zdradzała skromny byt, niedostateczne odżywianie się, nadmierny wysiłek umysłowy, bez odpowiedniego pokrzepienia ciała, ciężką troskę i tajone moralne cierpienia. Pomimo to blask ciemnych oczu, zdrowa świeżość ust nienaruszony rząd białych zębów, gęstwina falujących włosów, były dowodem wielkich sił żywotnych. Trochę wytchnienia wśród dobrobytu i szczęścia wystarczyłoby temu młodzieńcowi do rozkwitu.
Czy nadejdzie jednak kiedy ta chwila wytchnienia? Czy los da mu ten promień szczęścia, którego potrzebował tak bardzo? Smutne zwątpienie co do swego losu znać było w zarysie ust, wyrażających jednocześnie zapał i gorycz, silną wolę i zniechęcenie.
Jan Monneron kończył lat dwadzieścia pięć. Jest to wiek, w którym te przeciwieństwa godzą się zupełnie. Dusza młodzieńca zraniła się już zetknięciem z rzeczywistością o tyle, żeby zrozumieć, że świat ten jest, jak powiedział mędrzec, „brutalnością,” a za mało jeszcze, żeby zniweczyć kwiat urodzonej delikatności. Poczucie własnej siły budzi się — i młodzieniec drży w obec nieodwołalności powziętych postanowień. Czuje on, że jego przyszłość szczęśliwa lub nieszczęśliwa zależy od tego, na którą linię relsów los swój skieruje — jeżeli użyjemy porównania bardzo nowożytnego.
Wahanie co do wyboru karyery lub przekonań może przybrać w tej epoce życia charakter niemal tragiczny, a cóż dopiero jeżeli idzie tu nietylko o kwestye sumienia, ale i o sprawy sercowe? Prosty opis położenia, w jakiem był Jan, wystarczy, by zrozumieć burzę, miotającą jego duszą w chwili, gdy wzrokiem szalonego niepokoju wpatrywał się w bramę ogrodu położoną naprzeciw.
Kochał on młodą panię. Domyślał się, że jest przez nią kochany. Jedynem jego namiętnem pragnieniem od kilka miesięcy było zaślubić ją, a tymczasem zabierał się do wzniesienia pomiędzy nią a sobą nie dającej się usunąć przeszkody. Oświadczył się o nią. Ojciec jej zezwalał pod jednnym warunkiem i właśnie 1-y listopada został za zobopólną zgodą naznaczony jako termin odpowiedzi Jana na postawiony warunek. Gdyby tą odpowiedzią było „tak,” zakochani zostaliby narzeczonymi. Ale student postanowił powiedzieć „nie” i ta myśl już zawczasu rozdzierała mu serce.
I zgodził się na to, czego następstwem było dobrowolne wyrzeczenie się szczęścia, a cóż mówił mu rozsądek? Że przezorniej było rozmówić się z panem Ferrand, ojcem panny, bez widzenia się z nią samą. Lecz przez niekonsekwencyę, w której wszyscy, co kiedykolwiek kochali, odnajdują właściwy zakochanym pociąg do zadawania sobie cierpień, jak gdyby cierpienie przez tych, których się kocha, było dla nich szczęściem.
Jan zajął stanowisko tu właśnie, gdzie pewny był, że spotka Brygidę. Przypomniał sobie, że pierwszy listopada jest wigilią dnia Zadusznego. Ojciec i córka zapewne — tak jest co roku — poszli rankiem na cmentarz Montparnasse, na grób matki.
Pan Ferrand miał i drugą córkę, zamężną za wojskowym, która mieszkała na końcu ulicy Notre-Dame des Champs. Zapewne i ta córka poszła na cmentarz z ojcem i siostrą. Prawdopodobnem było, że ją odprowadzą do domu, a wracając na ulicę Tournon, gdzie mieszkali, będą przechodzili przez ogród Luksemburski, przez który droga ich będzie prowadziła ku bramie w rogu. 1 dlatego Jan Monneron siedział tam już od godziny, dręczony niecierpliwością, miotany rozpaczą, powtarzając sobie, że niedorzecznością jest oczekiwać pojawienia się tej, której mu nie wolno zaślubić — przekonywając się, że nie może — że nie powinien jej zaślubić pod warunkiem, postawionym przez ojca.
Powtarzał sobie, że powinien pragnąć, ażeby Brygida nie była dziś na cmentarzu, lub żeby powróciła inną drogą, a za ukazaniem się każdej postaci kobiecej myślał z gwałtownem biciem serca:
— To ona — albo: — To nie ona.
Wszystko, co go otaczało, harmonizowało z głębokim smutkiem, który go ogarniał coraz więcej w miarę, jak czas upływał. Niebo było pochmurne, jakby zasnute śniegiem, z ciężkiemi, czarnemi chmumi, sunącemi na tle szarawem, a gnanemi ostrym wiatrem. Ten wiatr obrywał z platanów całe tumany pożółkłych liści, rozsypując je po trawnikach, spalonych przez letnie upały i zwarzonych przez wczesne przymrozki. Geranie, obrzeżające kwietniki, kołysały na wietrze ostatnie swoje kwiaty, jeszcze szkarłatne, ale pozwijane, przywiędłe. Świegocące wróble, którym delikatne piórka wiatr najeżał, biły się o kilka kroków od siedzącego Jana o okruchy bułki, rozsypane przez bawiące się dziecko.
Jan widział tylko przechodniów, idących szybko z powodu zimna, ubranych po większej części ciemno. Szli oni — oni także — na cmentarz, lub ztamtąd wracali. Wszystko to, na tle jesiennego krajobrazu, przygnębiało do reszty młodzieńca. Nie mógł się powstrzymać od porównywania swojej obecnej niedoli z uszczęśliwieniem, któreby go przepełniało, nawet pod tem pochmurmem niebem, pod temi drzewami o zżółkłych liściach. gdyby był chciał. On jednak chce, bo nie wymówił tego fatalnego „nie.“ I chwilami opierał czoło na ręku, potrząsał przygnębioną głową i powtarzał głośno kilka słów — zawsze tych samych — jak człowiek, krzepiący siłę woli, słabnącą wobec natarczywej pokusy:
— Nie! Nie mogę. Nie nogę...
Dla wyjaśnienia dramatu. rozgrywającego się w duszy Jana, którego odpowiedź miała stanowić nieodwołalne zakończenie, należy wyjaśnić niezwykły rodzaj warunku, postawionego przez pana Ferrand, a przeciw któremu buntował się młodzieniec.
Naleganie jednego, opór drugiego odnosiły się do kwestyi, która jeszcze przed niedawnym czasem nie wywołałaby starcia pomiędzy ludźmi jednakiego stanowiska, i przez to samo, jakby się zdawało, mających jednakowe poglądy na życie rodzinne.
Wiktor Ferrand, tak samo jaki Monneron, należał do świata uniwersyteckiego. Był on kolegą ojca Jana w Szkole Normalnej. Był jego kolegą w Paryżu, gdyż zajmował jednę z katedr filozofii w liceum Henryka IV. Ale dla Francuzów obecnej chwili — jak to wykazały świeże i opłakane wypadki — wspólne pole pracy, pełnienie jednakowych obowiązków i wspólność rozrywek, nie wystarczają do rozwinięcia wspólności pojęć i dążeń. Plaga bezrządu, która dręczy kraj od r. 1789 i która mu zagraża śmiercią, nie ogranicza się już nietylko na grasowaniu w instytucyach krajowych, ale wdziera się na samo dno dusz ludzkich.
Nie mamy już obyczajów w obywatelskiem znaczeniu tego pięknego wyrazu, obyczajów, wywierających nietylko wpływ na układ codziennych stosunków, ale i na wspólność uczuć i myśli.
Obaj profesorowie wyszli z odrębnych warstw społeczeństwa, ażeby dojść pod znakiem urzędownie tym samym do krańcowo sprzecznych uczuć i poglądów. Jeden z nich, Józef Monneron, syn drobnego rolnika z Quintenas, uczył się jako stypendysta zrazu w liceum w Tournon, potem w Lugdunie. Ztamtąd przeszedł do Paryża. Wybiwszy się na powierzchnię, był uosobieniem typowem tego rozwoju, wysławianego przez stronnictwo demokratyczne. Dawny stypendysta, dobiwszy się siłą pięści ważnego urzędowego stanowiska, zawdzięczał wszystko tylko sobie i rządowi. Chlubił się swojem pochodzeniem i czuł fanatyczną wdzięczność dla porządku rzeczy, który mu pozwolił wejść w szeregi mieszczaństwa kosztem kilku lat usilnej pracy. Był to doskonały obraz Jakobina z r. 1900.
Dla każdego, kto się nie daje złudzić różnicą frazeologii, uderzającą jest tożsamość nastrojów umysłów krwawych sofistów 93 roku i ich potomków dzisiejszych, dobroduszniejszych tylko na pozór, ale może jeszcze bardziej niebezpiecznych.
Dalszy ciąg niniejszego opowiadania wykaże szczegółowiej rewolucyjne teorye Monnerona, ich związek z historyą jego życia i ich wpływ na jego własną rodzinę. Należy tylko nadmienić dla wyjaśnienia walki, toczącej się w duszy jego syna, że ten ojciec, radykał i wolny myśliciel, wychował wszystkie dzieci bez żadnych pojęć religijnych.
Nie przyznaję sobie prawa — mówił zawsze — do wpajania niesprawdzonych hypotez istotom bezbronnym wobec pierwszych wrażeń.
Założenie to przeprowadził logicznie do końca: żadne z jego dzieci nie było ochrzcone.
Wiktor Ferrand, znany jako autor znakomitego dzieła „Tradycya i Nauka,” był jednym z najwybitniejszych przedstawicieli filozofii katolickiej w uniwersytecie.
Pochodził z rodziny ziemskich właścicieli z Anjou i był o tyle zamożny, że nie zależało mu na pensyi profesorskiej, a jako jawny wyznawca Chrystusa: nie taił się nigdy ze swemi przekonaniami. Trzeba oddać sprawiedliwość, że Rzeczpospolita do tej pory umiała je uszanować.
Jakim sposobem i dlaczego taki człowiek dopuścił takiego Jana Monneron do zażyłości? Tę pozorną niekonsekwencyę zrozumieją łatwo ci, co mieli sposobność poznać takich, jak Ferrand, profesorów, zamiłowanych w wyszukiwaniu młodych zdolności i talentów.
Tacy wychowawcy w wielkim stylu, odnajdując w siedemnastoletnim uczniu pierwsze zarysy przyszłej znakomitości, doznają rozkoszy, jaka bywa udziałem wynalazców i artystów. Kierować, przyśpieszać wykończenie tego szkicu, dopomagać rozwojowi tego szlachetnego kwiatu ludzkiego ducha, brać udział w cudzie, jakim jest kształtowanie się wzniosłego umysłu, jest rozkoszą mistrzów, którzy najczęściej pozostają nieznani.
Wiktor Ferrand należał właśnie do tego rodzaju ludzi, i to było źródłem jego przyjaźni dla Jana. Zanim został mianowany w liceum Henryka IV, był zastępcą profesora u Ludwika Wielkiego, gdzie młodzieniec kończył nauki.
Profesora pociągnęła ta szlachetna natura, której niedostrojenie się do rodzinnego środowiska nadawało cechę pewnej patetyczności.
Było to w tym czasie, gdy umarła żona protesora. Pozostawszy sam z młodszą córką, nie miał on może dostatecznej przezorności, jakąby miała matka co do następstw stosunku pomiędzy ulubionym uczniem a córką. A może i przywiązanie, jakie miał dla Jana, skłoniło go do zamykania oczu na rodzące się uczucie, odwzajemniane przez Brygidę, co spostrzegał z głęboką radością ojca, który marzy, aby mieć za zięcia tego właśnie wybranego przez córkę. Inny jeszcze powód, który powinien był raczej stanowić przeszkodę do tego związku, zachęcał właśnie profesora.
Była to religia.
Pomimo, że ścisłe poszanowanie obowiązków nauczycielskich nie pozwalało Ferrandowi zamieniać katedry na miejsce propagandy, przekonania jego katolickie były zanadto znane, zanadto złączone z jego pojęciami, ażeby niektórzy uczniowie mogli się powstrzymać od zadawania mu pytań. Dziś jeszcze przesąd, zasiany podstępnie w wieku osiemnastym, żyje pełnią życia — przekonanie o niezgodności pomiędzy wiarą a rozumem jest tak ogólnie rozpowszechnione, że istnienie ich jednoczesne w umyśle wyższym, to połączenie głębokiej nauki i wiary, razi jakby jakaś anomalia.
Jan Monneron szczególnie mógł więcej, niż inni dziwić się temu nastrojowi umysłu, który zaprzeczał tak stanowezo uznanym teoryom, wpojonym mu w atmosferze ojcowskiego domu. Prócz, tego Ferrand był tradycyonalistą nietylko w religii. Był nim także w polityce, a mówiąc o rewolucyi, używał określenia Le Play’a co do „fałszywych zasad 89.” Ciekawość, którą obudziły w Janie poglądy tak odrębne od jego własnych, jego śmiałe zapytania, jego zapał żądny wyjaśnień, cała ta gorączka zaniepokojonego, szukającego prawdy sumienia. wciągnęły Ferranda w rozprawy, z których w początku robił sobie skrupuł. Ale w dalszym ciągu zaczęło go to zajmować równie jak ucznia. I pomiędzy tymi dwoma ludźmi powstał stosunek trudny do określenia. Każdy z nich stał się dla drugiego jakby polem niezbędnych ćwiczeń. Zwroty giętkiego umysłu młodzieńca, jego cofania się i powroty, jego ustępstwa i przemilczenia, ich rozprawom, abstrakcyjnym napozór — bo mówili zawsze tylko o zasadach — nadawały zapał i niemal zaciekłość walki.
Nieszczęsna wojna domowa, wywołana głośną sprawą sądową, doprowadziła ich niemal do poróżnienia. Łatwo się domyślić, do którego obozu przystał jasny i mądry umysł Ferranda. Po całym roku nieobecności i milczenia Jan powrócił do mistrza, który go przyjął z otwartemi rękami. Ale za zobopólną zgodą obaj od tej pory postanowili unikać tematów; zapalających ich przedtem najwięcej.
Ferrand jednak nie przestał obserwować dawnego swego ucznia bystrym wzrokiem swoim. Różne objawy świadczyły, że sumienie Jama było wciąż w rozterce i niepokoju. Odbywała się w jego duszy jakaś praca. I w tym właśnie czasie protesor zauważył romantyczny rozkwit miłości w sercu Jana i swojej córki.
Nie byłby człowiekiem pełnym wiary we wpływ Opatrzności na nasze losy, gdyby nie widział w tej wzajemnej skłonności objawu Łaski — środka, którym posłużył się Bóg dla zwrócenia ku sobie tej duszy. To też gdy Jan zdecydował się wreszcie i wyznał mu swoją miłość dla Brygidy, ojciec był przekonany, że ten krok jest dowodem dokonanej już ostatecznie zmiany w duszy młodzieńca.
Prosić o rękę panny Ferrand było to samo, co zobowiązać się do ślubu kościelnego, a takie małżeństwo byłoby dowodem, że Jan Monneron został już katolikiem.
Ale przy bliższem badaniu Ferrand przekonał się ze zdumieniem, że młodzieniec, złudzony głębokim szacunkiem, jaki profesor miał dla szczerych przekonań, choćby przeciwnych jego własnym przekonaniom, łudził się możnością, zawarcia ślubu w kościele, lecz bez przyjęcia religii narzeczonej, jak to bywa w małżeństwach mieszanych.
Filozof nie był człowiekiem zdolnym zadowolić się podobnym kompromisem, trudniejszym, niż każdy inny do przyjęcia przez Rzym, bez jakichś niesłychanie ważnych powodów, których nie było w tym razie. Widział w tem tylko dowód wady, którą, zauważył był w swoim uczniu — braku stanowczości. Odpowiedział więc zakochanemu, że Brygidę odda tylko człowiekowi jawnie i szczerze wyznającemu religię katolicką.
Większe jeszcze było jego zdumienie, gdy spostrzegł w Janie wielki przestrach na samą myśl o akcie tak ważnym, tak ściśle złączonym z najgłębszemi tajnikami sumienia. Ferrand uważał go za zupełnie przysposobionego do ostatecznego uznania tego, co sam uważał za prawdę — a tymczasem zastał go pełnym chwiejhości i wahania! Młodzieniec zażądał ośmiu dni do namysłu. Ojciec przystał na to. Pierwszy listopada był ostatecznym terminem zwłoki.
To właśnie było przyczyną głębokiego strapienia Jana, siedzącego w ten zimny poranek na samotnej ławeczce ogrodu Luksemburskiego. Pomimo, że od pewnego czasu czuł się pociągniętym przez zasady mistrza skutkiem wewnętrznej ewolucyi — pociągniętym więcej nawet, niż Ferrand przypuszczał, ten krok jednak wydawał mu się tak nieodwołalny, tak uroczysty! Ten chrzest, przyjęty w dwudziestym czwartym roku życia, był takiem stanowczem zerwaniem z całą przeszłością, z całem otoczeniem! Przewidywał różne powikłania — a szczególniej jedno i to jeszcze takiego rodzaju! Z drugiej znów strony powody, które zbliżały go do przekonań Ferranda, pozostawiały mu jeszcze rozległe pole do wątpliwości!... Jednem słowem, niepodobna mu było zdecydować się na to, do czego ciągnęło go serce. Jego miłość nawet była jedną więcej przeszkodą. Zadawał sobie pytanie, czy pociąg, jaki czuł do zasad wyznawanych przez ojca Brygidy, nie miał źródła w miłości do niej, z czego może nie zdawał sobie jasno sprawy. Wielka prawość miewa także niekiedy chorobliwe skrupuły. Zdecydowawszy się na cofnięcie swej prośby dla uniknięcia warunku, którego nie mógł przyjąć z czystem sumieniem, uczuwał gwałtem boleść, która wzmacniała jeszcze siłę jego postanowienia. Poświęcenie czyste dla dusz delikatnych jest jednoznaczne z pojęciem zasługi: skłonne są one do wyrzekania się tego, co im jest pożądane, i do czynienia tego, co im przychodzi z trudem, A ileż kosztowało Jana wyrzeczenie się na zawsze tej, której wdzięk jasnowłosy miał lada chwila rozjaśnić posępne tło jesieni i smutku, jeżeli tylko spełni się jego oczekiwanie...
Spełniło się.
Zakochani miewają dar odgadywania, nigdy prawie nie zawodzący, podobny do jasnowidzenia geniuszu. Może zasada jest ta sama: zdolność rozumowania logicznego, rozwinięta do wysokiego stopnia pod wpływem bystrej obserwacyi i przejęcia się jedną myślą? Zbliżała się naprawdę Brygida Ferrand w tej właśnie chwili i z tej właśnie strony, jak przewidywał Jan. Gdyby zdolność intuicyi, która skłoniła młodzieńca do oczekiwania w ogrodzie, mogła była obdarzyć go jasnowidzeniem, byłby widział swoja ukochaną idącą chodnikiem obok ojca. Wracali do siebie, odprowadziwszy panią Fertier, zamężną siostrę Brygidy, i zakręcili w stronę bramy, w pobliżu której Jan oczekiwał.
I może być, że jego energia nie wytrwałaby ani minuty gdyby był mógł nietylko widzieć ją, ale i słyszeć, co mówiła do ojca i to o nim.
Jan, chociaż nie odważył się nigdy na wyznanie, wiedział dobrze, że ona odgaduje jego uczucia. I zdawało mu się także, mimo jej powściągliwości, że jej nie jest niemiły. Nie śmiał przypuszczać prawdy w całej pełni: że kochała go tak, jak on ja kochał.
Nie wiedział nadewszystko, że Ferrand był powiernikiem tej miłości, i że nie taił przed Brygidą ani wyznania Jana, ani swojej odpowiedzi. Ta zupełna szczerość ojca względem córki miała swoje niebezpieczne strony. Wynikała ona z wyjątkowych stosunków, jakie ich łączyły. Brygida Ferrand pochodziła w prostej linii od Antygony, od tego „dziecięcia ociemniałego starca”, najczystszej z postaci starożytnego poety, łączącej z tęgością niemal męzką rozumu kobiecość najczulszego poświęcenia — tak tkliwej, gdy sadowi pod oliwnemi drzewami nieszczęśliwego, którego jest przewodniczką — tak mśiałej, gdy wobec sędziów stwierdza istnienie „praw nie zapisanych nigdzie, a niewzruszonych, o których powstaniu pamięć ludzka nic nie wie.” Od piętnastego roku żyła nauczona zastępować zmarłą matkę w domu ojca, którego zarówno podziwiała, jak kochała, Brygida usiłowała stać się dla niego nietylko gospodynią, ale i towarzyszką, wspólniczką myśli, pokorną, skromną, a jednak pomocną w znoszeniu samotności osierocenia.
Zaczęło się to od drobnych usług, od przepisywania rękopisów filozofa, od robienia dla niego wyciągów, od czytania głośnego wieczorami specyalnych pism, rozpraw, których sam tytuł brzmiał paradoksalnie w tych ustach dziewczęcych. Dziedziczność dopomogła przywiązaniu, i dzięki temu Brygida zaczęła rozumieć i podzielać idee profesora. I te właśnie upodobania zbliżyły ją do Jana. Pomimo, że instynkt kobiecy nakazywał jej unikać wszelkich pozorów uczoności i że miała nawet odrobinę zalotności, twarz jej zdradzała ten nadmiar — anomalię raczej — wykształcenia.
Z rysami klasycznemi, prawie regularnemi, była więcej piękną, niż ładną. Usta, choć tak młode, miały wyraz zbyt poważny, równie jak wejrzenie oczu, choć tak bardzo błękitnych.
Była wysoka, główkę miała małą, uwieńczoną wspaniałemi, jasnemi włosami. Cera jej jasna, niemal przezroczysta, bladła i rumieniła się za najlżejszem wzruszeniem, co dowodziło wielkiej i głębokiej wrażliwości w tej istocie wtajemniczonej przedwcześnie w teorye psychologii i metafizyki.
Obie te właściwości jej usposobienia, zbyt rozważnego i zbyt wrażliwego zarazem, można było poznać z rozmowy, jaką rozpoczęła z ojcem tego samego rana, wychodząc z domu siostry, która nie nie wiedziała o zamiarach ojca. Zaledwie pożegnawszy się z nią, Brygida zapytała:
— Czy jesteś ze mnie zadowolony, ojcze? Przyrzekłam tydzień temu, że nie będę wspominać o panu Monneron i że będę spokojna. Poraz pierwszy dziś wymówiłam jego nazwisko, i byłam spokojna — bardzo spokojna. I dziś jestem spokojna. Prosiłam matkę, żeby się wstawiła za mną i żeby wszystko poszło tak, jak pragnę... I zdaje mi się, że otrzymałam od niej obietnicę... Ach! mój ojcze! jak ja się lituję nad tymi, którzy nie mają wiary! Jakże oni mogą żyć bez swoich umarłych? A nie żyć z umarłymi, to znaczy nie mieć rodziny. I kiedy pomyślę, że on do tej chwili nie znał tego szczęścia, jakie daje religia, jakże go żałuję!
W miarę, jak mówiła, zdradzając z naiwną szczerością swoje uczucia i nadzieje, na twarz ojca występował wyraz troski. Ferrand miał lat pięćdziesiąt trzy, potężną budowę ciała, i twarz, której wrodzoną bladość powiększało życie bez ruchu. Tę bladość matową uwydatniała jeszcze silniej czarność włosów i brody, w których srebrne nici zaledwie zaczynały się pojawiać. W twarzy, jakby nalanej, o delikatnych rysach, było dość siły i subtelności wyrazu. Wyraz jej był tak szlachetny, że zacierał wrażenie wady, któraby oszpeciła każdą inną twarz: skutkiem konwulsyi, przebytych w dzieciństwie, prawe oko Ferranda skrzywiło się mocno. To wejrzenie zezujące godziło się z wyrazem fizyognomii, jakby oderwanej od świata zewnętrznego, i wpatrzonej w głąb duszy, a oświetlonej pogodą niezachwianej wiary. Dźwięk głosu córki, bardziej jeszcze niż jej słowa, mówił mu wyraźnie, że był zamało przezornym i że lepiej było przemilczeć o wyznaniu Jana, dopóki młodzieniec nie da odpowiedzi na nierozstrzygnięte pytania. Dla Brygidy widocznie nie podlegało wątpliwości, jaką będzie ta odpowiedż. Ferrand przeciwnie, rozumiał dobrze, że jeżeli zakochany nie skrócił ośmiodniowej zwłoki, powodem tego było jego coraz większe wahanie. Przeczuwał już ostateczne postanowienie Jana, o którem sam z początku nie wątpił, i lękał się, wrażenia, jakie to uczyni na córce.
— Moja biedna Brygido — odrzekł — upewniasz mnie, że jesteś spokojną, a mówisz z takiem uniesieniem, że obawiałbym się o ciebie, gdybym nie znał twojego męztwa. Ktoby słyszał twoje słowa, mógłby sądzić, że odpowiedź, której oczekujemy, wypadnie napewno według naszego życzenia. A gdyby się stało inaczej? Gdyby w ostatniej chwili zwyciężyło to, co nie pozwoliło Janowi przyjąć od razu postawionego przez nas warunku? I ja — dodał — wierzę w tajemniczy wpływ zmarłych na żyjących i w to, że mogą uprosić dla nas dużo, jak i my dla nich To jest właśnie treścią dzisiejszej uroczystości. Ale wierzę i w to, że ostateczny wyrok Najwyższej Woli od Niej tylko zależy. Nie taiłem przed tobą, że w tem, co zaszło, widzę tajemniczy jakiś cel, wezwanie, które Bóg skierował do tej duszy. Czy ona usłucha tego wezwania? Tego ani ty, ani ja nie możemy przewidzieć, moje dziecię.
— Obawiasz się mojego zmartwienia w razie zawodu, ojcze! — odpowiedziała Brygida, potrząsając głową z uśmiechem. — Nie zawiodę cię jednak. Sam mi mówiłeś, że niedowiarstwo pana Monneron wypływa z jego nieświadomości. Tak, powtarzałeś mu wielokroć piękne zdanie kardynała Neumana: „Nie zgrzeszyłem nigdy przeciw światłości”. On już teraz wie po rozmowach z tobą. Odparłeś wszystkie jego zarzuty. Przedstawiłeś mu swoje przekonania. Dowiodłeś mu, co jest religia. Jakżeby mógł nie uwierzyć?
— Religii nie można dowieść — odrzekł filozof. Można dowieść zasad, na jakich się wierzy, ale to nie jest toż samo. Nawrócenie nie jest czemś jedynie rozumowem. Gdyby tak było, wierzyliby wszyscy, lub nikt. Wierzy się całą swoją duchową istotą, rozumem, to prawda — ale i sercem i wolą. Są ludzie, którzy nie życzą sobie wierzyć, którzy nie chcą wierzyć, a ci zaciemniają doszczętnie to, co dla ciebie i dla mnie jest widocznem i jasnem. Kiedy Jan Monneron był moim słuchaczem, widziałem nieraz, że jego umysł poddaje się, zwraca się do wiary — a wola zatrzymuje go i zawraca z drogi. Kto wie, czy i dziś nie dzieje się z nim toż samo?
— Ale jego wystąpienie było jednak szczere, i jeżeli on chce mnie zaślubić — Brygida położyła nacisk na ten wyraz — powinien chcieć wszystkiego, co mu do tego może dopomódz, wszystkiego, co nie jest przeciwne sumieniu....
A jeżeli on to właśnie uważa za przeciwne sumieniu? — przerwał Ferrand, a widząc zadziwienie córki, dodał — zapominasz, że pomiędzy nim a mną stoi jego ojciec.
Brygida była coraz więcej zadziwiona.
Chciej mnie zrozumieć — mówił dalej — wiem dobrze, że ojciec nie odmówi mu zezwolenia. Gdybym to przypuszczał, nie byłbym pozwolił na oświadczyny Jana. Znam dobrze mojego starego kolegę. Ma on punkt honoru w tem, ażeby zostawić swym dzieciom zupełną swobodę. Dlatego to nie kazał ich chrzcić. Chciał, żeby same wybrały, po dojściu do pełnoletności, kiedy już będą całkowicie niezależne. Nie przeszkadza to jednak, że gdy Jan przyjdzie i powie mu: „Jestem katolikiem i będę brał, ślub W kościele”, będzie to dla niego strasznym ciosem, zniweczeniem nadziei pokładanych na systemie przyjętym w wychowania dzieci. Na pewnych punktach niepodobna pozostać neutralnym. Monneron uważa i się za człowieka pełnego tolerancyi. A jest tymczasem fanatykiem w przeciwnym kierunku. Religia, jego zdaniem, to martwy ciężar przeszłości, zabytek zabobonów, przekazanych przez nierozwiniętą ludzkość. Nienawidzi on jej całą mocą przywiązania, jakie ma dla postępu i rozumu ludzkiego. Widzieć Jana powracającego do tych błędów, byłoby dla niego straszną boleścią, i Jan wie o tem. Mówisz o sumieniu. Otóż ten skrupuł może zamącić jego sumienie.
— Mówiłeś mi ojcze — odpowiedziała Brygida po chwili milczenia że pan Monneron nie jest religijnym. Ale to już jest więcej niż obojętność. Czy to nienawiść? Wyrzekłeś sam to słowo... Czy to być może?... On tak uczciwy człowiek!...
— Rzeczywiście to człowiek uczciwy pod wielu względami. Ale ta nienawiść ma źródło nie w tem, co jest wzniosłego w jego duszy. Jedynem jego usprawiedliwieniem jest, że nie zdaje sobie sprawy z powodów swej nienawiści. Jego pochodzenie jest właśnie powodem tej choroby — niestety, choroby, na jaką cierpi kraj w takich jak on osobnikach: Kościół nazywa to powracaniem do źródła, a dany wypadek jest właśnie stwierdzeniem tej zasady. Rodzina Monneron popełniła błąd zasadniczy w osobie dziadka, który był prostym rolnikiem. Miał on syna bardzo zdolnego. Postanowił wykierować go na „pana”. Dlaczego? Przez próżność. Zawinił w owej chwili przeciw swojej kaście, gardząc nią, a dopomógł mu do tego układ państwowy, wytworzony przez Rewolucyę. Te prawa, pod któremi żyjemy od stu lat, a które mają na celu zrównanie wszystkich warstw społecznych, ujednostajnienie dla wszystkich drogi, ułatwienie każdemu osobnikowi wyniesienia się ponad swoją rodzinę, nie są prawami zdrowemi i pożytecznemu To są prawa schlebiające próżności. Do jakich uczuć odwołują się w szkołach, do takich, jak Monneron? Do ich dumy. Podczas egzaminów? Do ich próżności. Kiedym poznał Monnerona w Szkole Normalnej, był on przepojony próżnością. I dlatego nie uznawał wiary. Stawiał się odpornie względem tradycyi religijnej, co czyniąc, pewny był, że słucha tylko głosu rozumu. W rzeczywistości było to tylko pretekstem, usprawiedliwiającym postępowanie, które jest wynikiem wpływów, jakim podlegał. Jest on wiernym przedstawicielem epoki, której błędem jest to, że żąda od każdej generacyi, ażeby urządzała na swój sposób społeczeństwo! Jego brak religii, tak jak radykalizm, są dowodem, że nie żyje on ze swymi umarłymi, jak się wyraziłaś przed chwilą. Rozłączono go z poprzedniemi pokoleniami, i oderwał się od nich. Jego myśl i wola zwróciła się przeciwko nim, zamiast być przedłużeniem, dalszym ciągiem ich bytu. I dlatego, jak ci mówię, Monneron jest uczciwym człowiekiem, z zasadami sekciarza, i dlatego nawrócenie się syna, jeżeli nastąpi, oburzy go jak odstępstwo...
— Przypuszczam jednak ojcze — zagadnęla Brygida — że to nawrócenie jest potrzebą duszy. W jakiż inny sposób możnaby wytłómaczyć, że syn takiego ojca uczuwa tęsknotę za Bogiem? W ten sposób określiłeś, ojcze, jego uczucie w rozmowie ze mną, przed tygodniem...
To jest tajemnicą — odrzekł filozof. — Że istnieje atawizm moralny, tak samo jak atawizm fizyczny, jakaś dziedziczność, zawracająca nas do pojęć i myśli naszych przodków, jest faktem, nie dają cym się zaprzeczyć. Dlaczego zaś ta dziedziczność występuje w jednym osobniku wyraźniej, niż w innych? Zagadnienia tego niepodobna jest wyjaśnić, jak i nierówności uzdolnienia, a nawet zdrowia pomiędzy braćmi i siostrami, zrodzonymi z jednych rodziców, w jednakowych warunkach. To tylko jest pewnem, że Jana Monneron od kilku lat nurtuje ten atawizm, który nie dawał się nigdy we znaki jego ojcu. Ta poczciwa krew chłopska, płynąca w jego żyłach, buntuje się w nim, wbrew jego woli, przeciwko błędom ojcowskim. Ten syn Jakobina zwraca się Francyi. Chciałby on kochać Francyę nowożytną, ale wszystko go od niej odpycha. Ten ku dawnej potomek niedowiarka dusi się w atmosferze negacyi. Zrodzony on jest z urzędnika i człowieka wyrwanego z korzeniem z rodzinnego gruntu, a marzy o życiu rodzinnem, o tradycyjnych zwyczajach, o roli... Ta walka toczy się w jego duszy, odkąd go poznałem. I dlatego to wzbudził on we mnie takie zajęcie wówczas, gdy uczęszczał na moje wykłady. Nie zdarzyło mi się spotkać młodego człowieka, którego cierpienia świadczyłyby wyraźniej o tem, jak dalece sofizmaty rewolucyjne są zabójcze dla umysłów trzeźwych i serc prawych... Prócz tego pokochał cię. Widziałem, jak się rozwijało to uczucie. Widziałem, że i ty to widzisz i że cię to wzrusza. Zdawało mi się, że to może być szczęściem dla was obojga, Dziś zadaję sobie pytanie, czym się nie omylił, jeżeli walka, która toczyła się w jego duszy, gdy miał lat osiemnaście, trwa jeszcze teraz, w dwudziestym piątym roku życia — trwa, pomimo miłości, jaką ma dla ciebie...
— Nie, ojcze! — zawołała Brygida, dotykając lekko ramienia Ferranda — walka już skończona, a szczęście jest blizko...
I wskazując lekkim ruchem głowy na Jana, dodała: I on także jest blizko...
Spostrzegła go i on ją zobaczył. Podniósł się z ławki z nieśmiałością, wzruszającą zawsze kobietę kochaną, z miną człowieka, który oczekuje od paru godzin, a pragnie, żeby to spotkanie wydawało się przypadkowem. Pomimo, że niepokój Ferranda był wielki i uważał on rozmowę, której zapowiedzią było ukazanie się ucznia, za bardzo ważną, sam także był wzruszony, a zarazem rozśmieszony niezgrabnością zakochanego. W atmosferze natężenia umysłowego, w której żył i w która wprowadził córkę, to dziecinne czajenie się Jana, schwytanego, na czatach, pomieszanego i tłóniaczącego się niezręcznemi słowy, było jakimś powiewem młodości i świeżości uczuć. Jan tłómaczył się, jąkając, i zdradzał tak naiwne zakłopotanie, że ojciec uśmiechnął się i przerwał z odcieniem żartobliwego szyderstwa:
— Nie idziesz pan nigdzie? Tem lepiej! Odprowadzisz nas do domu.


II.
PRZESZKODA.

Poszli więc ku domowi, a ojciec szedł pośrodku. Pierwsze wrażenie rozśmieszenia i wzruszenia minęło natychmiast i mówili o rzeczach obojętnych, a słowa padały ciężkie wśród ciszy i zadumy. Wszyscy troje byli pochłonięci myślami, które im ciężyły zanadto, żeby je mogli wypowiedzieć, a odejmowały im możność mówienia o czem innem. Ferrand z twarzy Jana, posępnej i zamkniętej w sobie, poznał, że jego wyjście na ich spotkanie nie znaczyło wcale przystania na warunki, czem się łudziła Brygida. I jej optymizm nie ostał się wobec tej udręczonej twarzy i rozpaczliwego spojrzenia, którem młodzieniec obrzucał ją co chwila. A ona, gdy patrzył na nią, idącą obok, gdy widział tę smukłą postać, ten profil regularny i myślący, te piękne błękitne oczy, pełne wyrazu, wydawała się jeszcze piękniejsza niż zwykle, jeszcze godniejsza miłości głębokiej i wiernej. Ojciec jej nigdy może nie był równie ujmujący i pociągający wyrozumiałością, jaką okazywał wobec wzruszenia zakochanych. To był prawdziwie ojciec z wyboru, taki, jakiegoby pragnął Jan — starszy przyjaciel, któremu, mógłby powiedzieć to wszystko, co musiał zamilczeć przed własnym ojcem, wyznać wszystkie niepokoje i wątpliwości, tajone w głębi serca!
Wiatr pędził żółte liście wzdłuż alei, ciężkie niebo jesienne przysłaniało smętkiem smagane deszczem posągi i warzone przymrozkiem klomby, drżącą wodę w sadzawkach i wyblakły pałac. Student widział obraz swego losu w tem widziadle szczęścia, które szło obok niego — szło — a po którego zniknięciu pozostanie tylko złowroga i samotna pustka zimy. I nanowo opanowywała go pokusa, żeby mu nie dać odejść, temu szczęściu, żeby się nie zgodzić na tę samotność... Jedno słowo tylko... Ale tego słowa nie powinien wymówić... Nie może go wymówić. Powody, skłaniające go do wyrzeczenia się swoich uczuć, powody, które powtarzał sobie przez ten tydzień, spędzony na tak zapalczywem, skrupulatnem roztrząsaniu sumienia, budziły się w głębi duszy za każdym ruchem kochanej dziewczyny. Im więcej go czarowała swym wdziękiem, inteligencyą i delikatnością, tem wyraźniej widział przed sobą zapomniane szczęście — gdyby tylko zechciał — i tem silniej głos wewnętrzny nakazywał mu opór, zabraniał poświęcać uwagi dla chwilowego wrażenia, przekonania dla radości, choćby najponętniejszej. Ta burza wewnętrzna szalała w nim wtedy, gdy jak Ferrand i Brygida wymawiał nic nie znaczące wyrazy i uwagi o błahostkach, nastręczających się im podczas przejścia ogrodu: o nazwisku wypisanem na podstawie posągu, o wrażeniu, jakie czynią te posągi w ten dzień pochmurny, lub o znajomej postaci, spotkanej na drodze. Ten przymus, bolesny dla wszystkich, lubo nie w jednakowym stopniu — bo u Jana była to rozpacz, a u jego towarzyszów tylko niepokój ustał dopiero po wejściu do domu, kiedy Brygida odeszła, a oni dwaj zostali sami w gabinecie Ferranda. Wysoki i obszerny ten pokój, tak samo jak dziedziniec i schody, nosił na sobie ślady, że ten dom, podzielony dziś na mieszkania, w osiemnastym wieku musiał być siedliskiem rodziny mieszczańskiej, zamożnej i skromnej. Ozdoby pokoju w szlachetnym stylu, gzemsy nad oknami i nad drzwiami, kształt kominka z okalającą go ramą, miały wybitne cechy owej epoki. Cztery wielkie szafy biblioteczne, pełne ksiąg o surowej oprawie, miały to samo znamię przeszłości. W pokoju były dwa wysokie okna, wychodzące na balkon, zawieszony nad szczątkami ogrodu. Stara kopia portretu Arnauda d’Andilli była jedynym przedmiotem sztuki, ozdabiającym ten pokój, urządzony do rozmyślań, stanowiący doskonałe tło dla potężnej postaci filozofa. Wszedłszy, wskazał on uczniowi krzesło. Usiadł sam przy biurku i zapytał:
Czy przynosisz mi odpowiedź, czy też żądasz jeszcze kilku dni zwłoki?
Przynoszę odpowiedź odrzekł, Jan. — Tydzień, dwa tygodnie, nie zmieniłyby nie, bo pozostałbym zawsze w tych samych warunkach i wobec tych samych przeszkód...
— A więc, jeżeli się nie mylę, to jest „nie” — wymówił Ferrand po chwili milczenia
— Tak, to jest „nie? — powtórzył młodzieniec cicho, stanowczo i smutno. — Rozważyłem dobrze, mój drogi mistrzu, i walczyłem mężnie przez ten tydzień. Tak bardzo pragnąłem przyjść do ciebie dziś i powiedzieć: „Jestem gotów przyjąć chrzest. Poprowadź mnie do księdza, którego sam wybierzesz”... Niestety! nie mogę...
— Spodziewałem się tego — odpowiedział Ferrand.
Słuchając słów Jana, oparł się łokciem na biurku zarzuconem papierami, a czołem na dłoni, z wyrazem takiego zgnębienia, że jego uczeń mógł odczuć, jak głęboko zranił swemi słowami tego ojca i człowieka pełnego wiary.
— Gdybyś był miał powiedzieć „tak”, nie byłbyś się namyślał cały tydzień, ani chwili nawet. Nie jestem ślepy. Wiem, jak bardzo kochasz Brygidę i od jak dawna...
— Czy ją kocham!... — zawołał Jan.
Tkliwa litość, z jaką przemawiał do niego mistrz, wzruszyła jego serce, i wszystko, co przeżył tego rana, wybuchnęło nagle w potoku słów namiętnych.
Czy ją kocham!.. — powtórzył — Pan przynajmniej mnie rozumiesz... Litujesz się nademną!... Dać jej moje nazwisko, mój drogi mistrzu, być z nią zawsze razem, mieć wspólny dom, pracować dla niej i przy niej, starać się o trochę rozgłosu, trochę sławy dla niej, ach! takie pragnąłem mieć życie! I ciebie w pobliżu, twój umysł wzniosły, szlachetny, wspierający i podtrzymujący mnie — ach! to byłoby szczęście! Na to, żeby się go wyrzec, trzeba było przeszkody niepodobnej do usunięcia. Panie Ferrand! nie robię żadnych wyrzutów jak pan widzisz, z powodu warunku, któryś mi postawił. Gdybyś pan tego nie zrobił, panna Brygida zażądałaby tego samego, pewny jestem, i miałaby słuszność tak samo, jak pan. Postępujecie oboje tak, jak wam nakazuje sumienie. I ja również nie mogę postąpić wbrew swojemu sumieniu, które nie pozwala mi zostać katolikiem...
— Podaj mi rękę, moje dziecko — wyrzekł pan Ferrand.
Słowa ucznia zbudziły w nim wzruszenie, właściwe prawdziwym apostołom, gdy się zetkną z niektóremi duszami niewiernych. Odczuwają oni piękno i zapał tych dusz, i cierpią nad tem, że nie mogą ich zjednać dla swoich przekonań. Broniąc się od wywierania na nie nacisku, starają się jednak przyciągnąć je ku sobie. Pokusa jest zbyt silna i mimowolna! Ojciec Brygidy pewny, że działa tylko dla szczęścia córki, nie czuł, że chęć zjednania tej szlachetnej duszy popycha go do nalegań, z ujmującą słodyczą, która jest właściwością apostołów.
— Pragnąłem bardzo — zaczął — ażeby inne było twoje postanowienie... Jeżeli przyjąłem w taki sposób twoje oświadczyny, to dlatego, że, jak pojmujesz, w tem małżeństwie widziałem wszystkie dane dla szczęścia Brygidy, i dlatego, że cię bardzo kocham, moje dziecię... Dawałem ci tego tylokrotne dowody, że chyba o tem nie wątpisz. I dla tej przyjaźni, i dlatego, ażebyś mógł zawsze u mnie bywać, unikałem w ostatnich czasach różnych kwestyj, w których moje przekonania mogłyby pozornie wywierać nacisk na ciebie. Ta przyjaźń pozwala mi dziś powiedzieć ci: Czynisz sobie jakiś skrupuł sumienia i dlatego odrzucasz jedyny warunek, jaki postawiłem. Ale każda wątpliwość sumienia ma swoje „za” i „przeciw”. Można ją roztrząsać. Ty sam ją roztrząsałeś. Może się mylisz, może sobie tworzysz sztuczne skrupuły, może nie czytasz wyraźnie w duszy swojej? Przypuśćmy, że nie jestem ojcem Brygidy, że jestem poprostu twoim profesorem filozofii, że idzie tu o rodzinę nieznaną mi zupełnie, będącą w takiem samem położeniu, i że przychodzisz pytać mnie o radę. Czy pozwolisz mi mówić tak, jakbym mówił w tym razie?... Dobrze?... Otóż, czy umiesz mi dokładnie określić, na czem polega ten skrupuł sumienia?
— Określić na czem polega? — odpowiedział Jan. — Na tem poprostu, że nie mam wiary, i że żądać chrztu w tych warunkach byłoby kłamstwem, i to nietylko kłamstwem przez przemilczenie, jak czyni tylu ludzi, katolików z urodzenia, którzy postradawszy wiarę, biorą jednak ślub w kościele, Oni mogą poprostu przemilczeć swoje wątpliwości, jak i ja zamierzałem przemilczeć swoje, gdy sobie wyobrażałem, że ta ceremonia religijna będzie dla mnie tem, czem jest np. dla protestanta, który zaślubia katoliczkę. Ale nie byłoby to toż samo, bo musialbym nietylko milczeć, ale i przemówić. Musiałbym przemówić, że ten system, według którego wychowano mnie, jest fałszem — a tego nie jestem dostatecznie pewny, i że ten drugi system, przeciwny mojemu, jest prawdą — a tego również nie jestem pewnym. Zostać katolikiem — to znaczy uczynić wyznanie wiary. To już jest czyn jasno określony. To jest stwierdzenie przekonania. I czy ty, drogi mój nauczycielu, miałbyś dla mnie szacunek, gdybym uznał publicznie, uroczyście to, w co nie wierzę?
— Nie — odpowiedział Ferrand — ale czy ty naprawdę nie wierzysz? Tak mówisz. Może być, że mieszasz dwie rzeczy odrębne, które powinny pozostać odrębnemi, co tak dobrze określił znakomity lekarz i chrześcianin wierzący, profesor Grrasset z Montpellier, i drugi wielki uczony, który, choć nie ma wiary, rozumie ją u innych, Juliusz Soury. — Obaj om odróżniają niezachwiane pomniki laboratoryów od pomników modlitewni. A ty sam, czy to rozróżniasz?
Zdaje ci się, że nie masz wiary, bo wobec prawd religijnych przekonanie twoje inne jest, niż wobec pewników fizyki i chemii naprzykład. Ależ i ja także inaczej się na nie zapatruję. Dogmaty Kościoła, w które wierzę niezachwianie: Grzech pierworodny, Wcielenie, Zmartwychwstanie, Obecność rzeczywista w Sakramencie — nie mają dla mnie tak dotykalnej pewności, jak proces tworzenia się wody. I czegoż to dowodzi? Że treść pomników religii inną jest, niż treść pomników naukowych, i że władze umysłowe, potrzebne do rozumienia i odczucia tego, nie są też same... Błąd racyonalistów, jak ci to nieraz mówiłem, na tem polega, że chcą oni stosować ten sam rodzaj pewności do obu. Strzeż się, żebyś i ty nie wpadł w ten sam błąd w obecnym razie. Czy chcesz, żebym ci dowiódł, że masz więcej wiary, niżeli sam przypuszczasz? Oto zawahałeś się, gdym ci odpowiedział: „Oddam córkę tylko katolikowi, mającemu wiarę.” To zawahanie przestraszyło mnie, jak ci powiedziałem. Odgadłem, że nowy człowiek nie zwycięży w tobie dawnego. Ale jednak ten nowy istnieje. Gdyby nie istniał, nie byłoby w twojej duszy walki, a ten nowy człowiek, to człowiek, który wierzy...
— To raczej człowiek, który miał nadzieję, że uwierzy — poprawił Jan Monneron. — Odległość od jednego do drugiego jest wielka. Tak... — mówił dalej — jeżelim się wahał, drogi mistrzu, to dlatego, że moje serce łudziło się nadzieją, a rozum, zamiast się sprzeciwić, skłaniał mnie ku temu. Przebiegłem w ciągu tego tygodnia wszystkie drogi, po których prowadziłeś mnie podczas naszych rozpraw o tych zagadnieniach. Wyznaję, że racyonalnie biorąc, nie mam nic do odpowiedzenia na twoje argumenty. I to jest dowodem, że brakuje mi tylko wiary takiej, jaką ty pojmujesz, to jest zdolności uznania religii całą duszą. Grodzę się z tobą, mój mistrzu, że nauka nie jest w stanie przekroczyć granicy zjawisk i że rozbija się o przeszkody, ilekroć usiłuje odkryć przyczynę i treść tego, co jest nie do rozpoznania. Przyznaję, że to coś istnieje, że jest korzeniem rzeczywistości. Przyznaję, że ponieważ każdy wynik ma swe źródło w tem, co było poprzednio, to coś, nie dające się zbadać, musi posiadać toż samo, z czego się składa rzeczywistość, jakie są nasze władze umysłowe, a zatem — rozum, miłość i wola. Przyznaję i to, że pierwiastek rozumu, miłości i woli, utajony w tem niezbadanem, jest właśnie tem, co prostaczkowie nazywają Bogiem. Godzę się na to, że ten Bóg, tak pojęty, musiał wpływać na historyę ludzkości. Ponieważ ta historya jest rzeczywistością i trwa do obecnej chwili, godzę się i na to, że ten wpływ trwa dotąd. Przyznaję, że ze wszystkich faktów, podpadających pod rozbiór, chrześcijaństwo najlepiej odpowiada warunkom, które nowe rozumowanie ukazuje nam a priori, jako wypływające z działania bóstwa. Idę jeszcze dalej. Uznaję i to, że z różnych form chrześcijaństwa najkompletniejszą jest ta, której tradycya sięga do Założyciela i Apostołów, to jest katolicyzm. Uznaję to wszystko, ale tylko jako budowę rozumową, która pozostaje zupełnie po za obrębem moich uczuć, z którą nie czuję się niczem złączony. Jest to hypoteza prawdopodobniejsza od wielu innych, ale to prawdopodobieństwo jest dla mnie, jakby to powiedzieć? prawdopodobieństwem martwem. Jest mi to zupełnie obce, powtarzam. Nie dochodzi do wnętrza mojego ducha, tam, gdzie się rodzi przekonanie. Więc w czem tu pan widzisz wiarę?
— W czem ją widzę? — powtarzył z powagą Ferrand. — W tym samym fakcie, że aby dojść do tych wniosków, jakie mi przedstawiłeś, musiałeś zwalczyć w sobie tyle przesądów! Nie mów, że to ja byłem twoim przewodnikiem na tej drodze. Ty sam poszedłeś za mną. Ty sam mnie szukałeś. Te argumenta, jakie wygłaszałeś, pochodzą odemnie i mnie wydają się niezbite. A nie byłbyś sobie zadawał trudu roztrząsania ich, gdyby ci nie było duszno w tej atmosferze negacyi, w jakiej wzrosłeś. A dlaczego było ci duszno, jeżeli nie dlatego, że niektóre struny twojej duszy odczuwają potrzebę religii? Dlaczego przylgnąłeś tak do mnie? Dlatego, że idee, jakie głosiłem, a tak przeciwne twoim, budziły w tobie jakieś echo tajemne. Jesteś Francuzem, dziedzicem długiego szeregu przodków, którzy przez ciąg wielu stuleci byli katolikami. Żyjesz, oddychasz powietrzem przesiąkniętem katolickiemi tradycyami. Katolicyzm tkwi w tobie, wbrew twojej woli. Nie wiem, czy możesz być w zgodzie sam w sobą, jeżeli nie będziesz katolikiem. Do tego dążyłeś bezwiednie, odkąd zacząłeś myśleć, jak płyn dąży do właściwego poziomu i kołysze się póty, póki do niego nie dojdzie. A kiedy zapragnąłeś się ożenić, na kogoż padł twój wybór. Na katoliczkę. Ten urok, który na ciebie rzuciła Brygida, to jest jej dusza urobiona przez wpływ religii, tej religii, która, jak mówisz, jest ci obcą? Obcą. Tak, obcą temu sztucznemu ja, które ci urobiło, wychowanie, dążące do wyzwolenia się od wpływu tradycyi. To szaleństwo, to tak, jak gdyby ogrodnik chciał odłączać drzewa od ich korzeni. Obca? Ale wejdź tylko do kościoła, a zadziwisz się tem, co w sobie odkryjesz, a czego nie widziałeś dotąd... Co ci jest obcem w tej chwili, to twoja prawdziwa dusza. Ale Bóg chce ją mieć i będzie ją miał. Masz w sobie dwa przymioty, które cechują dusze wybrane: pokorę i dobrą wolę. Więc Bóg cię nie opuści i doprowadzi cię do siebie.
Filozof podniósł się, wymawiając te słowa, w których mimowoli odbił się jego mistycyzm. Zaczął chodzić po gabinecie, a na jego twarzy widniał taki zapał, jak gdyby nie był profesorem liceum w końcu XIX wieku, ale jednym z doktorów katolickiej reformy XVII stulecia, współczesnym tego Arnauda, którego portret był świadkiem rozmowy tak dziwnej w r. 1900 w Paryżu, a która dysputujących wprowadziła w tak wielki zapał. Głos mistrza szczególniej tłumiło wzruszenie, kiedy przepowiadał dawnemu uczniowi, że Bóg zdobędzie jego duszę. Zatrzymał się przed Janem, siedzącym ciągle, i kładąc mu ręce na ramionach, spojrzał głęboko w jego oczy.
— Czy rozumiesz teraz, dlaczego nie uważam twojej odpowiedzi za ostateczną? To ja teraz żądam od ciebie zwłoki, tej nowej zwłoki, której mi odmówiłeś. Wiem dobrze, że to nie jest odpowiednia rola dla ojca, którego proszę o rękę córki. Ale nie idzie tu o formy towarzyskie. Idzie nam o prawdę. Mamy powziąć postanowienie, które zaważy na całem twojem życiu i mojem, a nadewszystko na życiu mojej córki. Ażeby więc to postanowienie było takie, jak być powinno, nie powinniśmy zostawiać nic niedomówionego i musimy być najzupełniej szczerzy,
Przerwał na chwilę, jak gdyby się zawahał przed tem, co ma powiedzieć, a potem wyrzekł stanowczo:
— Trzeba, ażebyś wiedział to, czegoś się mógł domyśleć z mego zachowania i z innych wskazówek. Brygida cię kocha, moje dziecię. I w imię tego uczucia proszę cię, żebyś się jeszcze zastanowił, zanim poświęcisz ją i siebie złudzeniu, któremu sam będziesz się dziwił kiedyś, gdy przejrzysz. Znam swoją córkę i ciebie znam. Nie zmieni ona swoich uczuć, jak i ty nie zmienisz. Przypuśćmy więc, żeśmy dziś nie powiedzieli sobie nie i że ja czekam na twoją odpowiedź i postanowienie co do warunku, jaki ci narzciłem. Dasz mi tę odpowiedź za dwa miesiące — za trzy — za rok. Ja to zbłądziłem, naznaczając ci termin tak krótki. Qzy przystajesz?
— Ach, drogi mistrzu! — zawołał Jan. — Jakże jesteś dobry! A jednak zadajesz mi boleść... Taką wielką boleść! — powtórzył, a oparłszy łokcie na kolanach, ukrył twarz w dłoniach, jak ktoś uginający się pod ciężarem bólu i wybuchnął głośnym płaczem. Boleść wstrząsała nim prawie konwulsyjnie, a filozof przerażony tym niepojętym napadem, nie mógł nic znależć na uspokojenie płaczącego młodzieńca, oprócz słów, jakiemi pociesza się chore dziecię:
— No, no, Janie! miejże rozsądek... Uspokój się, mój drogi... Co ci się stało? Co ci jest? Czy źle zrozumiałeś moje słowa?...
Zakochany podniósł głowę, ukazał twarz zalaną łzami, usta drżące ze wzruszenia, błagalne wejrzenia i odpowiedział:
— Będę z panem niemniej szczerym, jak pan byłeś ze mną, panie Ferrand. Tak, zadałeś mi wielką boleść. To nie pańska wina. Wyjawiłem panu jeden tylko skrupuł, który staje pomiędzy mną a szczęściem. I ten jeden już jest bardzo ważny, cokolwiekbądź mógłbyś mu pan zarzucić. Ale jest jeszcze drugi, a ten jest nie do zwalczenia. Dowiedziawszy się, o co chodzi, sam pan ustąpisz... Czy się pan nie domyślasz, że idzie tu o mojego ojca?
— Domyślałem się tego — odpowiedział Ferrand — i powiedziałem to Brygidzie. Czyś mówił z ojcem o naszej rozmowie?
Nie! — zawołał Jan. — Nie mówiłem mu nigdy ani o naszych rozprawach w kwestyach religijnych, ani o moich wątpliwościach i badaniach. Ojciec mój nie wie nie o tem. Nie wiedział nigdy... Ach, panie Ferrand!
Wzruszenie młodzieńca potęgowało się wobec tych przykrych zwierzeń, których nie czynił nikomu, a które dotyczyły gorzkiego, bolesnego dramatu, od grywającego się w jego duszy.
— Pańska szczerość zmusza mnie do powiedzenia wszystkiego... A to tak ciężko! Pozwól mi pan trochę pomyśleć... Muszę poruszyć to, co tak starannie taiłem.
— Nie poruszaj! — przerwał mu z wielką żywością Ferrand.
Unikał on zawsze rozmowy z synem o ojcu, a teraz zagrażało mu roztrząsanie spraw dawnego kolegi, czego nie chciał czynić w tej chwili.
Nawet przedemną nie powinieneś użalać się na ojca — dodał po chwili.
— Jabym miał się użalać? — powtórzył Jan z boleścią. — Nie, panie Ferrand. Nie miałem nigdy i nigdy nie będę miał — pewny tego jestem — żadnego powodu do robienia zarzutów ojcu. Jeżeli mój stosunek z nim jest dla mnie przykry, to nie z jego winy, ale z mojej. Przyzwyczaiłem się oddawna być z nim nieszczerym i teraz pokutuję za ten fałsz niemożnością rozmówienia się z nim szczerze. Wiadomo panu, jak jednolitym jest on w swoich pojęciach i jak jest jednocześnie wrażliwym, a nawet drażliwym — i to nie bez powodu. Pomimo całego wykształcenia, jego chłopskie pochodzenie jest zanadto świeże. Nie był on przyzwyczajony od dzieciństwa do życia sfer mieszczańskich, a jego gwałtowność przerażała zawsze moją wrażliwość. Prócz tego jest on idealistą — idealistą krańcowym. Gdzież miał się nauczyć sztuki życia? Z kim miał stosunki? W dziecinnych latach był w szkołach, oderwany od rodziny, z którą rozlączyły go zwyczaje, wykształcenie i wszystko. W Szkole Normalnej żył z książkami i własnemi myślami.
Jako urzędnik, otrzymuje co miesiąc swoją pensyę, jakby był kapitalistą. Nie zaznał trudności walki o byt. Jako profesor wykłada w szkole i daje lekcje, a z kolegami i uczniami łączą go tylko stosunki urzędowe. Nie umie on czytać w duszach ludzkich tak, jak ty, mój mistrzu, który miałeś rodzinę 1 swoje właściwe środowisko i swoje gniazdo rodzinne, Anjou, którem opowiadałeś mi tyle razy. Ale ojciec mój jest rodem z Quintenas, uczył się w Tournon, zdawał egzamina w Lugdunie, ożenił się w Nizzy; najstarszy mój brat urodził się w Besançon, ja w Nantes, moja siostra w Lilles, najmłodszy brat w Wersalu, a mieszkamy w Paryżu. Zkąd pochodzimy? Ze środkowej Francyi, czy z Południa, ze Wschodu, czy z Zachodu? Nie wiemy — i ojciec też nie wie. Zamiast tego wszystkiego ma on swoje idee, które mu zastępują i kraj, i prowincyę, i rzeczywistość. Ileż razy odczuwałem to, będąc jeszcze niedorosłym chłopcem, że ojciec nie widzi mnie, nie widzi moich braci i siostry, nie widzi nic, oprócz swoich myśli! Ale czego nie rozumiałem wtedy, a rozumiem dziś, to tego, że tem zaślepieniu jest pewien upór i rozmysł. Nietylko nie widzi on rzeczywistości, ale nie chce jej widzieć, ta rzeczywistość jest dla niego straszna. Co do przekonań politycznych, był on zawsze republikaninem, a z jaką ślepą wiarą wyznaje zasady 89 roku, pan wiesz dobrze! Napróżno fakty wykazują, że im głębiej zanurza się Francya w jakobińskim parlamentaryzmie, tem niebezpieczniej choruje: on tego nie chce widzieć. Jako urzędnik; obarczony rodziną, zmuszony jest przeciążać się korepetycyami, ażeby módz opłacać ubezpieczenie na życie, któreby w razie jego śmierci zapewniło skromny byt wdowie. Od chwili ukończenia studyów nie miał jednego swobodnego roku do napisania dzieła, a pan wiesz najlepiej, jak on kocha naukę.
Prowadzi życie wyrobnika — i to dla nas. Nie chce tego widzieć, jak nie chce widzieć, że jego rodzina nie jest rodziną, że jesteśmy zawieszeni w powietrzu, bez podpory, bez odpowiedniej atmosfery, bez żadnych przekonań. Czy należymy do mieszczaństwa, czy do ludu? Ja sam niekiedy czuję się synem ludu całą swoją istnością, i chciałbym powrócić na rolę, gdybym mógł. Ale mój brat Antoni już się upoił powietrzem Paryża, marzy tylko o zabawie i dostatku. Nasz skromny dom jest dla niego wstrętny. Ale ojciec nie chce i tego widzieć, jak nie chce widzieć, że moja siostra, Julia, ma wstręt do powołania, które jej wybrał, do tych kursów, na które ma uczęszczać, i do nauczycielstwa w liceum żeńskiem, które ma objąć. Kiedy ta niezgodność zarysowuje się zbyt wyraźnie, albo kiedy politycy jego ukochanego stronnictwa dopuszczają się zbyt wielkich brudów, ja, który znam go dobrze, czuję, że zamyka się on w głębi duszy, że ucieka od świata rzeczywistego w świat wyobraźni. Zamyka oczy pod względem duchowym, jak je ludzie zamykają pod względem fizycznym wobec widoku czegoś strasznego... Tajemnica mojego milczenia leży w tem uczuciu, które mam od czasów dzieciństwa: że ojciec nie chce widzieć rzeczy, które mu sprawiają cierpienie, pomimo całego optymizmu. A ja, który różnię się od niego tem, że badam namiętnie prawdę, bez względu na to, jaka ona jest, jestem do niego podobny tą samą chorobliwą wrażliwością, i dlatego odgaduję jego uczucia. Ojca zawiodło życie, ale on nie chce tego uznać, bo gdyby uznał, musiałby potępić zasady, któremi kierował się w życiu... Jest nieszczęśliwy, ale nie przyznaje się do tego sam przed sobą. Mając lat piętnaście, odczuwałem to instynktownie. I wtedy znalazłem w pamiętnikach Micheleta wzmiankę o jego ojcu, biednym, zrujnowanym drukarzu, który: brał go na kolana i śpiewał mu modną wówczas piosenkę:

„Mój syn będzie mi pocieszycielem...”

Ileż razy powtarzałem sobie te znane wierszyki! I prawda — że do tej pory byłem dla niego pocieszycielem. Osądź pan sam. Mój brat zawsze był lichym uczniem. Ja bywałem pierwszym w klasie. Miałem zamiłowanie w łacinie i w języku francuskim. Podzielałem wszystkie przekonania ojca. Poznałeś mnie pan wtedy... Ale nie! już wtedy niezupełnie godziłem się na zasady ojca. Datuje się to od czasu, gdym przeczytał dzieło Taine’a „Podstawy współczesnej Francyi.” Ojciec zobaczył to u mnie i powiedział: „Czytasz ten pamflet? To taki pan, który w roku 1871 bał się mocno o swoje procenty.”
Cytuję panu to powiedzenie, tak niesprawiedliwe, na dowód, jak niesłychanie drażliwym jest mój ojciec, gdy tylko wchodzą w grę jego ukochane dogmaty. Wiara w Rewolucyę jest jednym z tych dogmatów. Nienawiść względem Kościoła drugim. Nie mówiliśmy o nich nigdy, nie chciałem go urazić. Łudzi się on, że ja podzielam jego zachwyty i wstręty. Nie miałem odwagi wyprowadzać go z błędu. To brak odwagi — wiem o tem. Będę już szczerym do końca, mój drogi mistrzu. Przypisując mi sympatye dla katolicyzmu, mylisz się pan. Pociąga on mnie ku sobie — nie przeczę. Ale to tylko przez reakcyę, bo organizacya katolicyzmu jest jedynem lekarstwem na anarchię umysłową i moralną, która mną miota, i która miota moją rodziną. To myśl moja zwraca się do katolicyzmu, mój rozum, ale sympatya moja jest gdzieindziej. Jest ona po stronie utopii rewolucyjnych. Widzę ich braki. Przekonałem się świeżo w założonym przez kilku moich kolegów i przezemnie Związku, który chcieliśmy uczynić czemś nakształt setllementów angielskich i amerykańskich — przekonałem się dowodnie, z czem spotykają się ludzie wykształceni, którzy chcą zbliżyć się do ludu. Przewidywałem od początku zawód, a pomimo to rzuciłem się w to z zapałem. I ja także, jak mój ojciec, chciałem się łudzić dobrowolnie — prowadzić w dalszym ciągu jego dzieło, być jego pocieszycielem. Gdym pokochał pannę Brygidę, ileż razy mówiłem sobie, że nie powinienem poddawać się temu uczuciu, że mój ojciec cierpiałby widząc syna ożenionego z kobietą religijną. Powiem wszystko... Daruj mi. Wiedziałem, że cierpiałby, widząc mnie twoim zięciem, bo on nienawidzi pańskich przekonań tak dalece, że gdym został twoim słuchaczem, chciał mnie przenieść do innego liceum!... Pomimo to pokochałem pannę Brygidę. Nie można zapanować nad swemi uczuciami, ale można kierować swemi czynami. A teraz, mój drogi mistrzu, gdy wiesz wszystko, pytam cię, czy sam mógłbyś mi doradzać ten postępek, przyjęcie religii, co do której mam wątpliwości, dla zadowolenia osobistych pragnień, dla zdobycia szczęścia, gdy wiem, że to nawrócenie przyprawiłoby o rozpacz mojego ojca i to w chwali, kiedy go może czekają jeszcze większe zmartwienia? Ale nie powiem już nic więcej... To, co miałem prawo powiedzieć dla usunięcia wszystkiego, coby mogło budzić wątpliwości pomiędzy nami, już powiedziałem. A teraz powiedz pan, czy nie miałem słuszności, odrzucając tę nową zwłokę, którą mi tak wspaniałomyślnie zaproponowałeś? Czy nie powinienem wyrzec się marzenia o szczęściu, którego warunki są dla mnie niedostępne? Widzę to teraz jasno, wyraźnie, mój drogi nauczycielu, i pan to samo myślisz, że byłem. szalony marząc o niem, że popełniłbym występek, usiłując je zdobyć za taką cenę. Nie odpowiadasz mi. Ale twoje milczenie jest dla mnie dostateczną odpowiedzią, i twoja twarz, od chwili gdy ci wszystko wyznałem...
Gdy tak dawny uczeń opowiadał mu szczegółowo, z goryczą, z rozpaczą 1 błyskami buntu w głosie, całą nędzą tej tragedyi duchowej, której piętno widniało na jego twarzy tak młodej a tak już znużonej, Ferrand nie uczynił żadnej uwagi, nie zapytał o nie. Zmarszczone czoło świadczyło tylko o natężeniu umysłu, coraz bardziej wzrastającem. Znakomici lekarze, pytam o radę w wypadkach, w których najmniejsze uchybienie może mieć fatalne następstwa, mają taką samą nieruchomość twarzy, nie zdradzającą żadnego wrażenia wobec obserwowanych objawów i taką imponującą powagę, jaką miał ojciec Brygidy podczas tej mowy.
— Mylisz się, Janie, co do mojego milczenia — zaczął. — Czy wiesz, że nie powiedziałeś mi nie oprócz szczegółów objaśniających to, czego się domyślałem. Czy wiesz, com myślał, słuchając ciebie? Myślałem o twoim ojcu, gdy był w twoim wieku, kiedyśmy kolegowali w Szkole Normalnej, i kiedy rozwijał przedemną teorye, według których zamierzał urządzić sobie życie. Przeżył je według tych teoryj — i oto do jakich doszedł wyników. Życie jest probierzem zasad. Nieszczęście stwierdza mylność zasady, jak choroba dowodzi wykroczenia przeciw hygienie. Biedny Monneron! Żałowałem jego w twojej osobie, jak w jego osobie żałuję Francyi. Całe to nieszczęście wynika nie z jego winy, ani z twojej. Pochodzi ono ztąd, że rozwój waszej rodziny nie był normalny. Ty i on jesteście ofiarami wybujałości sfer ludowych, tej wybujałości, która ogarnęła cały nasz kraj, i która mylnie uważa się za równouprawnienie jednostek, gdy jest ona tylko zgubą i społeczeństwa 1 jednostek.
Zmiana w twoim ojcu i w tobie dokonała się zanadto gwałtownie. Brak wam trwałości i tego stopniowego dojrzewania, bez którego zlewanie się warstw społecznych jest niebezpieczne. Minęliście jeden szczebel w waszym pochodzie i płacicie teraz za ten błąd: zapoznanie praw zasadniczych społeczeństwa. Ale nie idzie tu o filozofowanie. Musimy zakończyć rozmowę jakimś układem. Obstaję przy tem, com powiedział przed chwilą. Nie przyjmę dziś od ciebie stanowczej odpowiedzi. Ale mam prawo, jako ojciec, obowiązek czuwania nad sercem mego dziecka. I wymagam od ciebie, ażebyś i ty miał to serce na względzie. Popełniłeś błąd — pozwól to sobie powiedzieć — kiedyś ją pokochał i dałeś jej to poznać, nie będąc pewnym siebie. Zbłądziłeś dziś rano, wychodząc na nasze spotkanie i to wtedy, gdyś miał mi dać odmowną odpowiedź. Poddałeś się uczuciu, jak ustąpiłeś życzeniom ojca. Bo powinieneś mieć odwagę wyznać, że nie przez wzgląd na ojca zataiłeś przed nim stan swojego ducha, lecz przez wzgląd na siebie, ażeby uniknąć cierpienia i walki. Zezwoliłem na twoje małżeństwo z moją córką pod warunkiem, którego nie cofam, i dodaję teraz jeszcze drugi — mianowicie, że gdybyś miał raz jeszcze przyjść do mnie z prośbą o rękę Brygidy, rozmówisz się przedtem z ojcem, i to zupełnie szczerze. Ta zupełna szczerość jest obowiązkiem względem tych, którym zawdzięczamy życie. Jeżeli dobrze zrozumiałem twoje słowa, przewidujesz jakieś wielkie zmartwienie w waszej rodzinie. Uwzględniam twoją wstrzemięźliwość i nie pytam o nic. Pomyśl tylko, czy w chwili nieszczęścia możesz być równie pomocnym ojcu, jak w razie, gdybyś był z nim zawsze szczery? Nie odpowiadaj mi na to pytanie... — dodał, zatrzymując ruchem ręki Jana, który chciał przemówić. — To zbyteczne. Czy przyrzekasz to, czego żądałem co do stosunków z nami?
— Będą one takie, jak sobie życzysz, panie Ferrand — odpowiedział młodzieniec — a jeżeli byłem nieostrożny...
— Najrozsądniej byłoby zupełnie zaniechać bywania u nas — przerwał mu Ferrand — i unikać spotykania się z nami, o ile to będzie możliwe.
Zastosuję się do pańskiej woli... — odpowiedział Jan.
— To dobrze — dodał Ferrand.
Miał on na ustach słowa, których nie wymówił.
Obaj stali i patrzyli na siebie.
Niewysłowiony smutek ściskał ich serca. Ferrand przemówił pierwszy. Wyciągnął rękę do tego, którego tak gorąco pragnął nazwać synem, i pożegnał go słowem, w którem — wbrew jego woli — przebijała obawa, żeby go nie utracić na zawsze.
— Powiedzieliśmy już sobie wszystko. Do widzenia, i mam nadzieję, że wkrótce, moje dziecię...
— Żegnam cię, drogi mój nauczycielu — odparł Jan, i dodał:
— Zegnam cię...
Wyszedł z pracowni filozofa, nie oglądając się za siebie.
Ferrand stał jakiś czas nieruchomo, zamyślony tak głęboko, że się ocknął jak ze snu na odgłos otwierających się drzwi.
Była to Brygida, która wiedząc, że ojciec jest sam, nie mogła się dłużej powstrzymać.
Na pięknej jej twarzy błyszczały rumieńce wzruszenia, nad którem usiłowała zapanować.
— On odszedł, mój ojcze, i nie zawołałeś mnie? Masz więc dla mnie złą wiadomość... Nie oszczędzaj mnie. Jestem przygotowana. Nie zgodził się...
— Tak, Brygido — odpowiedział Ferrand. — Nie zgodził się...
— I dla tego właśnie powodu, który przypuszczałeś?
A gdy ojciec skłonił głowę na znak potwierdzenia, Brygida dodała:
Rozmówił się z ojcem, i pan Monneron nie pozwala?
— Nie mówił z ojcem — objaśnił Ferrand. — Obawiał się, że samo jego wahanie będzie zbyt wielką boleścią dla ojca. Ach! dziwny to jest stosunek, i gdybyś wiedziała wszystko, jak ja teraz, nie miałabyś mu za złe. Litowałabyś się nad nim...
— Nie mam mu za złe nie — odpowiedziała Brygida.
Zbladła i oparła się o poręcz krzesła, usłyszawszy słowa ojca „nie zgadza się.“ Powieki jej drgały przez chwilę, a potem dodała z niepokojem:
— Chciałabym cię zapytać, ojcze, o jedno, i prosić, ażebyś mi odpowiedział szczerze, bez względu na boleść, jakąby mi to mogło sprawić... Mówiłeś z nim szczerze, nieprawdaż? Zajrzałeś w głąb jego serca... Jak myślisz, czy on mnie kocha? Tak, czy nie?
Ojciec zawahał się przez chwilę, a potem odpowiedział jak człowiek, który raz na zawsze postanowił iść drogą bezwzględnej prawdy, nie zważając na niebezpieczne następstwa.
— Tak, Brygido, myślę, że on cię kocha...
— Ach! dzięki ci, ojcze! — zawołała Brygida. — Dodałeś mi sił doczekania, choćby najdłużej!
Uściskała ojca z wybuchem wdzięczności i otarłszy łzy, które spływały z jej oczu, dodała:
— Teraz przyrzekam ci, że nie będę już o nim mówiła. Będziesz ze mnie zadowolony. Potrafię dźwigać swój krzyż...
Ojciec znał ją zanadto dobrze, ażeby miał wątpić o dotrzymaniu obietnicy, uczynionej z taką prostotą, obietnicy, której dotrzymała przez cały upłyniony. Wiedział i to, że pomimo milczenia, dusza jej będzie równie przezroczystą, jak dotąd.
I nasunęło mu się mimowolne porównanie z tem, co mu Jan mówił o swoich, przemilczeniach względem ojca i o swojej skrytości.
I te same współczucia dla dawnego kolegi wymówił Ferrand w myśli, gdy przyciągnął do siebie córkę, aby ją ucałować:
— Biedny Monneron!


III.
RODZINA MONNERON

Z ulicy Tournon na ulicę Klaudyusza Bernarda, przy której mieszkali Monneronowie, nie jest daleko. Jakże szybko przebywał tę przestrzeń Jan, gdy biegł w odwiedziny do swego nauczyciela, z nadzieją, ujrzenia wysmukłej postaci, jasnych włosów, błękitnych oczu i uśmiechu Brygidy! Wtedy wydawała mu się ta droga daleką. A dziś, gdy wyszedł po rozmowie, której następstwem miało być ostateczne zerwanie, jakże ta sama przestrzeń wydawała mu się krótką! Wolałby, żeby milowa odległość rozdzielała te dwa domy, żeby z sercem wzburzonem po tem, co powiedział i usłyszał, nie potrzebował zetknąć się tak zaraz ze smutkami ojcowskiego domu.
Duszą jego miotał ból nieszczęśliwej miłości.
Poświęcenie, na które się zdecydował, wymagało wysiłku przeciwnego naturze ludzkiej. Niepodobna poskromić miłości bronią abstrakcyjnych pojęć, jak Jan usiłował uczynić, i nie buntować się przeciwko temu z całą energią dwudziestopięcioletniego serca. Powracał też tą samą drogą, którą niedawno szedł z panem Ferrand i Brygidą.
Widział ją w myśli idącą obok ojca, milczącą i piękną, rozumną i pełną delikatności, tak podobną do wymarzonej kochanki, do towarzyszki, z którąby chciał przebyć drogę życia, w której duszy mógłby znaleźć oparcie i pociechę, wspierając ją i pocieszając nawzajem, rozumiejący ją i rozumiany przez nią! Jej drobne nóżki stąpały przed chwilą po stwardniałym piasku tej samej alei. Była tak blizko... A teraz niema już jej... i nie będzie nigdy...
Kochała go jednak... Ojciec sam to powiedział. Kochała go!...
Ta wzajemność, której się domyślał, ale której nie był pewny, doprowadzała go do rozpaczy. Co ona pomyśli, gdy się dowie, że oświadczywszy się o jej rękę, cofnął się potem, i to dla jakiego powodu? Pobożna, jak ona istota, czy zdoła wyrozumieć ten skrupuł, dla którego poświęcił szczęście ich obojga?
Będzie w nim widziała wroga wszystkiego tego, co sama szanuje, w co sama wierzy, i może przestanie go kochać? Może przestanie go kochać i dlatego, że go nie będzie widywała?
Jan zdecydowany był dotrzymać słowa i usunąć się zupełnie.
Brygida zapomni o nim. Pozna kogoś innego, bliższego jej pojęciami, przywiąże się do niego — zostanie jego żoną...
I przed oczyma zakochanego zarysował się obraz wyrazisty, jak halucynacja, obraz panny Ferrand, idącej do ołtarza, zarumienionej ze wzruszenia pod białą zasłoną, a obok niej obraz kogoś, kto nie będzie nim...
I Jan powrócił do rozumowania, które od tygodnia powtarzał uporczywie:
— Jestem szalony — mówił sobie — żeby niweczyć szczęście dla jakiegoś urojenia! Akt religijny, w który się nie wierzy, jest niczem. Czemuż się nie poddać tej formie, albo uprawnionej — jeżeli katolicyzm jest prawdą, albo zupełnie czczej, jeżeli jest fałszem — gdy to poddanie może zapewnić szczęście?....
Coby mi odpowiedział ojciec, gdybym mu dał to przecież on także brał słowa wychodził właśnie przed nim świadomość pytanie do rozstrzygnięcia? ślub w kościele?
Monneron mówiąc te z ogrodu. I nagle stanęła bolesna istnienia jego rodziny i osobników, które ją składają. Ślub, brany w kościele, we wspomnieniach Józefa Monneron przedstawiał się jako dowód tyranii, wywieranej na urzędnikach przez rządy cesarskie. Odbył się on w 1869 roku w Nizzy, w tym samym roku, gdy profesor ukończył Szkołę Normalną. Nie posiadał on majątku. Ożenił się z panną bez posagu. Nalegania teściowej, poszanowanie form, jakie miała narzeczona, rady przyjaznego zwierzchnika, który się interesował przyszłością obiecującego młodzieńca, obawa niechęci przełożonych, wszystko to złożyło się na skłonienie go do ustępstwa, którego nie powtórzył już po urodzeniu żadnego dziecka. Nie mógł jednak darować tego rządom Cesarstwa; i teraz w myśli Jana odezwały się niezliczone rozprawy, jakie ojciec wygłaszał z powodu tego nieprzyjemnego zdarzenia. Zdawało mu się, że słyszy odpowiedzi matki, starszego brata, siostry i najmłodszego z rodzeństwa. Zamiast ukochanej postaci Brygidy, zaczęły pojawiać się inne postacie, i w ciągu paru minut, idąc tym samym chodnikiem, którym ojciec w jego wieku chodził tak często — Jan przeżył w myśli całe lata udręczeń, zrazu niejasnych i niezrozumiałych, a później wyraźnych już i wyrozumowanych — udręczeń, których źródłem była, słodka i droga dla innych ludzi — rodzina. W rozmowie z panem Ferrand nie powiedział on wszystkiego. Nie zataił wątpliwości sumienia i nie przeczył, gdy nauczyciel jako ich źródło wymienił jogo rodzinę i starcie pomiędzy atawizmem katolicyzmu a niewiarą ojca, którego zbyt pośpieszne wyniesienie oderwało od właściwego środowiska i popchnęło do rozumowań przeciwnych tradycyi. Wyznał też z równą szczerością swe niepokoje co do przekonań politycznych, mające też źródło w rodzinie. Pochodziły one ze sprzeczności doświadczeń życiowych, tak niedawnych, z utopiami społecznemi, które mu ojciec był wszczepił. Wyznał nawet swoje troski z powodu niebezpiecznych podstaw, na jakich ojciec jego zbudował swą rodzinę. Wyznał nieważność szczerego porozumienia się, odsłonięcia głębi duszy, pomimo wspólnego pożycia, przed spaczonym doktrynerstwem profesorem, zaślepiającym się dobrowolnie wobec zbyt przykrej rzeczywistości. Co więcej, wyznał swoje obawy co do najstarszego brata, który z brutalną chciwością plebejusza, tak niebezpieczną u ludzi bez tradycyi i środowiska, któreby dla nich mogły być hamulcem, rwał się do zabaw i zbytku. Posunął się nawet do wzmianki o siostrze. Z tej właśnie strony widział on groźbę dla szczęścia rodziców. Nie wspomniał tylko nic o matce.
A jednak wśród tych twarzy znajomych, które obawiał się ujrzeć za parę chwil, zebrane przy stole rodzinnym, żadna nie była dla niego takiem źródłem smutku, jak twarz matki. Południowa wylewność charakteru pani Monneron zrobiła jej opinię osoby dobrej. Jan wiedział, że matka go nie kocha. Zdawał sobie dokładnie sprawę i z tego, że wśród żywiołów, rozkładających życie ojca, ta matka była jednym z najgłówniejszych: kobieta poziomych instynktów, bez rozsądku, próżna i niegospodarna. Tego tylko nie rozumiał, że i to małżeństwo, tak jak i to wszystko, nie było dziełem przypadku. Przyjrzawszy się bacznie człowiekowi, można się przekonać, że jego małżeństwo jest zawsze następstwem’ jego usposobienia. Małżeństwo Józefa Monneron było logicznym wynikiem jego pochodzenia. Syn chłopa, który wyszedł na „pana,” jeden tylko z całej rodziny, dzięki czysto wykształceniu książkowemu, nie miał nikogo z krewnych, ktoby nim pokierował. Jedyny jego dochód stanowiła pensya, więc pole wyboru było ograniczone. Idealista, niedoświadczony, nieprzezorny, szukał tylko sentymentu. Prowadził w Paryżu życie najzupełniej wstrzemięźliwe, na co składały się rozliczne przyczyny: wielka praca, nieśmiałość i skrupuły moralne. Nieuniknionem więc było, że się da podbić urokowi pierwszej młodej kobiety, z którą zbliżą go okoliczności. Otrzymawszy pierwszą posadę w Nizzy, odnajął dwa pokoje u jakichś niby kapitalistów i ożenił się z ich córką. Nazywała się ona Anna Grainer. Mając lat dwadzieścia, była rzeczywiście ładna, więcej jeszcze efektowna, z czarnemi oczyma i bladą cerą mieszkanki Południa, które tem łatwiej udają miłość, że im pomaga do tego żywość usposobienia, udająca szczerość. W rzeczywistości Anna miała charakter uczciwy, ale bardzo pospolity, umysł ograniczony, serce oschłe, wychowana była licho przez niedołężną matkę i zagadkowego ojca, który uprawiał dwadzieścia różnych fachów, a na handlu skończył gruntami i odnajmowaniu umeblowanych pokojów. Nie trzeba dodawać, że nie miała posagu i że mąż jej mógł uważać za jedno z nielicznych powodzeń swego życia prędką śmierć obojga teściów, których aktywa zaledwie mogły zaspokoić pasywa. Gdyby żyli dłużej, byłby zmuszony łożyć na ich utrzymanie, a z czego? Te szczegóły małżeństwa ojca wiadome były Janowi tylko w połowie. Ale co znał dobrze, to obecne postępowanie matki. Jej nieudolność w zarządzaniu domem, marnowanie pieniędzy zarobionych przez ojca, jej zadłużanie się po sklepach, niepłacenie w porę służącym, gospodarka, którą lud określa rubasznie i dosadnie jako „zatykanie jednej dziury drugą“. Ale gdy szło o przyjęcie gości, znalazła ona zawsze środki na strojny ubiór i przybranie salonu, któremu umiała nadać przyzwoity wygląd za pomocą genialnych sztuczek, które Południowcy mają zawsze w zapasie, nawet w największem opuszczeniu i nieładzie. A gdy pani bawiła się z gośćmi, przygodna kucharka gotowała przypaloną potrawkę na skromny obiad, którym spracowany profesor miał pokrzepić siły. Jan znał doskonale podkład czysto zwierzęcego egoizmu pod wszystkiemi wadami matki, egoizmu, który się zdradzał wściekłemi wybuchami gniewu przy lada przeciwności, lenistwem, posuniętem do ostatecznych granic niedbalstwa i opuszczenia, stronnością i niesprawiedliwością, graniczącą z cynizmem. O ile była ostrą względem Jana i córki, Julii naprzykład, którzy oboje mieli typ odziedziczony po ojcu, o tyle psuła najstarszego syna, Antoniego, ładnego chłopca, podobnego do niej, i najmłodszego, Kacpra, prawdziwe dziecię Południa, który umiał ją zawsze zjednać różnemi błazeństwami i którego, nie zdając sobie z tego sprawy, kierowała na skończonego nicponia. Jan, wrażliwy i uczuciowy, przejrzał nawskroś wady matki, a przejrzawszy wstydził się za nią. Bo przecież była to jego matka — i pomimo wszystkiego — kochał ją. Ilekroć stwierdzał, że nie może widzieć matki bez przykrego uczucia, zdawało mu się, że to uczucie mimowolne, które taił starannie, jest grzechem przeciwko rodzicom. I teraz dochodząc do domu, wyrzucał sobie, że z całej rodziny, której widoku tak się obawiał, najboleśniejszem będzie dla niego spotkanie się z matką, której zawdzięczał życie i którą ojciec kochał za czasów młodości.
— Jak ja kocham Brygidę... — pomyślał. — Czy to być może? Ależ tak — dość spojrzeć na jej portret z czasów, gdy była narzeczoną. Była wtedy śliczna. Zawiele miała kłopotów w tem ciężkiem życiu oto powód zmiany. Ojciec nie miał czasu zajmować się nią i kształcić — nie miał ani czasu, ani sił, ani pieniędzy. Za dużo pracował za domem. Całe życie przeżyli w ubóstwie. I my wszyscy jesteśmy biedacy. Powinniśmy byli zostać w rodzinnych stronach: ojciec powinien był pozostać chłopem, jak jego ojciec, i ja tak samo, powinniśmy byli pracować na roli i zbierać z oszczędności kapitalik. A wtedy dopiero mogliśmy się dźwignąć w górę. Ach! nie mieszkać w Paryżu! nie mieszkać w tym domu!...
To westchnienie, w którem streszczało się potępienie całej rodziny pod wpływem gorzkich przejść tego dnia, nasunęło mu mimowolne porównanie. Zestawiał w myśli starą siedzibę mieszczańską — prostą i skromną w dodatniem znaczeniu tego wyrazu — którą zamieszkiwał Ferrand, z olbrzymiemi nowemi koszarami „modern style“, z tuzinkowemi ornamentami, z oknami o kolorowych szybach, z fałszywym pozorem taniej elegancyi, gdzie próżność pani Monneron usadowiła męża i dzieci. Mieszkań w cenie dwóch tysięcy czterechset franków pełno w Paryżu, lecz pomiędzy pochodzeniem Monneronów a ich mieszkaniem nie było żadnej harmonii. Jan, idąc po drewnianych schodach, pokrytych dywanem, ale wązkich i ciemnych, czuł, że z mieszkaniem dzieje się to samo, co z innemi warunkami ich życia. Było to tylko tło niezbędne dla ich stanowiska społecznego. Olbrzymie domy tego gatunku z taniemi ozdobami, z pseudo-komfortem szablonowych mieszkań, ciasnych, bez najmniejszego schowanka, bez przestrzeni koniecznej, nie mnożyłyby się tak licznie, gdyby nie były wiernem odbiciem losu tej warstwy społecznej, żyjącej z niewielkich dochodów, tego sztucznego dobrobytu i parodyi wykwintu. Są to drobiazgi, ale w takiej chwili życia, jaką przebywał Jan, najdrobniejsze nawet szczegóły mają dla nas znaczenie. Te drobiazgi są wynikiem głębszych powodów i przygniatają nas brzemieniem smutku. Skutkiem praw niezbadanych i tajemniczych nasz los jest wynikiem naszego charakteru, a charakter wynikiem rozlicznych danych, jakie składały się na rozwój naszej osobistości, wpływu ojczyzny, historyi, obyczajów, idei, unoszących się w powietrzu, którem oddychamy. Nawet ulokowanie się rodziny Jana tu, a nie gdzieindziej, nie było dziełem trafu, ale następstwem manii, która ogarnęła Francyę: manii równości i biurokratyzmu. Że Ferrand miał słuszność, potępiając jedno i drugie, Jan nic mógł zaprzeczyć teraz, gdy czuł, że jest ich ofiarą. Taki smutek ogarnął go w chwili, kiedy stanął przed drzwiami mieszkania rodziców, w mętnem świetle dnia listopadowego, jeszcze smutniejszem przy martwem oświetleniu tych dusznych schodów, że miał zamiar nie zadzwonić i odejść — uciec na ulicę, gościnniejszą, od rodzinnego domu, gdzieby mógł uniknąć cierpienia, gdy tu musi zranione serce wystawić na pastwę ukłóć.
Ale potrząsnął głową i zbierając całą odwagę wysiłkiem energii, nacisnął dzwonek i powtórzył w myśli wiersz nieznanego poety, cytowany przez Marka Aureliusza, którym zwykł krzepić słabnącą w złych chwilach studencką odwagę.
„Jesteś tylko niewolnikiem — i powinieneś milczeć...“
Jakby na szyderstwo, w chwili, gdy wygłaszał ten wiersz, głos jakiś z głębi mieszkania zawołał ulicznikowskim akcentem i żargonem:
— Masz go!
Drzwi otworzyły się i ukazała się w nich szczupła, z bezczelnemi oczyma twarz najmłodszego brata, Kacpra. Uczeń-stypendysta z liceum Ludwika Wielkiego, dziś na urlopie, przybiegł od stołu z zatkniętą za kołnierzem serwetą, fruwającą na uczniowskim mundurku. Trzymał w ręce widelec i jadł, mając policzek wypełniony ogromnym kęsem mięsa, a wołał na całe gardło:
— Widzisz mamo, że miałem słuszność? Papa Jan przyszedł do żłobu... Lepiejbyś zrobił, gdybyś był coś wsunął na mieście — dodał, zwracając się do brata — bo tu kotlety twarde, jak rzemień, a kartofle niedogotowane. Śniadanie dziś pod psem... Możnaby myśleć, że to u nas w budzie...
Uczeń Ferranda, zakochany w wykwintnej i przeczystej Brygidzie, wielbiciel Marka Aureliusza, nie odpowiedział nic na ten wybryk powitalny smyka, zwiędłego i wyszarzanego w piętnastym roku życia, który mówił zawsze ulicznym żargonem, a którego nie upominała nigdy matka, pobłażliwa dla smarkacza, nie zgromił nigdy ojciec, prezydujący przy śniadaniu, dobroduszny, jak zwykle.
Jadalny pokój, ogrzewany piecem z bronzowych kafli wpuszczonym w mur, oświetlony był półokrągłem oknem, o szybach kolorowych, na których jakiś potwór niby heraldyczny błyszczał szkarłatnem cielskiem na tle żółtem. Duże rośliny w doniczkach obumierały z braku wody. Na ścianach, oklejonych papierem, naśladującym skórę, wisiały ryciny, wykazujące niejednolitość upodobań tego jakobina sielankowego zarazem i poety. Jedna z nich przedstawiała Rouget de Lisle’a, śpiewającego poraź pierwszy; „Marsyliankę;” druga — pasterzy Mikołaja Poussin; trzecia posiedzenie Zgromadzenia Narodowego, na którem Thiersa ogłoszono oswobodzicielem Francyi; dwie zaś ostatnie — rzymskie widoki, podarunek dawnego ucznia. Cztery portrety: Wiktora Hugo, Micheleta, Juliusza Ferry i Gambetty, uzupełniały przybranie pokoju, w którym zebrana była cała rodzina.
Józef Monneron był nizkiego wzrostu. Wązkie ramiona i zgarbione plecy były dowodem, że od lat dawnych nie używał ruchu. Grube kości u rąk i grubo ociosane rysy twarzy świadczyły o tęgości rasy, z której pochodził. Był to typowy organizm plebejusza, dla którego wydelikacenie sprowadza upadek. Jednakowoż ten człowiek pozornie wątły, z ołowianą cerą, miał na sobie cechę wyższości: oczy o spojrzeniu głębokiem i słodkiem, niebieskie oczy marzyciela rozjaśniały swym wdziękiem twarz zwiędłą i wynędzniałą, okoloną włosami zupełnie białemi w pięćdziesiątym roku życia i brodą niegdyś jasną, a dziś szpakowatą. Uśmiech naiwny, niemal dziecięcy, był dowodem młodości duszy, zdolnej zawsze do złudzeń. Ten uśmiech opromieniał usta gadatliwe, skutkiem przywyknienia do wykładów, a gdy milczał, zacięte z wyrazem fanatyzmu.
Naprzeciwko tego ojca rodziny, ofiary krańcowych pojęć i twardego życia, zmęczonego nadmiarem zarobkowej pracy, ale pełnego jeszcze wrażliwości i zapału, siedziała pani Monneron. Na tej twarzy rozleniwionej Prowansalki, roztyłej wiekiem, jakby nalanej bladym tłuszczem, od której jeszcze silniej odcinały się włosy czarne, dzięki obrzydliwej farbie, widniały ślady dawnej piękności. Zęby miała prześliczne i rysy delikatne, pomimo pucołowatości, która-by ją czyniła podobną do lalki, gdyby nie spojrzenie niecierpliwe, biegające, gniewliwe i nieufne. Oczy czerniące się, jak węgle wśród matowej bladości cery, miały wyraz popędliwy, nie panujący nad pierwszem wrażeniem. Czoło wązkie i nizkie zdradzało brak inteligencji, a usta o miękkich zarysach niedołęztwo. Niedbała i uparta, samolubna i gwałtowna, była taką, jak jej twarz, przy bliźszem zbadaniu nieprzyjemna, skutkiem tych cech napozór sprzecznych. Ale godzą się one dzięki logice, która łączy zmysłowość ze srogością i próżność z podłością.
Pani Monneron była zupełnie tego samego wzrostu, co mąż, ale siedząc, górowała nad nim i robiła wrażenie rzeczywistej pani tego domu. Było to drzewo wytrwalszego gatunku, które wyrosło kosztem wynędzniałego sąsiada. Różnica w ubraniu obojga małżonków uwydatniała jeszcze to przeciwieństwo. Latem i zimą profesor uważał za obowiązek nosić surdut czarny, z gładkiego sukna, którego tylko grubość zmieniała się stosownie do pory roku, a który zapięty starannie, poszczuplał jeszcze jego wątłą postać.
Pani Monneron, wierna tradycyom Nizzy, obstalowywała zawsze u podrzędnych szwaczek, u których się zadłużała, suknie przeładowane ozdobami i świecidłami. I dziś, wybierając się na wizyty w dzień świąteczny, przyoblekła się od samego rana w nową suknię z sukienka koloru miedzianego, wyszywaną suto sutaszem i obłożoną fałszywym barankiem. Był to jeden z objawów jej marnotrawstwa noszenie bezustannie nowych sukien. Wszczepiła to samo zamiłowanie w strojach Antoniemu, ulubionemu synowi, bardzo ją przypominającemu piękną twarzą o regularnych rysach i bladością cery, od której odbijały czarne, duże oczy. Prezentował on także przy tem familijnem śniadaniu nowiuteńki tużurek z kosmatego sukna, niepodobny w niczem do wytartego pokrowca, wiszącego na ojcu, kosztowna materya na wyłogach, świeży jedwabny krawat, przepięty złotą szpilką, złote guziki u mankietów koszuli były dowodem, że budżet jego wydatków na ubranie nie odpowiadał dochodom młodzieńca. Dzięki protekcji dawnego kolegi ojca, Barantina, byłego profesora i byłego ministra finansów w gabinecie Bouteillera, także ich kolegi, Antoni dostał miejsce w banku Firmina Nortier z płacą tysiąca osiemset franków rocznie. Pomimo, że mieszkał nadal u ojca, płacąc za swoje utrzymanie drobną kwotę, od której płacenia uwalniała go często protekcya matki, skromna pensya nie mogła wystarczyć na wykwintne ubranie, a jeszcze mniej na cały tryb życia ładnego, niebezpiecznego chłopca, który się nie taił, że bywa na wyścigach, w eleganckich teatrach i drogich restauracjach.
Pomiędzy nim a ojcem siedziała Julia, milcząca siostra, której całe zachowanie niepokoiło Jana. Powierzchownością przypominała więcej ojca, niż matkę. Szczupła i obciśnięta gładkim stanikiem, co uwydatniało jeszcze jej szczupłość, miała twarzyczkę o regularnych rysach, niezmiernie delikatną, której cały wdzięk ginął, zgaszony wyrazem skrytości i ponurości.
Bujne czarne włosy, których barwa, jako też czarne oczy były jedynem dziedzictwem po matce, okalały jej twarz gęstemi pasmami, przysłaniającemi uszy. Charakter tego uczesania i styl trochę męzki w ubraniu akcentowały niezależność panny, której rodzice pozwalają wychodzić samej — według mody angielskiej i amerykańskiej — panny, która uczęszcza na różne wykłady i czyta wszystko, według mody rosyjskiej i skandynawskiej, a która, będąc ubogiem dziecięciem niezamożnego urzędnika francuskiego, walczy z trudnemi warunkami bytu i swojemi wymaganiami.
Jakże dobrze Jan znał ten posępny profil siostry, i ten wygląd studentki, i te oczy niezbadane i pełne niechęci spojrzenie... Tak, znał dobrze ten zły wyraz jej oczu i niepokoił się tem tak, jak się niepokoił kosztownemi elegancyami Antoniego i nieubłaganą srogością matki, i zmarszczkami na skroniach i zapadniętych policzkach ojca, i przedwczesnem łobuzerstwem najmłodszego brata — wszystkiem, nawet stołem, dokoła którego siedziała rodzina, i niedbalstwem rządów matczynych, widocznem w nieoczyszczonej ceracie stołu, w niedobranych szklankach, powyszczerbianych talerzach, wytartych nożach i widelcach, chwiejących się w oprawie trzonka. Ta cyganerya bez malowniczości przejmowała smutkiem młodzieńca, który z rozkoszą mieszkałby w izdebce o bielonych ścianach i jadał cynową łyżką z drewnianej miseczki.
Usiadł na krześle, stojącem między nakryciem ojca i Kacpra, siedzącego przy pani Monneron i usprawiedliwiał się z opóźnienia, usiłując zapanować nad wzruszeniem, ażeby się nie zdradzić z tem, co cierpiał...
— Mój zegarek się spóźnia — zaczął — a że byłem aż za ogrodem Luksemburskim...
— Twoja strata — przerwała mu cierpko matka — będziesz jadł to, co zostało. Nie mamy na to, żeby robić świeże śniadanie dla każdego, kto się spóźni...
— Nie chce mi się jeść — odrzekł młodzieniec — i to co jest, wystarczy mi zupełnie.
Służąca weszła właśnie w tej chwili, gdy Jan to mówił, i wniosła wielki półmisek makaronu, który miał stanowić drugie danie. Pierwsze składało się z kotletów i kartofli, zganionych przez rozkosznego Kacpra, który teraz, ujrzawszy makaron, powitał go okrzykiem:
— Makaron! Jeśli ci się nie chce jeść, Janie, odstąp mi swoją porcyę...
Ale spojrzawszy na półmisek, wydął wzgardliwie usta.
— Bagatela! Możesz sam wylizać! Przypiekany! Dzidzi lubi makaron tylko z pomidorami...
— Nie wiedziałem, że wychodzisz — przemówił ojciec, zwracając się do Jana i dając łagodnie znak najmłodszemu, żeby był cicho.
Poczciwiec zauważył dobrze cierpkie powitanie przez matkę spóźnionego Jana. Nieprzyjemny mu też był obrzydliwy ton małego nicponia w mundurku. I tak, jak zwykle, zamiast zgromić smarkacza, a żonie dać uczuć jej niesprawiedliwość, marzyciel zatopił się w abstrakcyach i usiłował zwrócić ku nim rozmowę.
— Gdybym był wiedział — mówił dalej — byłbym ci zaproponował, żebyś poszedł ze mną. Chodziłem do Panteonu, sam, na pielgrzymkę. Coraz silniej utwierdzam się w przekonaniu, że nie zwalczymy Kościoła, chyba zastępując go czem innem. Musimy pozabierać katolikom ich święta i obchodzić je pod temi samemi datami, ale na podstawie racyonalizmu. Teraz już dzień Zaduszny w Paryżu nie ma prawie wcale charakteru religijnego. Doskonale! Ale w dzisiejszem święcie myśl jest piękna. Chciałbym, żeby Rzeczpospolita obchodziła także dzień swoich świętych, i także pierwszego listopada; tych świętych, którzy spoczywają w Panteonie: Carnotów, Baudinów, Wiktora Hugo, Micheleta... Ach, jaki piękny ustęp napisał on o konieczności nadania ludziom nowych świąt, któreby zastąpiły dawne, i nauczyły kochać jeszcze więcej Rewolucyę!
— Czy uważasz, że robotnicy zamało jeszcze mają sposobności do upijania się i próżniactwa? Ja nie jestem togo zdania! — odezwał się Antoni.
Było to jego stałym zwyczajem przeciwstawiać zachwytom ojca szyderczą mizantropię, będącą jego zdaniem, „czysto paryzką cechą,“ a wygłaszał to z ponad swoich wspaniałych krawatów, zakładając w prawe oko monokl, którego używania nie usprawiedliwiała najmniejsza słabość wzroku, monokl, zawieszony na szerokiej, czarnej, morowej wstążce, za przykładem jednego z królów mody, wystawionego u fotografa.
Nic równie boleśnie nie raniło uczuciowości profesora, jak ten rodzaj pesymizmu, zdradzającego brak wiary we wrodzoną dobroć ludzkiej natury... „Bądźcie, czem chcecie, ale nie bądźcie sceptykami,” miał zwyczaj powtarzać, a ta dziwaczna formułka najdokładniej charakteryzowała rodzaj umysłu tego ideologa, zawsze zaciekle obstającego przy swojej wierze. Nie był on wstanie znieść nawet myśli zawodu. Względem dzieci zdobywał się na energię tylko wobec takich odezwań, jakie wygłosił teraz najstarszy syn.
Odpowiedział też z podrażnieniem:
— Jeżeli wśród ludu spotyka się pijaków i próżniaków, to tylko dlatego, że lud jest ciemny i nieszczęśliwy. Daj mu oświatę i dobrobyt, a te występki znikną. I dlatego pochwaliłem Jana, gdy z Rumesnilem i Crémieux-Daxem założył Tołstojowski Związek.
Taką nazwę nadał Jan i jego koledzy związkowi uniwersytetu ludowego, nietyle przez bałwochwalcze uwielbienie dla rosyjskiego utopisty, ile dla uniknienia zarzutów ze strony pierwszych członków, anty-klerykałów, których raził przymiotnik „święty” w Związku Świętego Jakóba.
— Tak — mówił dalej Monneron — nie jestem kolektywistą. Co do tego, nie zmieniłem nigdy zdania. Mój katechizm to są „Prawa człowieka” i trzymam się artykułu 17: „Własność jest prawem nienaruszalnem i świętem.” Ale jest pewien odłam socyalizmu, który będę zawsze pochwalał, ten, który zwraca się do ludu, żeby go oświecać...
Patrzył na swojego ulubieńca, wymawiając te słowa, wzrokiem, który Jan znał aż nadto dobrze i który mówił wyraźnie, że młodzieniec wypełnił, ale jakim kosztem! — program starej piosneczki: „Mój syn będzie mi przyjacielem...”
I ta właśnie ujmująca czułość, przebijająca tak często we wzroku starzejącego się profesora, zatrzymywała na ustach młodzieńca wyznanie, które tak pragnął — i tak powinien być uczynić — wyznanie swej rozterki.
I tym razem spojrzenie ojca zwyciężyło. Jan rozumiał już dziś całą czczość tej formułki tak wspaniale brzmiącej, a tak nędznej w praktyce: „zwracać się do ludu...” Znał z gorzkiego doświadczenia, z którego zwierzył się był Ferrandowi, zupełną bezpożyteczność sztucznych stosunków pomiędzy pracownikami myśli a pracownikami fabryk i warsztatów, w których pierwsi muszą się zniżać, nie podnosząc drugich. Był w przededniu zerwania z Tołstojowskim Związkiem, który, jak zaczynał podejrzewać, jest tylko szkołą nizkiej zawiści, niedorzecznej pychy i zgubnego bezrządu dla robotników, co się do niego zapisywali. Z tych dwóch przyjaciół, których ojciec wymienił, z jednym, Salomonem Crémieux-Daxem, stosunek stawał się chwilami przykry, nietylko z powodu jego despotyzmu, ale i dlatego, że chrześcijańskie poczucie, rozwijające się w duszy Jana, przeczuwało w tym towarzyszu młodości zaciekłość żydowską.
Drugi zaś, Adhemar de Rumesnil, należał do tego gatunku szlachty, która chce się okazać postępową i która sądzi, że się wyzwala od przesądów, przyjmując z zasady krańcowe pojęcia, zupełnie przeciwne swoim tradycyom i sferze. Jan miał dawniej dla niego prawdziwe ubóstwienie. Na ławkach liceum w czasach, gdy był jeszcze zagorzałym czcicielem Rewolucyi, Rumesnil wydawał mu się godnym potomkiem szlachty, biorącej udział w nocy 4-go sierpnia. Dziś Jan nie wierzył już w korzyści tej złowrogiej nocy. Widział w niej tylko hańbiącą dezercyę, zrzeczenie się przywilejów przez uprzywilejowanych dziedziców tradycyj narodowych, którzy się ich zrzekają, aby się uwolnić od uciążliwych obowiązków. Szczególniej zaś przestał wierzyć w swojego przyjaciela. Rumesnil w jego myślach złączony był w okrutny sposób z tem nieszczęściem, które miał na myśli, czyniąc niejasną wzmiankę w rozmowie z Ferrandem. Wystarczało to, żeby nie brać udziału w pochwałach, szafowanych przez ojca dla przedsięwzięcia, o które go zupełnem niepowodzeniu Jan dobrze wiedział. Zamiast zaprzeczyć, zadowolił się on milczeniem i po chylił głowę nad talerzem.
Podniósł ją nagle, usłyszawszy uwagę matki, wywołaną nazwiskiem tego, którego posądzał o naj haniebniejszą zdradę:
— A nie zapomnij, Julio, o tem, o co prosił Rumesnil — powiedziała pani Monneron.
— Adhemar był tutaj? — zapytał Jan.
Pytając, spojrzał mimowoli na siostrę, która pod jego wyraźnie badawczem spojrzeniem nie rozchmurzyła wcale twarzy, pięknej bez zaprzeczenia, ale zaćmionej tą obojętną posępnością.
I tym razem odpowiedziała matka, w której głosie, jak się zdawało synowi, przebijał pewien pośpiech, jakby ktoś, mający niezupełnie czyste sumienie, zapobiegał możliwemu zarzutowi.
Był. Dziwię się, żeś go nie spotkał, idąc do domu. Niedawno odszedł. Czekał na ciebie przeszło pół godziny. Byłam zajęta. Powiedziałam mu, ażeby wytłómaczył Julii, czego od ciebie żąda.
— Interes T — Z — odpowiedziała Julia, posługując się skróceniem, zapożyczonem od anglo-sasów. Chciał cię prosić, żebyś się stawił punktualnie na dzisiejsze wieczorne zebranie... Zdaje się, że zanosi się na ważne rozprawy.
Przerwała, zmieszana szyderczym śmiechem miłego Kacperka, do którego pani Monneron zwróciła się tym razem mocno niezadowolona:
— Mówiłam ci już dziś rano, że to dowód złego wychowania, gdy się kto śmieje głośno, nie wiadomo z czego!... Cóż jest śmiesznego w tem, co mówiła Julia?
— Nic — odpowiedział smarkacz, którego spryt zrozumiał, żeby nie przeciągać struny z matką. — To ta nazwa T — Z tak mnie rozśmieszyła... Nic więcej...
— Idzie tu o sprawę bardzo drażliwą — zwrócił się Jan do ojca, mówiąc z pośpiechem, jak gdyby to wszystko, co się zdarzyło — polecenie Rumesnila, powierzone Julii, widoczne zmieszanie matki i wybuch śmiechu najmłodszego brata, podrażniło mu nerwy. — Jeden z księży, który najwięcej zajmuje się sprawami społecznemi i którego znasz pewnie z nazwiska, ksiądz Chanut, prosił Crémeux-Daxa o pozwolenie na wykład w T — Z o chrześcijaństwie i nauce...
— Spodziewam się, żeście nie pozwolili? — przerwał Monneron.
— Jakżebyśmy mieli odmówić? — odpowiedział Jan. — Jakiż jest pierwszy punkt ustawy Związku? „Miejsce zebrania ludzi wszelkich stanów w celu wzajemnego uzupełnienia swego wykształcenia pod względem moralnym i społecznym.” A drugi? „Związek jest zupełnie niezależny od wpływów politycznych i religijnych.” Kto mówi o uzupełnianiu wykształcenia, musi uznać wolność rozpraw. Kto mówi o niezależności politycznej i religijnej, musi uznać wolność dysputowania o wszelkich doktrynach politycznych i religijnych. Mieliśmy pierwsze posiedzenie komitetu bardzo burzliwe. Niektórzy członkowie, szczególnie nasz krewny, Riouffol, są temu bardzo przeciwni. Crémieux-Dax odłożył głosowanie do dzisiejszego wieczora. Jest on za udzieleniem pozwolenia księdzu Chanut i w swojej przemowie powołał się na Robespierra, który zapytał Couthona, żądającego, aby przemówił do wojska: „W imię czego?“
— W imię rozumu! — odrzekł Monneron z jeszcze większą żywością — i w imię wolności! Tak — dodał, widząc zadziwienie na twarzy syna. — Ten pan Chanut, jeżeli jest księdzem, musi wierzyć w Objawienie i rzeczy nadprzyrodzone. Wyrzeka się zatem rozumu. A więc nie mamy z nim nic do czynienia. To on sam zrzekł się prawa do dysputy. Nie może więc upominać się o nie. Albo też niech zrzuci sutannę i niech powie: „Nie mam wiary i szukam świata.” A wtedy odzyska to, co ja nazywam wspólnem prawem ludzkości. Jeżeli nie — to nie. Tożsamo z wolnością. Nie mamy wolności do rozdawania w imię naszych zasad ludziom, którzyby nam jej odmówili w imię swoich zasad. Liberalni dopuścili się tego błędu. I dokądże ich to zaprowadziło? Do powrota Jezuitów. Powiedziałbym to wszystko Crémieux-Daxowi. Jego słabość mnie dziwi. Myślałem, że ma więcej energii. Ale to żyd. Obawia się, żeby go nie oskarżono o przesądy wyznaniowe. I te drażliwości nas gubią. Obawiamy się sądu naszych wrogów. Co nas to obchodzi? To są nasi nieprzyjaciele i walczymy z nimi. Trzeba się zwrócić na prawo, albo na lewo. Ja jestem na lewicy... Zdobądźmy najpierw wolność, a potem będziemy ją innym dawać...
— Nie mogę cię zgodzić na twoje zdanie, mój ojcze — odpowiedział Jan.
Ten fanatyzm, który przemawiał przez usta człowieka uczonego, z umysłem rozwiniętym, wyrozumiałego pod innemi względami i bez cienia samolubstwa, dotknął do żywego Jana, zakochanego w pobożnej Brygidzie.
Pomimo, że przez wzgląd na ojca nie zdradzał on swoich wątpliwości, były one już zanadto wyraźne, ażeby się nie miał zdobyć na odwagę zaprotestowania przeciwko zasadom tyranii i fanatyzmu, wygłaszanym pod hasłami swobody i wyzwolenia.
— A ty sam, mój ojcze? — mówił Jan dalej. — Odwołuję się do twego poszanowania praw sumienia. Nie kazałeś nas chrzcić. Dlaczego? Dlatego, jak mówiłeś mi nieraz, że szanujesz cudze przekonania i nie przyznajesz sobie prawa narzucania swoich komukolwiek.
— To też nie przeszkadzam takim księżom Chanut mieć przekonań, jakie im się mieć podoba — odpowiedział profesor, podrażniony protestem Jana. — Ale niech je trzymają dla siebie i nie posługują się niemi dla rozniecania wojny domowej w duszach. Bo to wszystko ich dzieło. Jeżeli dziś są dwie Francye wrogie sobie — Francya Przyszłości, Sprawiedliwości, Prawdy, stojąca przeciwko Francyi Przeszłości, Przesądów, Zabobonów — czyjaż to wina, jeżeli nie ich? Gdyby wszyscy robili tak, jak ja, byłaby jedna tylko Francya, jednolita, jeden tylko ideał światła i szczęścia, a Rzeczpospolita byłaby tak potężna i wielka, że sama swym blaskiem pobiła-by świat bez walki, bez wojen... Rzym rozumie to dobrze i pragnie przedewszystkiem rozerwać tę jedność. Czy chcesz, żebym ci powiedział, dlaczego ten pan Chanut przychodzi do was? Wie on dobrze, że nie nawróci Crémieux-Daxa, ani Ramesnila, ani ciebie, jesteście dobrze zabezpieczeni od jego bzdurstw. Ale chce rozbić waszą jedność i dopiął już swego, bo spieracie się z jego powodu. O! duchowieństwo jest zręczne i dobrze poinformowane! Idzie mu o zwichnięcie uniwersytetów ludowych, których się obawia. Nie wpuszczajcie sutanny, jeżeli chcecie istnieć! Prosty instynkt naszego krewnego, Riouffola, ma słuszność tym razem, nie my.
Ten Riouffol był krewnym Monneronów dość dalekim, rodem także z Quintenas, ale który, porzuciwszy wieś dla miasta, nie zamienił bluzy na surdut. Był on introligatorem, zdolnym robotnikiem. Czytywał gorliwie dzienniki ten samouk, zajmujący się zapalczywie zagadnieniami społecznemi, człowiek niebezpiecznego gatunku, a od takich, jak on, roi się teraz we Francyi. Z krewnymi zapoznał się niedawno, dopiero po spotkaniu Jana w Związku Tołstoja. Jan przyprowadził go do ojca. Krewny ten nie przypadł wcale do gustu pani Monneron i był to jeden więcej powód do urazy względem syna. Skorzystała też ze sposobności, żeby mu dopiec choć kilku nieprzyjemnemi słowy.
— Poróżniłeś się z nim, Janie? Przyznaj się. Ostrzegałam cię. Ty sam nie masz łatwego charakteru, a on, pewna tego jestem, jest anarchistą. Ja sama jestem córką garybaldczyka, więc nikt, mnie nie może podejrzewać, i żoną republikanina, czem się chlubię. Ale anarchistów nie cierpię i powtarzam ci, że to jest anarchista...
— Można zostać anarchistą mniejszym nawet kosztem — odezwał się szyderczo, jak zwykle, Antoni. — Ramesnil i Crémieux-Dax pomagają do tego, jak mogą, swojemi wykładami o braterstwie i sprawiedliwości, ubrani w pyszne futra, przyjeżdżający powozami wartości kilku tysięcy franków! Gdybym był na miejscu Riouffola, powiedziałbym im: „Oddajcie na początek pieniądze! Żadnych futer, żadnych tytułów, żadnych powozów! A potem pogadamy...” Riouffol tego nie mówi, ale to samo myśli i doprawdy, że ma słuszność...
— Adhemar i Salomon nie przyjeżdżają nigdy do Związku powozami — przerwał Jan podrażniony. — Nigdy! — powtórzył. — Obaj mają na to zawiele taktu i serca...
— Pozostawiają konie i służbę na rogu ulicy — dowodził Antoni — a to jeszcze gorzej. Zresztą, czy do Związku jeżdżą powozem, czy chodzą pieszo, nie zmienia to rzeczy. Jeden ma pałac na ulicy Varennes i antenatów, a drugi pałac na ulicy Hoche i pięćkroć sto tysięcy franków dochodu, uciułanego przez papę Cremieux-Daxa w kopalniach. Wszyscy w Związku wiedzą o tem, a Riouffol lepiej jeszcze, niż inni. I o czemże miałby myśleć, jak nie o tem, klejąc oprawy do książek, co jest zajęciem bardzo demokratycznem, ale bardzo niezabawnem, przyczem zarabia osiem franków dziennie, to jest mniej, niż kosztuje owies, zjadany przez konie tych panów? Zamieńmy się na miejsca, panowie!...
— Przepraszam bardzo! — przerwał mu ojciec z niecierpliwością, graniczącą z uniesieniem — ale gdyby Riouffol myślał to, co ty mówisz, byłby bardzo nieuczciwy. W dzień głosowania panowie Rumesnill i Crémieux-Dax mogą przyjechać powozami, jeśli im się podoba, ale ich głos ma taką samą wartość, jak głos Augusta Rioutfola, pracownika introligatorskiego, i Józefa Monnerona, profesora retoryki w liceum Ludwika Wielkiego. Szlachta czy plebejusze, milionerzy czy biedacy, robotnicy czy ludzie wykształceni, jesteśmy wszyscy równi. Doszedłszy do wieku popisowego, obywatele Rumesnill i Crémieux-Dax niusieli się poddać służbie wojskowej tak samo, jak obywatel August Riouffol. Na cóżby się miał on uskarżać? Że obecnie ma mniej pieniędzy, niż oni? Ale czy pieniądz daje szczęście? Czy ja, który do was mówię, miałem kiedykolwiek własny powóz, a czy mnie z tem gorzej, niż innym? Chodziłem zawsze pieszo i nie mam podagry, a może miałbym ją i wszystkie inne choroby ludzi bogatych, gdybym był zawsze jeździł powozem? A zresztą, jeżeli Riouffol zazdrości innym pieniędzy, niech je zapracuje! Wszystkie drogi stoją przed nim otwarte tak tu, jak w Ameryce, gdzie królowie nafty i kopalni zaczynali swoją karyerę od sprzedaży dzienników po ulicach. Tak, czynie? Czy może on dorobić się majątku? Tak, czy nie? Czy wszystkie drogi stoją przed nim otworem? Czy jego dzieci mogą dojść, dokąd zechcą? Czemże był Gambetta? Synem kupca korzennego w Bordeaux? Czy jednak nie zajmowali oni najwyższych stanowisk w państwie? Czy nie mieszkali w pałacach, czy nie byli przyjmowani na stopie równości, Jako przedstawiciele Francyi przez książąt i cesarzów? Czy nie naród sprawiał im pogrzeby? Nie jestem wielką figurą, moje dzieci — zakończył, zwijając serwetę i wsuwając ją w odrapane kółko, bo śniadanie się skończyło i profesor wypił już swoją kawę, dla oszczędności nieosłodzoną — tak, moje dzieci, pracowałem całe życie, ale jedno mnie podtrzymywało i pocieszało w kłopotach, to uczucie, iż jestem wolnym obywatelem wolnego kraju, że nikt nademną nie panuje, a ci, których sobie wybrałem dobrowolnie za władców...
— A gdybyś należał do mniejszości? — zagadnął szyderczo Antoni, powstając od stołu.
— Musiałbym starać się przeciągnąć na swoją stronę moich współobywateli i mniejszość mego stronnictwa zamienić na większość...
— A gdyby ci się nie udało? — badał dalej syn.
— Poddałbym się woli większości.
— Więc musiałbyś ulegać władcom, których nie wybrałeś sobie dobrowolnie? nalegał Antoni. — Czy więc masz słuchać jednego, jak w rządach monarchicznych, czy kilku milionów, jak w rzeczypospolitej, to na jedno wychodzi...
Wygłaszając swoje wyznanie wiary ze zwykłym cynizmem, skierował się ku drzwiom, jak zwykle po skończonym posiłku i dodał na zakończenie:
— Zresztą znasz moje przekonania polityczne. Mówię tak, jak jeden z naszych znakomitych mężów stanu; niema w naszej mowie wyrazu, którym zdołałbym wyrazić, do jakiego stopnia ich...
Nie dokończył grubiańskiej cytaty i wyszedł z pokoju, zanim ojciec, którego twarz zdradzała prawdziwą boleść, zdążył mu odpowiedzieć. Zmartwienie ojca taką przykrość sprawiło Janowi, że poszedł za bratem do jego pokoju.
— Dlaczego w taki sposób przemawiałeś do ojca? — zapytał. — Przed wyjściem z domu idź porozmawiać z nim trochę... innym tonem...
— Nie mam czasu — odpowiedział Antoni.
Zdjął wykwintny tużurek z jedwabnemi wyłogami tak starannie, jak dawni rycerze zdejmowali swe zbroje. Nalał na miednicę wody, do której wpuścił kilka kropli mocnych perfum z werbeny. Zaczął obmywać twarz i ręce, mówiąc do brata:
— Wyjmij z prawej kieszeni tużurka pugilares. Znajdziesz w nim fotografię. Masz ją? Zobacz. To jest portret osoby, z którą mam się dziś widzieć o pół do drugiej, a już jest późno. Rozumiesz dobrze, że wolę iść do niej, niż rozprawiać z ojcem o takich blagach, jak Prawa człowieka i głosowanie powszechne, które mnie nic nie obchodzą. Co mnie tylko gniewa, to kiedy słyszę, jak ten poczciwiec, który pracował całe życie, jak wół, a nam nie zostawi złamanego grosza, winszuje sobie, że był przez czterdzieści lat igraszką tych wszystkich dobrodziejstw wyborczych! Co innego taki Barantin! To mi człowiek! Niech sobie ten wychwala Rzeczpospolitę, postęp, klasy robotnicze i całą tę szopkę! Przynajmniej wyszło mu to na korzyść. Był takim samym profesorem, jak ojciec, z widokiem hojnej emerytury dwóch tysięcy franków po zmarnowaniu życia na dwudziestu pięciu godzinach wykładów tygodniowo i repetycyach, nie licząc poprawiania zadań. A teraz ma pałacyk w Passy i powóz najmowany miesięcznie. Ma nawet kochanki. Jest tam wprawdzie historya jakiegoś czeku, niebardzo świetna... Ale wykręcił się z tego i wiem dobrze, jak ojciec oburza się, gdy wspomnieć o tem „oszczerstwie bezczynnego dziennikarstwa!” Ja tam zresztą nie mam nic przeciwko niemu. Gdyby Barantin nie był tak dobrze z finansowemi sferami, nie miałby posady u Nortiera. Ale trzeba wszystko wiedzieć! Bądź spokojny. Nie będę już o tem mówił z ojcem. Dziś nie będę w domu na obiedzie. Ale jutro mogę mu służyć rzezią Jezuitów. Będę pożerał księży, jak trufle... Zresztą ojciec teraz pali fajkę i nie myśli już o tem, jeżeli znalazł jaki zajmujący artykuł w swoim duchu, albo jeżeli zatonął w swoich greckich szpargałach.. Daj mi tużurek i fotografię. I cóż? Jakże ci się podobała moja... znajoma?
Jan oddał bratu fotografię, której się przypatrywał podczas rozmowy. Był to portret bardzo pięknej osoby, zupełnie młodej, siedzącej na poręczy kanapy w pozie, uwydatniającej bujne zarysy bioder i kości. Suknia z jedwabnego muślinu, naszytego pailetkami, wycięta była tyle, że odsłaniała plecy i biust, na który spadał perłowy naszyjnik. Głowa była śliczna, ale nosząca już piętno zepsucia. Oczy patrzyły w bok z wyrazem przebiegłej zalotności, nad czołem unosił się obłok ślicznych loczków, których jasno blond popielatą barwę można było odgadnąć z fotografii. Ze to była kobieta złego życia, poznać było można ze spojrzenia, z uśmiechu, z przepychu ubrania. Jakim sposobem mógł być jej kochankiem chłopiec o tak skromnych funduszach, jak syn profesora? Jan nie śmiał zastanawiać się nad tem, ani pytać brata. Doświadczał tylko raz jeszcze uczucia obawy o przyszłość tego pięknego chłopca, który patrzył na niego bezczelnie z wielkiem z siebie zadowoleniem.
— Bardzo ładna — powiedział Jan. — Kto to jest?
— To już moja tajemnica — odrzekł Antoni, wkładając fotografię do pugilaresu.
Roześmiał się, ukazując białe zęby pod czarnemi wąsikami i zaczął oczyszczać cylinder delikatną szczotką, dmuchając na niego delikatnie.
Jego twarz promieniała w tej chwili takiem zadowoleniem, to półwyznanie u człowieka tak skrytego, zamkniętego w sobie zawsze, było dowodem takiego szalonego upojenia, że Jan skorzystał instynktownie z tej rzadkiej sposobności, żeby go wybadać co do podejrzenia, zatruwającego mu już nie jutro, ale dzień dzisiejszy.
W chwili, gdy Antoni kładł paltot, Jan powiedział:
— Żałuję, że wychodzisz. Tak bardzo chciałem pomówić z tobą o jednej rzeczy, która mnie niepokoi...
— O czem? — zapytał Antoni, którego oczy, przed chwilą szczere, przysłonił nagle cień.
— O Juli... — wyrzekł Jan i dodał, patrząc badawczo na brata. — Czy nie uważałeś, że Ramesnil kręci się koło niej?
— To już jej rzecz, mój drogi chłopcze — odpowiedział Antoni.
Niepostrzeżony uśmiech przemknął przez jego usta i cień w oczach rozpłynął się. Lękał się widocznie innego zapytania, może o swoje wydatki i źródła, zkąd czerpał na ich zaspokojenie.
— Tak — dodał z naciskiem — nie lubię, kiedy się kto miesza do moich interesów, więc naturalnie, i ja nie mieszam się do cudzych. Każdy dla siebie, to moja zasada. Cóżbyś w tem widział złego, gdyby Julia doprowadziła twego przyjaciela do ożenienia się z nią? Lepiejby to było dla niej, niż uczyć gramatyki i komentować „Pieśń Rolanda” młodym dzieciom w Carpentras lub w innej jakiej szkole. Da ona sobie radę, ta nasza siostrzyczka, lepiej od ciebie, rozumie się na tem, jak ja. Wiemy oboje, że na tym świecie od końca do końca jedno tylko prawo rządzi: walka o byt. Więc i ona walczy na swój sposób, ta mała. Czy chcesz posłuchać mojej rady? Nie mieszaj się do tej sprawy. Popsułbyś wszystko...
— Więc zgadłem — pomyślał Jan i nie nalegał więcej.
Coś się dzieje — i Antoni do tego przykłada rękę. Uśmiechnął się, gdym wspomniał o Rumesnilu. Ale gdyby Ademar naprawdę myślał o ożenieniu się z Julią, nie kryłby się przedemną... A te zbytki Antoniego, te kosztowności, zkądże to wszystko pochodzi? Gdzież on się poznał z tą swoją kochanką? Ach! muszę ostrzedz ojca. W chwili, gdy czynię dla niego takie poświęcenie, mam prawo wymagać, żeby inni nie zadawali mi ciosów... On tylko jeden ma prawo zapytać ich, by się dowiedzieć...
I postanowiwszy wywołać tłómaczenie co do tych dwóch punktów przynajmniej, Jan skierował się do gabinetu ojca, do którego był więcej podobny, niż sam przypuszczał, tym brakiem odwagi do wyrzeczenia słów, które sprawiają boleść.
Musiał przejść przez salon, gdzie Julia siedziała przy fortepianie i grała. Jan poznał, że gra poloneza Chopina.
Julia miała duży talent do muzyki, ale nie chciała nigdy pracować wytrwale. Prócz tego była bardzo nieśmiała, gdy trzeba było grać w obecności kogokolwiek, choćby to był który z braci.
Jan dawno nie słyszał jej grającej, i zadziwił się postępami, jakie uczyniła, a szczególnie siłą namiętności, jaką wkładała w tę melodyę, najbardziej gorączkową z melodyi tego najbardziej gorączkowego z kompozytorów.
Na odgłos otwieranych drzwi Julia przerwała grę, przebiegła z widocznem rozdrażnieniem po klawiaturze i zagrała jakąś kawiarnianą melodyę, rozuzdaną i bezczelną.
— Czemu nie kończysz tego, coś grała? — zapytał Jan. — Czy to ja ci przeszkadzam?
— Ty? — odpowiedziała, podnosząc się i zamykając fortepian. — Wcale nie. Tylko mam wyjść za chwilę z mamą dodała, spoglądając na zegar. — Idę już... Mam zaledwie pięć minut na włożenie kapelusza...
— Julio... — zaczął młodzieniec.
Stosunek jego z siostrą, bardzo dawniej serdeczny, zrobił się stopniowo zimny i wymuszony. Jan pozwolił był sobie — z niezgrabną surowością dwudziestoletniego moralisty — zwrócić uwagę na to, co czytała, i wywołał dąsy, które już nigdy nie ustąpiły w zupełności.
W. ciągu ostatnich miesięcy nieporozumienie wzrosło.
Widocznem było, że Julia unika pozostania z nim sam na sam.
I teraz, gdy ją zagadnął, zwróciła na niego wejrzenie tak dumne i tak nieprzeniknione, że nie dokończył zapytania.
— Czego chcesz? — spytała.
— Nic... — odrzekł, patrząc za nią, gdy wychodziła z pokoju.
I ona nie odpowiedziałaby także — pomyślał. — Zraziłbym ją tylko jeszcze więcej. Trzeba ostrzedz ojca...
I jak gdyby przypadek chciał mu posłużyć, mnożąc dowody tego, o czem wspominał panu Ferrand, zobaczył leżącą na fotelu, przy drzwiach gabinetu ojca, książkę w lila okładce, pozostawioną przez Kacperka, którego zapewne matka zawołała przed chwilą. Była to powieść bardzo skandaliczna, mająca powodzenie, które byłoby hańbą dzisiejszych czasów, gdyby nie to, że każda epoka wydawała podobne dzieła, tonące następnie w zapomnieniu. Ale dawniej te bezeceństwa sprzedawały się potajemnie, i piętnastoletni uczniowie nie nosili ich w kieszeniach munduru i nie rozrzucali po fotelach w salonach rodziców.
— Oto pretekst do rozpoczęcia rozmowy — pomyślał Jan.
Wziął książkę i wszedł do ojca.
Profesor palił fajeczkę w niedużym pokoju, służącym mu za bibliotekę.
Ściany pokryte były książkami, jak u Ferranda. Tylko ta była różnica, że oprócz szeregu tomów ze złoconemi brzegami, oprawnych w skórę — nagród z liceum i z konkursów — półki z prostego drzewa zapełnione były nieoprawnemi książkami. Monneron, upadający pod ciężarem wydatków, nie mógł się nigdy zdobyć na zapłacenie oprawy książek.
Jego dochód roczny od czasu zamieszkania w Paryżu wynosił dwanaście do trzynastu tysięcy franków, wliczając już w to lekcye i wykłady dodatkowe.
Na opłatę ubezpieczenia odpadało osiemset franków, stypendyum Jana w Sorbonie i pensya Antoniego były pewną pomocą, a raczej ta ostatnia byłaby pomocą, gdyby matka wymagała od starszego syna równie punktualnej zapłaty, jak od młodszego. Pod tym tylko pozorem Antoni mieszkał u rodziców, wiadomo o ile wypełniał swoje zobowiązania. Prócz tego Kacper miał stypendyum w liceum. Pomimo to z trudnością można było związać koniec z końcem, według trywialnego, ale dosadnego wyrażenia pani Monneron.
Była ona złą gospodynią i lubiła się stroić. Prawda, że życie w Paryżu jest drogie, szczególnie dla urzędników mających pewne stanowisko, obowiązujące ich do życia na wyższą skalę. Były prócz tego niedobory z przeszłości i trochę długów zaciągniętych w tym czasie, gdy wszystkie dzieci były na koszcie rodziców.
Jan wiedział o tem, i o tem także, że jedynym zbytkiem, jakiego sobie pozwalał ojciec, było kupowanie wielkiej ilości dzienników i od czasu do czasu paczki tytoniu.
W chwili, gdy syn wszedł do niego, profesor siedział na jedynym w pokoju fotelu, zwrócony tyłem do światła, z nogami wyciągniętemi na krześle, z glinianą fajeczką w ustach, i puszczał powoli a łakomie dym — pozwalał sobie na jednę tylko fajkę po każdym posiłku — i czytał maleńki tomik Eschylesa. Pod ręką, ułożone porządnie — bo porządek był jedną z właściwości tej ascetycznej natury — leżało kilka ulubionych książek. Tytuły ich objaśnią najlepiej charakter źle zrównoważonego umysłu tego niedorzecznego marzyciela i zarazem zapalonego wielbiciela arcydzieł, Był tam „Eschyles i Sofokles”, „Wirgiliusz”, a przy nim „Umowa społeczna” J. J. Rousseau, „Sprawiedliwość Rewolucyi i Kościoła” Proudhona, „Kary” W. Hugo — i jako kontrast z temi dziełami rewolucyjnemi „Charaktery” La Bruniera.
— To ty, Janie? — przemówił profesor, podnosząc głowę i ukazując twarz jakby przemienioną, na której nie było śladu fanatyzmu, ani smutku wywołanego szorstką odpowiedzią Antoniego.
Teraz był to już tylko artysta, znawca poezyi — artysta zgnębiony życiem, który nie mógł się zdobyć na stworzenie dzieła, na objawienie swego talentu, ale zdolny do odczuwania piękna i marzenia, które uśmiechało się w jego oczach pozbawionych troski w pogodnie uśmiechniętych ustach.
— Widzisz. Skorzystałem z wolnego dnia i wziąłem się do czytania. Będę czytał całe popołudnie. Skończyłem rano poprawianie zadań. Jakaż to poezya tych Greków, jaka subtelność wyrażeń, przy których wszystko inne wydaje się pospolite. Posłuchaj tylko strofy drugiego chóru:
„Pożerany tęsknotą za tą, która pozostała za morzami, błąka się on jak widmo po swym pałacu. Piękne posągi otaczają go i powiększają jego boleść. Bo posąg nie ma oczu — a bez spojrzenia oczu niema zachwytów miłosnych.”
Jak to jest dobrze oddane — jak po ludzku — ta potrzeba kochania czegoś, co ci może odpowiedzieć, odczuć twoje uczucia? A o Helenie, tam dalej, pamiętasz? Porównywa ją poeta do lwiątka chowanego w domu, które z początku „łasi się — bo głodne.” Jaki trafny rys! Potem budzi się dzikość, i okrutne zwierzę zabija i pożera. A chór śpiewa:
„Taką Helena weszła do miasta Ilionu, z duszą pogodną jak spokojne morze, z pięknością, która zdobiła najbogatsze klejnoty, ze słodkiemi oczyma, których wejrzenie przeszywało nakształt strzały, kwiat miłości, zabójczy dla serc ludzkich...”
Co za poeta! Co za poeta!
I powtarzał!
— „A duszą pogodną jak spokojne morze!” Otóż to cały wdzięk i niebezpieczeństwo kobiety. Cały wdzięk i niebezpieczeństwo morza Śródziemnego... Trzeba je znać, to świetlane morze, ażeby zrozumieć poetów greckich. Ich poezya przesiąknięta jest niem, tak jak oblane niem były najmniejsze zatoczki ich wybrzeży.
I to samo morze jest wstępem do wspaniałej przemowy Klitemnestry: „Morze istnieje — a któżby zdołał wyczerpać jego wody?”
Gdy czytam takie ustępy, widzę się już zawczasu tam, koło Nizzy, w rodzinnych stronach matki, kiedy wysłużę emeryturę. Wy wszyscy będziecie już mieli stanowiska. Ty będziesz profesorem uniwersytetu, może w Ais. Mówiłem ci, że byłbyś pewniejszy swego, gdybyś był przeszedł przez Szkołę Normalną. Wolałeś Sorbonę. To cię trochę opóźni. Julia skończy studya w Sèvres. Będzie nauczycielką w żeńskiem liceum, i będzie miała niezależne stanowisko. To najważniejsze dla kobiety. Kacper będzie profesorem matematyki. Ma wielkie zdolności w tym kierunku. Dziś jeszcze mówiła mi to matka. Rachuje na pamięć, jak dziadzio Granier, który nigdy nie prowadził rachunków. Miał je tu — w głowie. Antoni będzie naczelnikiem wydziału w banku. Będziecie wszyscy urzędnikami, nawet on, choć w prywatnym banku — a pamiętaj, że niema człowieka szczęśliwszego od urzędnika. Idzie sobie spokojnie do biura w końcu każdego miesiąca. Ma ściśle oznaczony zakres pracy: tyle i tyle godzin dziennie. Żadnych niespodzianek. Nie potrzebuje się troszczyć o swoje potrzeby materyalne. Będziecie więc wszyscy szczęśliwi, a ja, nie mając lekcyi, będę odczytywał co rok dzieła jednego poety greckiego, od początku do końca. Zacznę od Homera, potem przejdę tragików — Eschylesa, Sofoklesa, Eurypidesa i Arystofana... Trochę on zamało demokratyczny, jak na mój gust... Ale mniejsza o to... Jak dla mnie, żaden z nich nie dorównywa Eschylesowi i cieszy mnie to, że on tak samo, jak Wiktor Hugo, był równie dobrym obywatelem, jak znakomitym poetą. „Dusza pogodna, jak spokojne morze!...” Przeczytaj mi ten ustęp głośno, w oryginale...
Podał Janowi tomik, który nie opuszczał go od chwili nabycia na straganie w pierwszym roku pobytu w ukochanej Szkole Normalnej.
Młodzieniec zaczął deklamować grecki wiersz, którego wyrazy powtarzał ojciec umiejący go na pamięć...
Czy podobna zdobyć się na odwagę i zbudzić marzyciela ze snu, jeżeli ten sen jest bezwiedny? A jeśli Monneron pogrążał się w nim z całą świadomością, uciekając w idealne krainy od trosk rzeczywistości — czy można mieć odwagę sprowadzenia go na ziemię?
Wymawiając greckie słowa, Jan słuchał głosu duszy, który mu szeptał inne wiersze, marne, niegodne stanąć obok Agamemnona i starożytności greckich:

„Mój syn będzie mi pocieszycielem...”

I dlatego wyszedł z gabinetu ojca w pół godziny potem, nie wspomniawszy mu ani o podejrzeniach względem Julii, ani o niebezpiecznej tajemniczości życia, jakie prowadził Antoni, ani o bezecnej książce, pozostawionej przez Kacpra w salonie, ani o sobie i o tragicznej rozterce pomiędzy sercem a sumieniem, której był ofiarą.
— I poco? — zapytywał siebie, jak to czynił już tyle razy.
Wyszedł z domu i szedł, szedł przed siebie machinalnie, usiłując ruchem przytłumić rozpacz, która nim miotała jeszcze gwałtowniej, aniżeli rano...
Szedł, wydzierając bezmyślnie kartki trucicielskiej powieści, zabranej bratu, i rzucał je do rynsztoka.
A obraz Brygidy nie odstępował go ani na chwilę — tak obecny i tak odległy — tak żywy i martwy zarazemn!...
Jan doszedł do końca ulicy Klaudyusza Bernarda i zatrzymał się przed starożytnym kościołkiem świętego Medarda, stojącym wśród niewielkiego ogródka.
W ten dzień świąteczny pobożni wchodzili i wychodzili.
Młodzieniec stał przez chwilę, wpatrując się w drzwi wchodowe, a potem odwrócił się i odszedł śpiesznie, myśląc:
— Nie, nie mam prawa zgodzić się na propozycyę pana Ferrand i wyrządzić taką boleść ojcu, kiedy nie mam wiary; a że jej nie mam, najlepszym dowodem jest to, że nie idę teraz błagać Boga Brygidy o pomoc i o pociechę... A jednak... jakże ja cierpię!...


IV.
NIEPOKÓJ MYŚLI I SERCA.

Zegar starego kościółka wybił drugą, w chwili, gdy Jan odchodził od tych drzwi kuszących, uciekając od Brygidy — i od własnych myśli.
Ach! jakżeby pragnął!...
Ściemniło się już oddawna, a on błąkał się jeszcze po ulicach tej dzielnicy, dawnego przedmieścia Św. Marcelego, rozciągającej się dziś do fortów Ivry i Bicêtre.
Ta wędrówka bez końca, po chodnikach, obok licznych szynkowni, które zapełniali powracający z poblizkiego cmentarza wędrowcy, bardzo już pocieszeni, budziła w nim pytanie:
— Do czego to wszystko?
Pytanie nieznośne dla młodzieńca tak uczuciowego i rozumnego.
Wrażenie, jakie czyni widok dzielnic ludowych Paryża na tych, którzy, jak Jan, błądzą po nich bez celu, jest zniechęcające i bolesne.
Patrząc na tych ludzi, siedzących za stołami szynkowni i traktyerni, widzi się, że robotnik francuski nie stanowi — wbrew dowodzeniom politykujących maniaków odrębnej warstwy społecznej.
W dzień nieroboczy ubiera się on, jak każdy mieszkaniec miasta. Pali takie same papierosy i kupuje je tam, gdzie wszyscy. Potrawy, które zjada w traktyerni, są takie same, jakie mieszczanin każe robić swojej kucharce. Popija je takiem samem winem, cierpi na te same przypadłości trawienia skutkiem kawy i wódki. Czyta te same dzienniki, zawiązek jego myśli jest taki sam, jak tamtych. Całą różnicę stanowi scenerya.
Stół w winiarni nie ma obrusa, a często i serwet.
Ale taki drobiazg nie wystarcza do uznania granicy pomiędzy żakietką a bluzą, nieistniejącej granicy, której zburzenie postawili sobie za cel socyaliści.
Nie koniec na tem.
Robotnik francuski nie jest bynajmniej taki, jakim go przedstawiają jego pochlebcy: istotą wstrzemięźliwą i niezepsutą, pierwotnym człowiekiem, w którym drzemią zapasowe siły, mające odmłodzić zgrzybiałe społeczeństwo i dźwignąć je z upadku.
Robotnik nie jest barbarzyńcą.
To człowiek cywilizowany lichego gatunku, z małemi wyjątkami rozwinięty do ostatecznych granie dostępnego dlań rozwoju.
Niema powodu ani do litowania się nad nim, bo jego życie jest łatwe w porównaniu z życiem wielu drobnych kupców i urzędników — ani do pogardzania nim, bo jest inteligentny, i jego poziom moralny nie jest niższy od ogólnego poziomu — ani do wysławiania go, bo ten poziom nie jest zbyt wysoki, a rozwinąć się już więcej nie da.
Ale zato sa słuszne powody, ażeby go się obawiać, bo wielu ludzi postępuje z nim według wstrętnego programu niemieckiego agitatora, który mawiał:
„Trzeba przekonać lud, że jest nieszczęśliwy.”
Dając mu prawo rządzenia sprawami kraju dlatego tylko, że stanowi większość ludności — co jest fatalnym błędem, który sprowadzi kiedyś zgubę Francyi — dano mu możność zadawania śmiertelnych ciosów cywilizacyi.
Jest nad czem boleć, widząc ten wątły okaz ludzkości, że stuletnie trudy rewolucyjne doprowadziły za pomocą szarlataneryj wyborczych podobne niecnoty do rządzenia krajem.
Stwierdzenie tego faktu jest zawsze gorzkie, a więcej jeszcze, jeżeli to samo rozczarowanie, co w sferach ludowych, spotyka nas i w wyższych warstwach społeczeństwa.
Taki właśnie los przypadł w udziale synowi profesora Monneron.
Szedł on, szedł bez celu, upatrując wśród niezliczonego mnóstwa przechodniów w alejach i uliczkach twarzy zadowolonych, zdrowych, silnych. Nie było ich, były tylko twarze zdenerwowane i przepracowane, albo niesłychanie pospolite, a jeszcze częściej twarze z piętnem moralnego upadku. Z największem zajęciem przyglądał się Jan ojcom i matkom, wloką cym jedno ręku... drugie na
To poświęcenie się dobrowolne ciężkim wiązkom rodzinnym wśród klas pracujących rozczulało go niemal do łez.
I poco to wszystko? zapytywał w myśli tych ludzi ze swoim jak i ojcem, uważając ich, jego, za ofiary złudzeń, bo odczucie braków obecnego społecznego wykazywało mu bezużyteczność wszelkich wysiłków dla ludzi urodzonych w tej miernocie i zgrzybiałości warstw demokratycznych.
Przechodząc koło szynkowni, gdzie pijacy zalewali się absyntem branym na kredyt, w towarzystwie ohydnych ladacznic, chciał im powiedzieć: „Dobrze robicie!”
Miał pokusę to powiedzieć on, jeden z twórców Związku Tołstojowskiego, który otworzył restauracyę bez trunków.
Przychodziły mu na myśl paradoksy Antoniego.
Uczucie, fizyczne prawie, ogólnego rozprzężenia ogarniało go i gnębiło.
Ale nawet w tej epoce marnowanych sił i niepewnych przedsięwzięć zdarzają się ludzie szlachetni, zrównoważeni moralnie, których życie jest wypełnione i pożyteczne.
Taki pan Ferrand naprzykład.
Ale na co się to zda, kiedy on, Jan Monneron, nie może stanąć przy jego boku?
I czarowna postać Brygidy ukazywała się zakochanemu jako miraż pełen słodyczy a niedyskretny.
Czemuż nie wychowano go tak, jak ją, w takich samych zasadach, w takiem samem otoczeniu, zwyczajach i wierzeniach?
Wtedy jego zamiar połączenia się z tem niewinnem dzieckiem, marzenie, którem od tak dawna ogrzewał swoje serce, byłoby możliwe do urzeczywistnienia!
Nie potrzebowałby zrywać z zasadami dzieciństwa i młodości dla zdobycia szczęścia w wieku dojrzałym — nie potrzebowałby wypierać się ojca i towarzyszów tej młodości, aby stworzyć nową rodzinę!
O zmroku tego smutnego dnia ciężka mgła osunęła się na miasto. Zapalone latarnie świeciły jaskrawemi plamami w żółtawem powietrzu. Okna domów oświetlały się stopniowo. Winiarnie, składy wędlin i pieczonego mięsiwa jaśniały już światłem i wrzały życiem. Ożywienie przedmieścia stawało się coraz jaskrawsze, a przez zestawienie z niem coraz głębszym był smutek młodzieńca — tak bolesnym chwilami, że nie był już w stanie znieść dłużej samotności.
I wtedy, przemyślając dokąd pójść, ażeby nie być samym, a nie chcąc wracać do domu, przypomniał sobie nagle wieczorne zebranie w Związku Tołstojowskim.
— Naznaczone na pół do dziewiątej — pomyślał, spoglądając na zegarek, a teraz siódma. Może Crémieux-Dax je obiad w restauracyi? Rozmowa z nim sprawiłaby mi ulgę...
Wspomnienie przyjaciela i niełatwego z nim stosunku przerwało niepewne i bezcelowe chodzenie Jana, na którem zeszło mu całe popołudnie i skierowało go żywym i energicznym krokiem przez bulwar Włoski na ulicę Humboldta, gdzie spodziewał się zastać kolegę. Przyszły dziedzic milionów, zebranych przez starego Crémieux-Daxa w kopalniach Południowej Afryki, uciekał od wspaniałego pałacu i wykwintnych obiadów, które mu wymawiał i których mu zazdrościł Antoni, na obiady dwudziestosusowe w lokalu, który Jan nazywał „restauracyą”, a który był poprostu zakładem wstrzemięźliwości. Crémieux-Dax założył tę ludową jadłodajnię, wypuściwszy tysiąc akcyi po dwadzieścia pięć franków każda. Wziął ich sam na siebie osiemset, sto wziął Rumesnil, a pozostałe rozebrali lepiej uposażeni członkowie Związku. Jan ze swego skromnego budżetu ofiarował sto franków na nabycie czterech. Crémieux-Dax był też założycielem Związku Tołstojowego, z tem samem doskonałem zrozumieniem praktycznych celów dzieła. Restauracya, dzięki skromnemu kapitalikowi, który miał przynosić procentu 2% dawała obiady po 80 centymów i po franku, z produktów zdrowych, przyrządzone hygienicznie. Wszelkie trunki były zabronione.. „W imię przyszłej, uświadomionej ludzkości, nie będziesz pił”. Ta dewiza, wymalowana olbrzymiemi literami na wszystkich ścianach zakładu, świadczyła o jego charakterze, jak i cztery wyrazy służące za godło Związkowi: Przyroda, Wiedza, Postęp, Sprawiedliwość. Crémieux-Dax, który przewodniczył przy układaniu ustawy, zamieścił w pierwszym jej artykule zastrzeżenie, że liczba członków Związku będzie ograniczona — co samo już dowodzi praktycznej bystrości jego umysłu. Chciał on, żeby Związek był nieliczny, dla większej żywotności. Tworzyło go siedmiu członków komitetu, z których każdy obowiązany był zjednać dwudziestu czterech adeptów, w połowie ludzi inteligentnych, w drugiej połowie robotników, poręczając za wprowadzonych przez siebie. Z tych 175-iu ludzi nie było ani jednego, któregoby Cróémieux-Dax nie znał osobiście, I dlatego jadał sam najczęściej w restauracyi Związku. Na ogłoszeniu wypisane były ceny potraw, z których najdroższa kosztowała siedem su.
Obraz tego chłopca tak bogatego, a jadającego z poświęcenia dla idei, obiady godne ascety, w ubogiej sali, objawił się udręczonemu Janowi, jako cel, do którego chciał dążyć... Dostać się do kąta sali, w którym założyciel Związku, samą swoją obecnością dowodził szczerości swych przekonań, dając innym cichą, lecz wyraźną naukę, było dla kochanka Brygidy schronieniem przed tem wszystkiem, od czego cały dzień uciekał, odsunięciem się jeszcze dalej od tej, której postanowił nie zaślubić. Było to wyzwoleniem się z pod uroku mistrza z ulicy Tournon i poddaniem się pod inne wpływy. Od sześciu miesięcy otrząsnął się był prawie zupełnie z pod tych innych wpływów, którym ulegał dawniej, zrazu z zapałem, potem opornie. Od czasów szkolnych — gdy kolegowali z sobą na ławkach drugiej klasy i zawarli przyjaźń w piętnastym roku życia, Salomon Crémieux-Dax zaczął wywierać na Jana wpływ hypnotyczny, jaki wywiera zwykle charakter silny i logiczny na wolę chwiejną i niepewną. Wpływ ten był zupełnym do chwili, gdy zaczęli uczęszczać na wykłady filozofii, na których Ferrand odsłonił Janowi potrzeby jego duszy, których on sam dotąd nie rozumiał. Dwie sprzeczne dążności, które czyniły jego charakter tak niejednolitym: tradycyjna uczuciowość, odziedziczona po przodkach, i rewolucyjna zajadłość, wpojona mu przez ojca, były jakby wcielone w te dwie postacie, które go pociągnęły kolejno ku sobie, lecz z któremi nie mógł się zlać w zupełności. Powiedział to sam panu Ferrand z tą bezpożyteczną jasnością sądu, która w połączeniu z wiecznem wahaniem czyniła go doskonałym typem młodzieńca obecnej epoki. Napróżno instynkt łączył się z rozumowaniem, a doświadczenia ogólne z doswiadczeniami osobistemi, przekonywując go, że Francya od 1789 roku podobna jest do człowieka, który powtarza ciągle, że dwa a dwa jest pięć i spostrzega, że wynik jest mylny. Pociągało go zawsze to, co możnaby nazwać poezyą Rewolucyi, odsłaniającą ubóstwo teoryi, głoszonych pod tą czarodziejską etykietą. A jednak ta poezya istnieje, i to jedno tłumaczy, że tylu ludzi uczuciowych i szlachetnych pociągnęła ona i pociąga jeszcze do tej pory. Ma ona źródło w tej właściwości umysłu, która nie może uwierzyć w rozdźwięk pomiędzy ideą a faktami i któraby pragnęła za jakąbądź cenę pogodzić je z sobą. Jan wiedział oddawna, że zło wrogich doświadczeń, że liryzm umysłu, i ta nieokiełznana uczuciowość bardzo szkodliwe są dla kraju i dla każdej z grup składających naród. Wiedząc to jednak, nie mógł się wyzwolić z pod uroku. Uczuwał potrzebę pewnej egzaltacyi w sprawach społecznych, której wybitnym przedstawicielem był Crémieux-Dax. Twórca Związku Tołstojowskiego należał do tych Żydów, krańcowych idealistów, w których płonie zapał dawnych proroków Izraela. Pochodził on z Południowej Francyi. Jak większa część współwyznawców z tych samych stron, był potomkiem Żydów wygnanych z Hiszpanii w końcu piętnastego wieku przez Ferdynanda Katolickiego. Miał twarz Żydów hiszpańskich z ostremi rysami, giętkie ciało, cienkie kości i głębokie oczy czarne, w których pali się jeszcze słońce Wschodu. Miał też w wysokim stopniu te wielkie przymioty, które tej rasie wyjątkowej dały odporność wśród tylu klęsk: umysł giętki i ruchliwy, osobliwą łatwość asymilacyi, niesłychaną wytrwałość w pracy i połączenie dziwne zapału i cierpliwości, zażartości i rozwagi, które widzimy w wielu typach biblijnych. Po ukończeniu szkół, w których był jednym z najświetniejszych uczniów, wszedł do Szkoły Normalnej, a opuścił ją ze stopniem doktora filozoti. Teraz pisał rozprawę, której sam tytuł brzmiał paradoksalnie, złączony z nazwiskiem syna spekulanta: „O psychologicznych podstawach pojęcia własności“. To dzieło, mające być usprawiedliwieniem naukowem majaczeń kolektywistycznych, było ścisłym wyrazem jego przekonań, o których szczerości nie mogli wątpić ci, co jak Jan, znali go od dzieciństwa. Crémieux-Dax przyjął zasadę głoszoną przez Salvadora i Darmestetera, którzy bronili jej z takim zapałem. „Dwa dogmaty — pisał autor „Proroctwa lzraela“ — tworzą Judaizm: Jedność bóstwa i mesyanizm, to jest jedność praw tego świata i tryumf sprawiedliwości na ziemi. Te dwa dogmaty w obecnej chwili przyświecają postępowi ludzkości w nauce i w porządku społecznym, a zowią się w języku nowoczesnym jednością sił wiarą w postęp“. Jan nieraz słyszał od kolegi te cytaty i komentarze do tego credo, przypominające mu zasady ojca, lecz rozwinięte szerzej i łączące Mojżesza z Dantonem i Pięcioksiąg z Prawdami człowieka. Głębokie przekonania rewolucyjne Crémieux-Daxa nie wyszły z granic teoryi aż do fatalnego przesilenia w roku 1898; które stanowi wybitną datę naszych stuletnich niesnasek. Doprowadziło ono do wybuchu i do wrzenia wszystkie żywioły. Od tej chwili dopiero milioner-filozof wystąpił do działania z zimną zaciekłością, zamiast dawniejszego nieokreślonego humanitaryzmu, modnego w kołach uniwersyteckich. Tej właśnie czułostkowej modzie dał się pociągnąć Jan z powodów, o których wspomniał panu Ferrand, a Ademar Rumesnil przez umysłowy snobizm. Socyalistyczne przekonania Crémieux-Daxa pochodziły z przyczyn głębszych. Jego bystre oko dojrzało w ostatnich wypadkach objaw rozczarowania, które zwraca średnie klasy społeczeństwa francuzkiego ku narodowym tradycyom i zniechęca je zwolna, lecz stanowczo do zasad 1789 r. Przejęty czcią dla tych zasad, Salomon przyjął odważnie taktykę tych wszystkich, którzy, jak on, instynktownie wzięli za hasło: „Pereat mundus, fiat Justitia“. Został socyalistą-kolektywistą, ażeby zużytkować, jak mówił otwarcie: „siły ludu ku obronie zasad, których przed stu laty broniło mieszczaństwo, a od których teraz się odwraca“. Kiedy mu przypominano, jak dalece cywilizowany człowiek podczas rewolucyi zbliża się do dzikości, kiedy cytowano rzezie wrześniowe, dni czerwcowe i bliższe nam czasy komuny, odpowiadał słowami Virgiliusza, ten wyznawca Krola Marxa, a uczeń Szkoły Normalnej. „O passi graviora!“ I uśmiech szyderczy występował na jego usta. Było to wspomnienie, prześladowań i zuchwalstwo rasy, która przecierpiawszy tak wiele, przeszedłszy tyle nieszczęść, nie obawia się już zawichrzeń nie dorównywających dawniejszym jej klęskom.
Takim był ten człowiek wybitny i niebezpieczny, podobny do Jana pod niektóremi względami, a tak bardzo różniący się pod innemi, którego widoku pożądał teraz Jan gwałtownie na zakończenie tego dnia męczarni, równie gwałtownie, jak go unikał od pewnego czasu. Doszedłszy do domu na przedmieściu św. Jakóba, na którym widniał skromny napis „ ' wstrzemięźliwości”, rozczulił się i poczuł uwielbienie dla przyjaciela, czego oddawna już nie doznawał. Byłby szczerze zmartwiony, gdyby nie zastał go siedzącego na zwykłem miejscu, przy stoliku, w pobliżu drzwi, zkąd on mógł widzieć każdego wchodzącego. Pomimo, że restauracya była otwarta dla wszystkich, zastrzeżenie. co do wstrzemięźliwości odstręczało przechodniów. Uczęszczali tu tylko stali bywalcy, członkowie Związku. Crémieux-Dax znał ich wszystkich i rozmawiał z każdym wyłącznie o tem, co czytali. Powstrzymywał się w swem apostolstwie od wszelkiej pomocy, wychodzącej po za granice intelektualne.
— W, „Z.-T.” niema bogactwa, ani ubóstwa powtarzał często, — są tylko ludzkie umysły. Jan Monneron, wchodząc, zobaczył Salomona piszącego na kartce wydartej z bloczka, którą potem oddał człowiekowi o szpakowatych włosach, ubranemu ubogo, lecz schludnie.
— A! przyszedłeś! przemówił do Jana bardzo zimno.
Po odejściu robotnika dodał:
— Prosił mnie o spis książek. Chciałem mu na początek wypisać powieści: Nędzników, Zmartwychwstanie. „Nie chcę! odpowiedział Proszę o dzieła naukowe. Dosyć mam już kłamstw... Żądam prawdy...” Gdy cały lud będzie myślał tak, jak on, będzie to wielkim krokiem na drodze postępu. A zwróć uwagę, że nie jest to człowiek młody i blizko pięćdziesięcioletni...
Ta energia człowieka, rządzącego się ścisłą logiką, pociągała w tej chwili Jana. A jednak serce jego zamknęło się w sobie i zamiast wzruszenia, doznał przykrego uczucia zakłopotania, nagle, jak to zwykle bywa u ludzi wrażliwych. Dość mu było jednego spojrzenia, jednego uścisku dłoni przyjaciela, samego dźwięku jego głosu. Chłód Crémieux-Daxa był w rażącem przeciwieństwie ze wzruszeniem, które sprowadziło tu Jana. Był zresztą zupełnie usprawiedliwiony. Ale Jan nie mógł zrozumieć powodu. Syn profesora miał w swoim charakterze jeden rys znamienny ludzi, pochodzących z gminu: nie umiał utrzymywać stałych stosunków. Z przyjaciółmi rządził się wrażeniem chwili, nie zdając sobie z tego sprawy. Ze wszystkich wykroczeń przeciw dobremu tonowi jest to może najmniej szkodliwe dla drugich, ale najniebezpieczniejsze dla tego, kto go się dopuszcza. „Ten, kto został zapomniany, nie przebacza nigdy” — powiedział jeden z moralistów. Od kilku miesięcy Jan nie był ani razu na obiedzie w restauracyi „Z. T.”, gdy przedtem jadał tam co drugi dzień. Zapomniał o tem przewinieniu względem kolegi którego obejście zdradzało wyraźną urazę. W zwykłym stanie rzeczy byłoby to mocno obeszło Jana, jako objaw podejrzliwej, instynktowej nieufności, zrozumiałej u potomków rasy, będącej od tak dawna przedmiotem nienawiści. Ale dziś miał on tak rozstrojone nerwy, że najmniejszy nawet zawód musiał wytrącić je z równowagi. Odrzekł więc — sam się dziwiąc zaczepności swoich słów, bo przecież szedł tu w zupełnie innych zamiarach:
— Nazywasz to wielkim krokiem na drodze postępu? Uskarżamy się już na pół-uczoność inteligencyi, która ją ogłupia i unieszczęśliwia do reszty. A czemże dopiero będą ci nędzarze uczeni? Ćwierć inteligencyi, a nawet mniej! Obiecujące to na przyszłość...
Wyrzuciwszy z siebie ten pocisk, tak niesłychany w tem miejscu i w ustach jednego z załężycieli „Z. T.”, zwrócił się do okienka, gdzie sprzedawano marki na porcye. Orómieux-Dax wymyślił to urządzenie dla uniknięcia kłopotu i kosztów usługi. Płaciło się zawczasu za wybrane z karty potrawy, i otrzymywało w zamian marki. Kupujący szedł z niemi do drugiego okienka od kuchni i tam oddawał je w zamian za potrawy przygotowane na talerzach. Wracał do stołu z talerzem w ręku, a po zjedzeniu odnosił talerz do trzeciego okienka, gdzie go oddawał do umycia. Przez czas dokonywania tej czynności, uspokoiła się niecierpliwość Jana. Uczuł wet rodzaj wyrzutu sumienia, gdy usiadłszy naprost kolegi, zobaczył na jego twarzy wyraz cierpienia, zamiast poprzedniego chłodu. Czarne jego, złączone prawie brwi nad orlim nosem, były zmarszczone z niezadowoleniem. Chude palce, trochę grube w stawach, gniotły nerwowo ośródek chleba. Teraz chwilę panowało milczenie, a potem nagle Crémieux-Dax spojrzał Janowi prosto w oczy, ze stanowczością człowieka, który pragnie rozjaśnić niewyraźne położenie, i powiedział półgłosem, żeby nie być słyszanym przez siedzących w sali:
— Wiem, dlaczego dzi$ przyszedłeś, Janie... Oddawna przewidywałem, że się to stanie...
— Co takiego?... zapytał Jan.
Gwałtowny rumieniec zabarwił jego twarz.
Przypuszczenie, że przyjaciel mógł odgadnąć tajemnicę jego miłości, było mu nieznośne. To samo już dowodziło, jak daleko byli oni od siebie. Dawniej w najprzelotniejszych nawet porywach miłosnych, Salomon był jego jedynym powiernikiem. Jan uspokoił się dopiero, usłyszawszy dalszy ciąg.
— Przychodzisz wykreślić się z naszego Związku?
— Co?... — zawołał Jan. — Z czego to wnosisz?
— Z wielu oznak — odparł Crémieux-Dax — choćby tylko z takich odezwań twoich, jak przed chwilą. Jeżeli tak myślisz naprawdę, nie należysz już do nas. Od szóstego sierpnia nie byłeś tu ani razu... Nie robię ci wyrzutów. Uważam to za rzecz zupełnie naturalną. Ale wnoszę ztąd, że jeżeli przyszedłeś dziś, masz do tego jakieś powody. A zresztą, wiem, że się zajmujesz czem innem. Mówiono mi, że z Biblioteki w Sorbonie bierzesz tylko dzieła apologetyki katolickiej... We wtorek wziąłeś świętego Ireneusza. Czy dokładne mam wiadomości?... Bywasz u Ferranda, u którego my wszyscy przestaliśmy bywać od 1898 roku. Nie zaprzeczaj. Spotkałem was razem w ogrodzie Luksemburskim w zeszłym tygodniu. Zrywasz z nami? Powiedz!
— Gdybym miał zerwać — odrzekł Jan z żywością, oburzony badaniem, któremu go poddał zaciekły Crémieux-Dax — nie potrzebowałbyś mnie o to pytać. Powiedziałbym sam. Czytam to, co mi się podoba. Widuję się z tymi, których chcę widywać. A przyszedłem tu dziś, bo Rumesnil był u mnie rano i przypomniał rozprawy nad wykładem Channta, ostrzegając, że będą burzliwe. Wiedząc, jak cię obchodzi ta sprawa, chciałem się z tobą porozumieć zawczasu. Mam za to nagrodę...
Zamilkli obaj, a Crémieux-Dax przemówił pierwszy, obejmując przyjaciela spojrzeniem pełnem uczucia:
— Daruj mi Janie, jeśli ci sprawiłem przykrość. Przyznaję to. Masz tyle prawości w sobie, że gdybyś miał zamiar przejść do innego obozu, ja pierwszy dowiedziałbym się o tem. Posądziłem cię, a nie mogę być obojętny, gdy idzie o naszą sprawę. Chwila jest ważna. Jeżeli się uda zawrzeć sojusz pomiędzy robotnikami a inteligencyą, przyszłość jest nasza. Przez kilka lat przebiegniemy przestrzeń równającą się kilku stuleciom. Nasz biedny „T.-Ż.” to maleńki zawiązek wśród wielu innych tworzących się w tych czasach. Ale od zwycięstwa tych dwudziestu — trzydziestu — czterdziestu gromadek — zależy los walki. Niech się rozsypie jedna, potem druga i trzecia, to wtedy nastąpi gromadna ucieczka z pola bitwy. Wystarczy to do wzniecenia popłochu. I dlatego rozpacz mnie ogarniała na myśl, że mogę cię stracić. Gdybyś ty odstąpił, byłoby to zachwianiem Związku, wrotami otwartemi do ucieczki: dla innych. Ale przywidziało mi się. Zostajesz z nami. Nie mówmy więcej o tem, i raz jeszcze proszę, przebacz mi. Pomówimy teraz o dzisiejszych rozprawach... Zaraz wrócę...
Wstał pod pozorem odniesienia pustego talerza, a rzeczywiście dlatego, żeby przerwać rozmowę. Z wielu oznak zgadywał, że przyjacielowi nie podobało się to towarzystwo, które Salomon założył i które było treścią jego życia. Lękał się nadejścia Jana. Zmusił go więc do wypowiedzenia swych zamiarów. Jam widocznie postanowił nadal pozostać w Związku, kiedy się interesował losami wykładu księdza. Na tych danych pozytywnych opierał się Crémieux-Dax, liczący się z faktami, jako syn człowieka, prowadzącego rozległe interesa, choć sam przez niewytłómaczone prawo kontraktu, oddał się na usługi socyalizmu. Jan rozumiał dobrze tę właściwość umysłu przyjaciela i pewny był, że idąc za głosem praktyczności, nie poruszy on już żadnego z drażliwych punktów, niewymagających natychmiastowego wyjaśnienia. Ale Jan miał teraz dowód, że proces, odbywający się w jego mózgu, nie uszedł zazdrosnej czynności Crémieux-Daxa, którą rozciągał on nad wszystkimi swym współpracownikami, a szczególnie nad Janem, bo o niego dbał najwięcej. Zresztą Jan czuł, że upoważnił go poniekąd do tego, przystępując do dzieła, o którem inicyator wyrażał się z tak niezachwianem przekonaniem; gdy tymczasem syn profesora nie wkładał w tę pracę całego serca, uważając ją tylko za filantropijny eksperyment, podtrzymujący pozory jego jednomyślności z ojcem. I w tym razie znów okazał słabość i chwiejność, tę słabość, nad którą sam tak cierpiał, a która wynikała z powodów głębszych, złączonych z jego rozwojem duchowym. I znów uczuł wyraźnie, że jest ofiarą tej niemożności wypowiedzenia się jasno, po męzku, prosto i stanowczo. Był on jak drzewo gnące się od wiatru dlatego, że ma za mało gruntu do zapuszczenia korzeni. W stosunkach „Jana z „Z.-T.”, jak we wszystkich innych, brak właściwego środowiska wpływał na chwiejność charakteru, i teraz, patrząc na siedzącego przed nim Crémieux-Daxa, zastanawiał się nad konsekwencyą jego postępowania, wypływającą z jego pochodzenia, postępowania energicznego i zdającego sobie jasno sprawę, do czego dąży. Jego ogniste oczy, rozweselone teraz, śmiały się w tej twarzy o typie arabskim, z błahego wprawdzie powodu, ale w oczach agitatora nic nie jest błahem, co pomaga do jego celów.
— Zażądałem sałaty z kalafiorów. Była wypisana w spisie potraw. Zabrakło. Robią tu zawsze czterdzieści porcyj każdej potrawy. Teraz jest ósma. To dowód, że od szóstej, o której otwieramy restauracyę, wydaliśmy conajmniej czterdzieści obiadów. W sierpniu, jak pewnie to sobie przypominasz, wydawaliśmy piętnaście. Dwadzieścia pięć więcej w ciągu trzech miesięcy — to postęp! A prócz tego cieszy mnie, gdy jakaś potrawa ma powodzenie. Kucharz dobiera jak może, ażeby kamraci znaleźli tutaj to, czego nie dostaliby gdzieindziej. I pomyśleć tylko, że takiemi restauracyami, jak nasza, rozrzucone mi co parę ulic, możnaby zwalczyć plagę pijaństwa! Chyba nie zaprzeczysz teraz, że jednak jest to postęp?...
Była to ostatnia aluzya do sceptycznego odezwania się Jana, który mimowolnie porównywał tę optymistyczną radość do głębokiego zniechęcenia, jakie go ogarnęło tego samego popołudnia przed szynkowniami przedmieścia świętego Marcelego. Obejrzał się wokoło, jakby szukając powodu do podzielenia radości przyjaciela. Niestety! Twarze robotników jedzących zdrowe potrawy kuchni, którą się tak cieszył Crémieux-Dax, i popijających je hygienicznemi napojami, wzmogły jeszcze uczucie gnębiącego pytania: „Do czego to prowadzi?” Tak. Czy Jan mógł podzielać rozradowanie tego utopisty, gdy patrzył na tych ludzi uczciwych — jak tego dowodziło ich umiłowanie wstrzemięźliwości pragnących się kształcić, a których wejrzenie było jeszcze więcej niespokojne i ponure, niż tamtych pijaków, rysy jeszcze twardsze i bardziej wyciągnięte, wyraz twarzy i zaciętych ust bardziej jeszcze gorzki i cierpki. Ani jedna z tych twarzy, znamionujących silną wolę i rozmysł, nie zdradzała spokoju, ani szczęścia. Jan wiedział dlaczego. — Długie rozmowy z panem Ferrand, którego nazwisko padło przed chwilą z ust Crémieux-Daxa, objaśniły go pod tym względem. Wiedział, że zatrucie, umysłów dokonywane było na tych ludziach ćwierć inteligentnych — przez te same ręce, które usiłowały odciągnąć ich od pijaństwa. Wiedział, że te zmącone umysły zatrute były dwoma pojęciami błędnemi, gdy się chce z nich uczynić podstawę życia: pojęciem bezwzględnej sprawiedliwości i powszechnego. szczęścia. Dobro, jakie Crémieux-Dax i jemu podobni świadczyli tym ludziom, umoralniając ich życie, było miczem w porównaniu ze złem, jakie wynikało z tych doktryn, zbudowanych na fałszywej podstawie... I nagłe myśl Jana przeniosła się z sali, pełnej ludzi stroskanych i tchnących nienawiścią, do pracowni na ulicy Tournon. Ujrzał pana Ferrand, na którego szlachetnej twarzy jaśniała pogoda, i usłyszał jego słowa:
— Każda moralna doktryna nowsza od ludzkości jest błędem. Bo ludzkość nie jest sztucznym utworem człowieka, ale zjawiskiem naturalnem, rządzącem się prawami, które powinniśmy uznać, by się im poddać. Takiemi prawami, uznanemi przez wieki, są nierówność losu i kolei. Człowiek ma jednocześnie dwa pożądania, uznane także oddawna: sprawiedliwość i szczęście. Rewolucya nie chciała uznać tamtych praw i dlatego to, co zbudowała, niema w sobie żywotności. Pogaństwo nie uznawało ich również i musiało upaść. Tylko chrystyanizm tłómaczy i nierówność — i ból. Uznaje on hierarchię i umie pocieszać. Każda robota społeczna, prowadzona bez podstaw chrześciańskich, sieje pozornie miłość, a zbiera bunt, sieje ukojenie, a zbiera nienawiść. „Tylko chrześcianin potrafi przyjść z pomocą ubogiemu, nie upokarzając go i nie kłamiąc, dlatego, że zamiast mówić mu: „jesteś — albo będziesz równym mu” — powiada: „jestem twoim bliźnim”. Mądre te słowa nieraz odzywały się we wspomnieniu Jana podczas jego bytności w „Z.-T.” i odezwały się także teraz. — Odczytywał napis na ścianie: „W imię przyszłej ludzkości uświadomionej”... I czuł niedorzeczną napuszoność tej deklamacyjnej formuły... Ludzkość? Co za abstrakcya! Przyszłość? Druga abstrakcya! Uświadomiona? W jakim kierunku? Kiedy najlepsza cząstka naszej istności, najbogatsza, najpłodniejsza, jest właśnie tem czemś nieokreślonem — odziedziczonem — i nie dającem się w zupełności uświadomić?... I młodzieniec wyobrażał sobie tensam krucyfiks, który stał na biurku Ferranda, zawieszony tu na ścianie, zamiast tych wyrazów bez sensu... Jakież światło rozjaśniłoby te dusze? Jaki spokój osiadłby na tych twarzach! A wtedy Jan nie miałby prawa pytać: „Do czego to prowadzi?”, patrząc na szlachetną działalność przyjaciela! Ale krucyfiksu nie było na ścianie, dusze tych ludzi pełne były mroku, a twarze nienawiści. I on sam nie był przy boku Ferranda, w promieniach jego potężnego umysłu, wsłuchany w słowa, które jego zmarli przodkowie — wszyscy pełni wiary — przesyłali mu przez usta nauczyciela. Siedział przy jednym stole z nieubłaganym wrogiem zasad głoszonych przez Ferranda, uczestnicząc w robocie, jaką ten człowiek obcej rasy prowadził przeciwko duchowi jego narodu, a ten obcy był jego najdroższym przyjacielem lat młodzieńczych, wielbionym i kochanym za wzniosłe strony charakteru! I przysłuchiwał się jego programowi posiedzenia Związku, które miało się wkrótce rozpocząć:
— Bardzo wielką wagę przywiązuję do tego, żeby ksiądz Canut mógł mieć ten wykład u nas — mówił Crémieux-Dax,. — Przychodząc dysputować z nami, otwiera on drogę do krytycyzmu, a tam już my będziemy górą, Prócz tego chciałbym, żeby nas poznał. Zawiązując „Z.T.“, jak sobie przypominasz, miałem na myśli uzupełnienie wykształcenia nietylko samych robotników, ale i naszego. Według zasady: wspólne oddziaływanie na siebie różnych umysłowości, zwracać się do ludu, żeby go nauczać — i wzamian uczyć się od niego. „Jestem przekonany, że zetknąwszy się z nami, ten ksiądz zadziwi się bardzo, a takie zadziwienia bywają źródłem wątpliwości i nowych myśli... Chanut marzy o nawróceniu członków Związku. A gdyby tak Związek jego nawrócił? Bo jeżeli jest dziś na świecie coś podobnego do pierwszych chrześcian w Rzymie, to my... Z czegoż ona powstała, ta religia” Z drobnych grup wyzwoleńców i niewolników takich, jak oni, i filozofów takich, jak wy...
— Zapominasz o osobie Chrystusa — przerwał mu Jan.
Crémieux-Dax spojrzał na towarzysza takim samym wzrokiem, jak kiedy go pytał: „Czy przyszedłeś wykreślić się z naszego Związku?” Imne zapytanie cisnęło mu się teraz na usta, ale go nie wymówił. Nie chciał stanowczo poruszać z Janem pewnych punktów, bo zamiast odpowiedzieć na te słowa, wywywołujące zaprzeczenie, zaczął tłómaczyć ze zwykłą jasnością, jakie powody miał każdy z pięciu członków, składających wraz z nimi dwoma komitet Żwiązku do głosowania przeciw wykładowi księdza, lub za nim.
— Trzech przeciwko trzem — zakończył — Rumesnil rozstrzygnie. Co ci mówił?
— Nie widziałem go — odpowiedział Jan. — Był u nas w czasie mojej nieobecności...
— Ah! — wyrzekł tylko Crémieux-Dax.
A potem dodał z pośpiechem, jakby chciał zatrzeć wrażenie tego mimowolnego wykrzyknika:
— Mnie się lepiej udało. Rozmawialiśmy przedwczoraj obszernie o tym przedmiocie. Był bardzo przeciwny odczytowi. Ale z nim nigdy nie można być niczego pewnym. Nie myśli on sam przez siebie, tylko jest odbiciem myśli swego otoczenia. To jest jego przesąd — tego wroga przesądów. Jeżeli spotka się w salonie której z kuzynek z jakim anti-klerykalnym księciem lub margrabią-wolteryaninem (jeżeli ten gatunek dotąd nie wyginął), to będzie nieubłagany dla księdza. Śmieję się z tego, choć to rzecz w gruncie smutna...
— Surowo go sądzisz — zrobił uwagę Jan?
— Co chcesz? — odparł Crémieux-Dax — wzruszając chudemi ramionami i potrząsając niecierpliwie głową — Nie mogę szanować ludzi, których czyny nie godzą się z głoszonemi zasadami.
— Ale dlaczego to mówisz?
— Dla niczego.... i dla wszystkiego. Naprzykład co do kobiet ma on wstrętne zasady swojej kasty, która uważa miłość za rodzaj sportu i praktykuje go dla zabawy, przy byle sposobności. Ty wiesz, że ja trzymam się zasady starego Kanta: „Postępuj tak, ażebyś szanował ludzkość w swojej osobie, tak samo, jak w osobach innych ludzi, i uważaj to zawsze za cel ostateczny, nigdy za środek”. Wystarczy, gdy ci powiem, że gdybym był żonaty, nie przyjmowałbym go u siebie... Widziałeś przed chwilą jak mnie wzruszyło samo przypuszczenie, że możesz się usunąć ze Związku? Gdyby zaś on zechciał się usunąć, byłbym zachwycony... Ale trzeba już iść, jest pół do dziewiątej...
Spojrzał na zegarek, mówiąc słowa, wyrażające tak mało szacunku dla kolegi. Czy dlatego powstał, żeby Jam nie wyczytał z jego oczu tajemnicy, którą odkrył, a której nie chciał zdradzić? Czy te zagadkowe słowa miały być uderzeniem dzwonu na trwogę dla obudzenia nieufności Jana? A może były one objawem naturalnego wstrętu młodego człowieka, którego życie było najzupełniej czyste, wobec rozwięzłości innych? Rumesnil w przerwach socyalistycznych robót chwalił się chętnie różnemi awanturkami.
Wszystko to przypomniało się w tej chwili bratu Julii Monneron, który już chciał wybuchnąć: „Twoje słowa mają inne znaczenie! Wytłómacz się... Powiedz co wiesz? Masz na myśli moją siostrę, nieprawdaż?!” Ale się powstrzymał i pomyślał:
— Jeżeli coś wie, powiedzial wszystko, co mógł powiedzieć. Jeżeli nie nie wie, musiałbym mu powiedzieć... Ale co? Co w tem jest właśnie?
Wyszli tymczasem obaj z sali i przez ulicę weszli do oddalonego o sto kroków lokalu Związku.
Co on jednak wiedział, ten domyślny człowiek, którego przenikliwość Jan nieraz podziwiał tam, gdzie wchodziły w grę jego społeczne złudzenia, bo wtedy Crémieux-Dax od realizmu przerzucał się do najszaleńszych utopii, z szybkością dowodzącą, że jego władze umysłowe zostawały nie pod władzą rozumu, o którym zawsze mówił, ale pod wpływem jakiegoś mistycyzmu, odziedziczonego po przodkach? Co on wiedział? Monneron patrzył na niego, na jego wątłą, szczupłą postać. Gorączkowe myśli trawiły ten organizm zużyty nadmiarem pracy, podtrzymywany tylko siłą nerwów. Ale właśnie ten nadmiar duchowej żywotności wpływał na nieubłaganą ścisłość sumienia, która nadawała taką wagę jego wyrokom. Sądy jego były straszliwie stronne, jak zwykle sądy sekciarzy — ale oparte zawsze na silnem przekonaniu. Na czem opierał on wzgardę dla charakteru Rumesnila? Ta wieczna obawa Rumesnila, żeby nie być posądzonym o wstecznictwo, żeby nie pozostać w tyle za ogólnym ruchem dzisiejszego dnia, godziny, minuty prawie — nadawała mu śmieszne pozory człowieka próżnego i snoba. Była to jednak tylko śmieszność, objawiająca się już podczas pobytu w liceum, gdy zdumiewał kolegów swojemi utworami dekadenckiej prozy i wierszami bez rymu i miary. Crémienx-Dax uśmiechał się wtedy z tej jazdy postępowej. Ale teraz już nie ironia podyktowała mu to zdanie: „Gdybym był żonaty, nie przyjmowałbym go u siebie” ten wyrok nieubłagany, wydany na przyjaciela lat dziecinnych. — Dlaczego jednak umilkł? Czy to, co powiedział Janowi, tak bardzo go samego rozmarzyło? Dlaczego? Dlaczego, stanąwszy przed domem, gdzie na pierwszem piętrze był lokal Związku, Salomon spojrzał na przyjaciela oczyma, w których było nietylko serdeczne uczucie, ale i litość? Wziął go za rękę i powiedział:
— Nie wiesz nawet, jak się raduję, że jesteś z nami dziś wieczorem... Kocham cię bardzo, Janie, bardzo, bardzo...
I dodał, zużytkowując to silne wzruszenie w interesie swojej sprawy, co było pierwszym jego popędem i wyrozumowaną metodą:
— Zostaniesz z nami... zobaczysz...
— I ja także kocham cię bardzo — odrzekł Jan stłumionym głosem.
Ten uścisk ręki w tej chwili, taki ciepły i serdeczny, przejął go uczuciem słodyczy i goryczy zarazem.
Słodkiem było przekonanie, że pomimo rozejścia się na odrębne tory ich myśli, co odgadywał bystry umysł Crémieux-Duxa, nie wszystko zginęło z ich wspólnie przeżytej młodości, z zawiązku ich pierwszej przyjaźni...
Może życie pozostawi tylko skrwawiony szczątek tych uczuć, ale nie ruch przyjaciela, zdradzający niż radość z powodu przybycia Jana na coś więcej, zebranie.
Musiał on mieć dla niego wielkie współczucie — ten fanatyk — ażeby się zdobyć na wylew takiej serdeczności a jakie były przyczyny tego współczucia?
Nie wiedział on o miłości Jana dla Brygidy. Sama wzmianka o panu Ferrand była tego dowodem. Ani o stosunku Jana z ojcem, i nędzy ich moralnej Crémieux-Dax nie wiedział, a zresztą miał on charakter tak stanowczy i pozytywny, że nie zrozumiałby nawet tego.
Litość mogła pochodzić tylko ze świadomzniweczy go do szczętu. Goryczą zaś napawał goości wstrętnej intrygi, o której istnieniu tyle wskazówek ostrzegało Jana, tak bardzo wzruszonego serdecznością przyjaciela, że doznał znowu pokusy, niezwalczonej prawie, wyjawienia mu swych podejrzeń — żeby się raz nakoniec dowiedzieć...
Miał już przemówić, gdy w tej chwili usłyszeli wołanie z powozu, zatrzymującego się przed drzwiami, kiedy mieli już próg przestąpić. Ademar de Rumesnil, wyskakując z klubowej dorożki, dogonił ich, pytając:
— Nie spóźniłem się? To szczęście! Zjadłem obiad w „Rolniczym” raz, dwa, trzy! Zrobiłem sobie przyjemność, mówiąc dokąd idę kuzynkowi, który pragnął ze mną spędzić wieczór... Ach! moi drodzy! gdybyście widzieli jego minę! „W naszym wieku — powiedziałem mu — biegaliście do teatru i oklaskiwali Hortensyę w „Pięknej Helenie”, a my — chodzimy gdzieindziej...”
Czy dalibyście wiarę, że on — ożeniony ż Amerykanką — odemnie się dopiero dowiedział, że my, Francuzi, pozostaliśmy na końcu pochodu... Kiedym mu wymienił liczbę settlementów w Stanach Zjednoczonych, trzeba go było widzieć, jak powtarzał: „czternaście w Chicago, dziesięć w Bostonie, siedemnaście w Nowym Yorku; ależ to niesłychane! niesłychane!” I to się uważa za członka narodu, taka marnota!


V.
ZWIĄZEK TOŁSTOJA.

Wszyscy trzej wchodzili na schody, gdy Ademar opowiadał to ze zwykłą swoją gadatliwością i roztrzepaniem, które wydawały się naturalną szczerością lekkomyślnego chłopca i nieuleczalną lekkomyślnością, połączoną z abstrakcyjną ideologią szlachty francuskiej z osiemnastego stulecia.
Rumesnil miał nawet fizyognomię filozofów tamtej epoki: twerz ożywioną, jasne oczy, osadzone głęboko, bardzo wyraziste, usta pożądliwe i wesołe...
Był wysokiego wzrostu, zgrabny i wysmukły, jasny blondyn, biały i różowy, jak dziewczyna, z lekkiemi wąsikami, z wyrazem śmiałości, prawie wyzywającej w całem obejściu, a gdy chciał się podobać, pełen wdzięku, któremu niepodobna się było oprzeć.
Jego ujmujące obejście przyciągnęło Jana, kiedy się poznali w tem samem liceum Ludwika Wielkiego, w którem poznał i Crémieux-Daxa.
Teraz powiększało ono jeszcze skrępowanie Jana.
Im przyjemniejszym wydawał się dawny kolega, tembardziej obawiał się, ażeby jego wizyty w domu profesora, do którego wstęp mu otworzyła ich przyjaźń, nie stały się niebezpieczeństwem dla serca tak mu blizkiego.
Byłoż to możliwem, ażeby ten przyjaciel lat dziecięcych i młodzieńczych zawiązał z jego siostrą stosunki występne i tajemne?
Za każdem spotkaniem to zapytanie nastręczało się Janowi, sprawiając mu boleść i wyrzut sumienia; z powodu podejrzeń żywionych względem przyjaciela, być może niewinnego.
I dlatego był zmieszany i onieśmielony, jak człowiek poczuwający się do winy, gdy Rumesnil był z nim swobodny, co jeszcze wzmagało skrupuły i wątpliwości Jana.
Ale dziś zdawało mu się, że niebieskie oczy Rumesnila miały wyraz jakiejś niepewności, że uścisk ręki zdradzał zakłopotanie, a gadatliwość maskowała niepokój.
Zdawało mu się też, że w obecności Rumesnila Crémieux-Dax był jeszcze więcej zdenerwowany. Minęli schody i wchodzili do małego przedpokoju, który służył za wejście do lokalu Związku, zajmującego dwa mieszkania, połączone wewnętrznemi, kręconemi schodami.
Na górze były dwa pokoje, umeblowane nakształt cel klasztornych, w których mieszkało dwóch tygodniowych rezydentów — i dwa pokoje, nazwane gabinetami do porady.
W niektóre dni przychodzili tu studenci prawa dla udzielania porad towarzyszom, w inne dni studenci medycyny, albo słuchacze filozofii.
Na dole zaś, oprócz przedpokoju, była obszerna sala, zbudowana zapewne pierwotnie na warsztat dla jakiegoś niedużego zakładu. Crémieux-Dax obrócił ją na miejsce wykładów i zebrań ogólnych.
Dwa mniejsze pokoje były przeznaczone — jeden na bibliotekę, drugi na posiedzenia komitetu. Umeblowanie było z prostego drzewa.
Jedyną ozdobą były wielkich rozmiarów fotografie, porozwieszane na zielonych ścianach. Były to kopie obrazów:
Rembrandta „Lekcya anatomii” i „Raut nocny”, Rubensa „Helena Froment” i „Bitwa”, Rafaela „Pożar”. „Parnas” i „Szkoła w Atenach”, Leonarda „Gioconda” i kilka portretów — Mantyanii „Rodzina Gronzagów” i „Parnas”, Botticellego „ Wiosna”, „Narodziny Wenery” i „Centaur”, Velasqueza „Prządki.“ Crémieux-Dax, który od kilku lat poświęcał wakacye na zwiedzanie muzeów europejskich, dał dowód znawstwa w układzie tego zbioru, ale i w tem także tkwił ten sam błąd zasadniczy całego przedsięwzięcia.
Na to, żeby zrozumieć i odczuć te różnorodne talenta, których dzieła rozwieszone przy sobie uderzały sprzecznością, potrzeba pewnego stopnia kultury, nie spotykanej u ludzi zaprzężonych do skromnej rzemieślniczej pracy.
Mogło to tylko spaeczyć pojęcia tych ludzi, których należało zaznajamiać ze stroną techniczną piękna.
A co jeszcze było dowodem nietrafności, to dodatki organizatora, który, idąc za zdaniem najnowszych krytyków, popoprawiał drukowane podpisy fotografii.
Pod portretem „Lukrecyi Crmvell“ z Luwru wykreślił nazwisko Leonarda i podpisał swem światłem pismem: Bernardino de Conti. Toż samo pod portretem kobiety: zamiast Izabelli Aragońskiej, wypisał Marya Blanka Sforza, zamiast Leonarda — Ambrogia de Predio.
Nie zadowolnił się tem, że ludziom bez wykształcenia rzucił przed oczy kolekcyę, która musiała wprowadzić zamęt w ich umysły, ale jeszcze uczył ich powątpiewać o pochodzeniu tych arcydzieł. Ten sam błąd, wynikający z założenia, mającego na celu zdemokratyzowanie sztuki i nauki, występował w programach wykładów, rozwieszonych na ścianach obok fotografi.
Było to coś nakształt dziwacznej encyklopedyi: „Polityka religijna Ludwika XTV”* — „Epikur”, „Fantazya pseudo-naukowa: pojęcie rasy”, „Duch i materya”, „Zasady ewolucyi” — Baudelaire, „Bajki Fedry i ich znaczenie polityczne”, „Krążenie krwi” — „Colbert”, „Cuda za czasów pogaństwa.” Te tytuły i inne im podobne wskazywały, na jaką orgię nie dających się pogodzić z sobą wykładów, spraszani byli członkowie Związku.
A złudzenie, jakie wywołują utopie, raz opanowawszy umysł, jest tak silne, że Crémieux-Dax, który był tak skrupulatny, że po ukończeniu szkoły przeszedł cały kurs języka greckiego, ażeby módz czytać Arystotelesa w oryginale, który nie pozwoliłby sobie żadnej cytaty, nie sprawdziwszy jej po dziewięćkroć, uważał ten system za bardzo pożyteczną robotę. Mgła „bezwzględnej sprawiedliwości” tak zamroczyła jego umysł; ściśle pożyteczny pod imnemi względami, że, jak wiele innych ofiar, dał się ogarnąć obłędowi bezwzględnej równości, zabójczej dla życia w każdej formie, obniżającej poziom obyczajów, poziom umysłowy i wiodącej, prędzej czy później. do krwawych wybuchów.
Nazwisko „pana Monneron, studenta Sorbony” figurowało na tej liście.
Jan miał ostatnim razem wykład o „moralności stoików”, przedmiocie, który sobie upodobał. Roztrząsając do głębi myśli Marka Aureliusza, odkrył w nich to samo, co jest w Goethem i we wszystkich geniuszach wszechświatowych: dążenie do pogodzenia czystego pozytywizmu, od którego Jan zaczął, z wierzeniami, ku którym dążył.
Rezygnacya stoików przemawia tak do świata: „Jeżeli nie jesteś dziełem bogów, godzę się z tobą, bo daremną byłaby walka, jeżeli zaś jesteś dziełem bogów, godzę się ź tobą, bo to jest w porządku rzeczy.”
A cóż innego czyni chrześcijaństwo, naginając dusze ludzkie do poddania się i dodając jeszcze: „Po za tym porządkiem wszechświata istnieje duch, który naszą dobrą wolę wynagradza miłością.”
Niestety! tego, co Jam czuł z taką siłą, nie mógł wytłómaczyć słuchaczom bez wykształcenia, niezdolnym podążać za myślą przewodnią rozumowania, niezdolnym zrozumieć bezstronnego przedstawienia rzeczy.
Więc jego wykład składał się z podręcznikowych anegdot i elementarnego przedstawienia systemu, którego psychologia zbyt jest subtelna, ażeby można ją w ten sposób analizować bez okaleczenia. Użalał się on na te opłakane warunki przed Crémieux-Daxem, który odpowiedział mu jedną z formuł, jakiemi zwykle zastawiał się od niezbitej rzeczywistości, ilekroć szło o Związek:
— Jest w tej chwili pewien upadek, nie można temu zaprzeczyć, ale nie trzeba na to uważać. Zainaugurujemy potem ludzkość wyższego gatunku, To dopiero początek. Ale jaką przyszłość mamy przed sobą!
Widział ją, tę przyszłość, dotykał jej i ta metamorfoza nowego życia odbijała się na jego szczupłej twarzy, ilekroć odetchnął powietrzem Związkowego lokalu, skutkiem autosuggestyi, która wydaje się cudowną, a z której nie wiadomo, czy się należy śmiać, czy płakać.
I tego wieczora także mania wzięła nad nim górę, skoro tylko przestąpił próg Związku.
Przejrzał spis, w którym podpisywali się członkowie przychodzący w ciągu dnia, i obrachowawszy szybko w pamięci, zwrócił się do Jana:
— Czterdziestu siedmiu. Nie tak, jak w restauracyi. Jest pewne zachwianie się w porównaniu z niedzielą. Pewnie z powodu wycieczek na cmentarz.
Nie czynił żadnych uwag, ażeby nie wywołać sprzeczki z przyjacielem co do tego punktu graniczącego z religią.
Tylko lekkie wstrząśnienie głowy zdradzało tajone podrażnienie, którego doznawał zawsze, ilekroć się zetknął z tradycyami katolickiemi.
Jeden szczegół da pojęcie o jego niechęci — nietylko względem Kościoła, ale także i nadewszystko przeciw Jego założycielowi.
Pomiędzy kopiami arcydzieł, które umieścił przed oczyma członków Związku, nie było ani jednego chrześcijańskiego tematu, ale zato fizyognomia jego rozjaśniła się, gdy przechodząc przez bibliotekę, gdzie kilku młodych czytało, przejrzał spis wypożyczanych dzieł.
Przez cały dzień brane były tylko dzieła traktujące o kwestyach społecznych i o filozofii nauk.
— To ciekawe — zauważył, wskazując towarzyszowi tę wyłączność — nie biorą prawie wcale dzieł historycznych, a to bardzo szczęśliwie! Toby ich opóźniało w pochodzie. Całą ich potęgą jest to, że nie wątpią o niczem, a historya jest źródłem wątpliwości. To jedna z głównych trucizn dziewiętnastego stulecia. Zobacz tylko dokąd zawiodła Taina i Renana. W „T — Z” nauczyłem się jednego. Ze demokracya żąda syntezy — trzeba ją dawać...
— Nawet niedostatecznie sprawdzoną?
Jan miał już na ustach to zapytanie, ale wzruszony serdecznym uściskiem, zamienionym przed chwilą, nie powiedział tego, co myślał.
Co go zresztą obchodziły niekonsekwencye dzieła, do którego przystąpi, nie wierząc w jego powodzenie?
Teraz zajmowało go tylko zagadkowe postępowanie Rumesnila, tajemnica kryjąca się w jego spojrzeniu, w tych oczach tak jasnych barwa, tak mrocznych wyrazem!
Bibliote a — T. Zresztą może ta tajemnica nie jest niczem ważnem?
Może poprostu Ademar był zanadto grzeczny dla Julii, może mimowoli zawrócił jej głowę, a potem zobaczywszy co się stało, zaniepokoił się i wyrzucał to sobie jako przewinienie względem przyjaciela, i to może objaśnia zachowanie się Julii i kolegi?
Czy trzeba sięgać aż do cynicznych wyrachowań, przypisywanych siostrze przez Antoniego? I czy w takim razie Ademar zasługuje na surowe słowa Crémieux-Daxa? Byłoby to zawsze bolesne — ale przynajmniej nie byłoby w tem hańby...
Jan rozmyślał nad tą hypotezą, tłómaczącą wszystko, a mniej przykrą od innych, gdy w kwadrans później zasiadł przy okrągłym stole, przy którym odbywał posiedzenia komitet Związku Tołstojowskiego.
Zaczęto, według przepisów, od wylosowania prezydującego.
Los padł na Rumesnila.
Otworzył on posiedzenie odczytaniem protokółu ostatniego zebrania, spisanego przez ostatniego prezydującego — zawsze według ustawy.
Crémieux-Dax przewidział najdrobniejsze szczegóły. Jego indywidualność, obecna wszędzie, nadawała fundacyi fizyognomię oryginalną i odrębną od innych podobnych stowarzyszeń
Wprowadził on tu to, co stanowiło wadę zbyt despotycznego jego charakteru, to jest nadmiar systematyczności.
Więc to zebranie nie jest wizerunkiem typowego uniwersytetu ludowego — przypuściwszy nawet, że podobny wizerunek byłby możliwy — gdyż duch anarchii, panujący w tych bezładnych i nietrwałych instytucyach, objawia się w nich nadzwyczajnemi sprzecznościami, w których płytka filozofia dopatruje się dowodów płodności, gdy tymczasem są one dowodem nieprawidłowego rozwoju społeczeństwa.
Jeden z artykułów ustawy nakazywał członkom mówienie sobie „ty” w obrębie lokalu Związku. Przestąpiwszy jego próg, wolno im było powrócić do „panów.”
— Nikt nie ma nic do zarzucenia protokółowi? — zapytał Rumesnil. — Nikt? Więc protokół zostaje przyjęty, a teraz, towarzysze, zastanowimy się — i to ostatecznie — nad propozycyą księdza Chanut. Nie potrzebuję wam powtarzać o co idzie, chciałbym tylko zwrócić waszą uwagę na niezmierną ważność postanowienia, które mamy powziąć i które będzie nadal precedensem. Dzisiejsze zebranie jest niesłychanej wagi...
— Żądam więc na początek odśpiewania pieśni! — przemówił szorstki głos Riouffola, krewnego Monneronów.
Introligator miał wązką i długą twarz żółciowego fanatyka, z grubemi rysami, jakby wykutemi kowalską robotą, z ciemnemi włosami i maleńkiemi oczkami niesłychanej czarności. Błyszczały one jak oczy zwierząt i uwydatniały jeszcze więcej zwierzęcy wyraz całej twarzy. Krępy i wątły zarazem, z wielką głową, zatopioną w ramionach, czynił wrażenie istoty cierpiącej i wyszarzanej zarazem, niedołężnej a gwałtownej. Był bardzo inteligentny i szczególnie uzdolniony do krytyki i niszczycielskiej roboty. Starał się mówić zawsze z brutalną szczerością, która godziła się z chrapliwym dźwiękiem głosu. Dla wytłómaczenia jego żądania trzeba dodać, że posiedzenia Związku rozpoczynały się zwykle odśpiewaniem jakiegoś hymnu. Ten zwyczaj chóralnych śpiewów wprowadził jak wszystko inne — Crémieux-Dax. Sam równie muzykalny, jak uczony i znawca literatury, umiał odczuwać wstręt wobec melodyi i słów nieudolnej pieśni, którą współczesny socyalizm przyjął za swój hymn bojowy. Czy jednak miał jakie powody, żeby się nie sprzeciwiać dziwacznemu żądaniu Riouffola, bo dotąd śpiewano tylko na liczniejszych zebraniach? Czy gotując się do walki z nim, chciał mu dowieść, że jest równie krańcowo, jak on, usposobiony? Dość, że pierwszy zaintonował:

„Powstańcie, potępieńcy tej ziemi,

Powstańcie, ofiary głodu!
Rozum grzmi już w kraterze,
Zbliża się wybuch ostateczny!
Usuńmy wszystkie ślady przeszłości,
Tłumie niewolników powstań! powstań!
Zmienią się podstawy świata:

Byliśmy niczem! Bądźmy wszystkiem!

Nieszczęśliwcy, śpiewający to wezwanie, godne średniowiecznych alchemików: „Zmienią się podstawy świata”, porywali się na prawa przyrodzone, łączące to, co jest, z tem, co było — i z tem, co będzie. Na czele programów swoich stawiali „Wiedzę”, a rozum, to jasne, zimne i bezstronne poszukiwanie warunków życia właściwych i niezbędnych, ośmielali się porównywać do ślepego wybuchu podziemnych ogni wulkanu. Mówili o Postępie, a zaprzeczali jego zasadzie, polegającej na stopniowym rozwoju, wrzeszcząc wezwanie do zupełnego zniszczenia: „Usuńmy wszystkie ślady przeszłości!” Sądzili, że służą Sprawiedliwości, nie zdając sobie sprawy, że słowa: „Byliśmy niczem — Bądźmy wszystkiem” — są wysławianiem brutalnego nadużycia siły przez większość głupią, a zatem nieuprawnioną do rządzenia. A jednak byli to ludzie dobrej wiary! Z wyjątkiem może jednego Rumesnila Ale nawet u niego ta zmiana, która następuje u najzręczniejszych komedyantów skutkiem długotrwałego udawania, wytworzyła pewien rodzaj szczerości. I on sam także blizki był uwierzenia, że kolektywiści stworzą nową erę ludzkości, zawracając do pierwotnego układu dzikich hord z czasów przedhistorycznych.
Z siedmiu członków komitetu jeden tylko Jan rozumiał całą niedorzeczność tej kantaty konwulsyonistów. Trzeba dodać, że on jeden tylko nie przyłączył się do chóru tem straszniejszego, że złożonego z niewielkiej ilości głosów, oddających hołd potwornemu bożyszczu, Demosowi-Molochowi, któremu cały naród, ogarnięty szalem, bogaci i ubodzy, uczeni i prostaczkowie, poświęcili w 1789 roku Francyę i cywilizacyę, a których prawnukowie rozpoczynają teraz to samo dzieło.
Jan po raz pierwszy usłyszał ten hymn nienawiści przed dwoma laty na zebraniu publicznem. Serce mu się ścisnęło. Nie wyszedł jednak, usprawiedliwiając się tem, czem się tłómaczą ideologowie wszystkich czasów, gdy się stają wspólnikami najgorszych objawów dzikości: że w pierwszym wybuchu energii ludowej nieuniknione są nadużycia. Jest to zawsze nieprawidłowe i szorstkie, ale postępuje na przód i działa. Była to także jedna z formulek Crémieux-Daxa: „Pierwszym naszym obowiązkiem jest chronić to, co jest żywiołem każdego postępu: zapał ludzkości.”
Dziś Jan, chociaż jeszcze nie zdecydował się na ostateczne zerwanie ze Związkiem, którego zasada — wzajemne oddziaływanie członków pod względem umysłowym i moralnym pociągnęła go zrazu, nie dawał się już wziąć na sofizmaty. Odróżniał gorączkę i jej żar niezdrowy od dobroczynnego ciepła. Z trudnością powstrzymywał oznaki niezadowolenia wobec podobnych manifestacyj, a gdy się rozlegała zwrotka, w której płaskość walczy o lepsze z głupotą:

To walka ostateczna,

Połączmy się — a jutro
Międzynarodówka

Stanie się całą ludzkością!

Odezwał się:
— Nie jesteśmy komitetem wyborczym. Możebyśmy wzięli się do pracy?
— Do pracy? — powtórzył Riouffol, przeszywając kuzyna dziko błyszczącem spojrzeniem małych oczek. — Ho! ho! znamy się z tem i może lepiej od ciebie!
— Głos ma towarzysz Robetière — przerwał żywo Rumesnil, nie dopuszczając Jana do odpowiedzi. — Zatem proszę o milczenie!
Robetière był to student medycyny, bardzo zdolny, któremu profesorowie wróżyli świetną przyszłość. Miał zamiar oddać się specyalności chorób nerwowych. Jeżeli jaka gałąź nauki może przekonać o niezbitych prawdach, to chyba ta, która wykazuje tak dobitnie kruchość ludzkiej myśli, brak równowagi w ludzkiej woli i niezwalczone a nieustanne ciążenia na nas wpływów dziedziczności. Zasada polityki, polegająca na tem, ażeby ludziom umożebnić wspólne życie, dla neurologów streszcza się, a raczej powinnaby się streścić w sztuce kierowania ludźmi w celu wspólnego ich dobra i neutralizowania złych popędów większości, złożonej z osobników rządzących się wrażeniem, zwyrodniałych i kandydatów do obłędu.
Ale Henryk Robetière był nietylko słuchaczem wykładów w Salpétier, lecz i synem protestanckiego pastora. I u niego, jak u Crémieux-Daxa, odzywały się nieświadome, dziedziczne instynkty, gdy szło o sprawy ogólne. Ten chłopiec pełen słodyczy i cierpliwości, z duża, niemiecką twarzą, okoloną rudemi włosami, z niebieskiemi, porcelanowemi oczyma, patrzącemi marzycielsko z po za okularów, miał duszę, w której grały hugonockie popędy, ilekroć poruszono sprawy Rewolucyi. Uważał on Rewolucję za ostateczne zakończenie walk religijnych szesnastego i siedemnastego stulecia, zakończenie zwycięzkie dla niego i jego współwyznawców. Rumesnil, który miał dużo humoru, mawiał o nim, że ile razy przechodzi pod Luwrem, ogląda się, czy nie stoi na balkonie Karol IX i nie celuje do niego z muszkietu.
Rodzina Robetière wyemigrowała do Niemiec w roku 1685, a wróciła do Francyi dopiero po upadku pierwszego cesarstwa.
I on także nie brał czynnego udziału w polityce do r. 1898. Wezwany teraz przez Rumesnila, powstał, według zwyczaju przyjętego w Związku, i oparłszy się rękoma o stół, zaczął, poprawiając od czasu do czasu okulary, mowić z zapałem, w którym czuć było szczerość i jego protestanckie pochodzenie,
Opowiadał o emigracyi swych przodków po odwołaniu edyktu Nantejskiego, o ich życiu na obczyźnie, o ich tęsknocie za Francyą, o ich powrocie, opowiadał tę historyę rodzinną z obfitością szczegółów i dokładnością, dowodzącą, jak bardzo, pomimo krańcowego materyalizmu, który wyznawał, poczuwał się on do wspólności z ludźmi swojego wyznania. Zakończył frazesem, w którym, zapewniając o swej tolerancyi, zdradzał się jednocześnie z nienawiścią dla prześladowców swoich naddziadów.
— Widzicie więc, towarzysze, że mam dużo danych do osądzenia, coby nas czekało, gdyby sekta, do której należy pan Chanat. przyszła do władzy... Ale dlatego właśnie, żeby mieć prawo potępienia nietolerancyi, której moi padli ofiarą, postępuję z wrogiem według moich zasad, a nie według jego, i głosuję za tem, ażeby pozwolić na wykład...
— Towarzyszu — zwrócił się do Rumesnila Riouffol z akcentem srogości w chrapliwym głosie — czy niema tu słownika Laroussa? Chciałbym wyszukać litery P i S...
A gdy wszyscy spojrzeli na niego z zadziwieniem, dodał:
— Żeby przeczytać koledze Robetièrowi arty-


=
«.ikcmić « kuły o prezbiteryanizmie i o heretyku Serwecie. Niech potem głosuje sobie za dopuszczeniem Chanuta do wykładu, ale niech nam nie mówi o tolerancyi pastorów!
— Nie przeczę, że i protestanci dopuszczali się nadużyć — odrzekł Robetière — ale i ty sam nie możesz zaprzeczyć...
— Będę zawsze przeczył temu, żeby chrześcijanin miał tu co do roboty — przerwał Riouffol. — Pastor, czy ksiądz, wszystko mi jedno, czy nosi surdut, czy sutannę, jeżeli namawia lud do rezygnacyi? My zaś namawiamy go do buntu. Czy trzymasz z mimi, Robetiere, czy z nami? Trzeba raz powiedzieć...
— Nie o to idzie — zabrał głos Rumesnil, przerywając znowu drażliwemu introligatorowi. — Teraz ja się zapytam, Riouffol, czy postanowiliśmy, że w Tołstojowskim Związku będzie się rozumować? Tak, prawda? Otóż najpierwszą zasadą dobrej metody rozumowania jest to, żeby rozbierać po jednym tylko punkcie naraz. Znamy już zdanie Robetièra co do tego punktu i jego głos. Teraz ty powiedz swoje zdanie i daj swój głos...
— Mój głos?... — powtórzył Riouffol, podnosząc się i wymachując pięścią za każdym frazesem. Nie, nie i jeszcze raz nie! Niepotrzeba tu klechów!... Nie jesteśmy dyletanci.. Jesteśmy ludzie pracy i mamy dużo do roboty. Towarzysz Rumesnil wspomniał o metodzie naukowej? Otóż jeżeli zasada nakazuje rozbierać jeden tylko punkt naraz, jest też i druga zasada, która broni badania rzeczy uznanych za bezsensowne, naprzykład kwadratury koła. O czem Chanut chce nam tu mówić? O chrześcijaństwie i o nauce. Mamy już o tem swoje zdanie. My, ludzie czwartego stanu, zamało mamy czasu, żeby go poświęcać na takie brednie. Nie kończyliśmy żadnych liceów, nie byliśmy w żadnych szkołach. My jesteśmy biedacy, pracujemy cały dzień i przychodzimy tu wieczorem, prosto z warsztatu, żeby się uczyć. Nasz czas jest ograniczony. Zamało go mamy, żeby słuchać tego bajczarza... Skończyłem.
— I dobrześ powiedział! — odezwał się, powstając młody człowiek, bardzo wysoki, z długiemi włosami, w tył odrzuconemi, którego pochodzenie z Południa zdradzały czarne oczy, Śniada cera i śpiewna wymową.
Nazywał się on Maryusz Pons i pochodził z Tulonu, gdzie jego ojciec praktykował wcale nie rewolucyjny zawód adwokata. On sam też studyował prawo, pozornie przynajmniej. Wistocie zaś zajmował się literaturą. Wydał był już dwa cienkie tomiki poezyi z zabarwieniem symbolizmu i melodyjności, modnych w ostatnich czasach, ale przepojonych jednocześnie mistycyzmem. Wyznawał on teorye estetyki zapożyczonej od Ruskina, co do konieczności wyrabiania w ludzie poczucie piękna za pomocą przyozdabiania najuboższych mieszkań i najtańszych sprzętów. Jego ulubioną formułką było: „prawo wszystkich ludzi do Piękna,” pisanego przez jak największe P, jak gdyby to Piękno można było wlać w butelkę i rozdawać równemi miarkami.
— Tak — powtórzył dobrze powiedziałeś, Riouffol, nie mamy czasu na słuchanie tego komedyanta. A choćby nawet większość zgodziła się na jego wykład, zażądałbym, żeby mu postawiono za warunek zdjęcie sutanny...
I rozwinął, wychodząc z tego założenia, krytyczny wykład, echa dawnych romantycznych rowolucyonistów, o szpetności świata chrześcijańskiego, zakończony tyradą o wspaniałościach przemysłowego świata. Koledzy znali już te jego fotograficzne zdjęcia, wysławiające piękno maszyn i dworców kolejowych, malowniczość afiszów i t. p. Nie oszczędził im żadnego szczegółu, a zakończył upomnieniem:
— Pamiętajcie, że jesteśmy tu nietylko po to, ażeby pracować nad zwycięztwem Prawdy, ale i Piękna!
— Mnie tam nie ziębi, ani grzeje brzydota mycki, którą nakrywa głowę Chanut — odezwał się sąsiad Maryusza Pons — ale powiem wam, o co mi chodzi... Zanotowałem tu sobie parę myśli... Nie jestem mówcą — wiadomo...
Był to robotnik elektrotechnik, nazwiskiem Boisselot, człowiek niezwykłej energii, wykształcił się sam, oszczędzając na obiadach, żeby módz kupować książki, ujmując sobie godzin snu, żeby módz je czytać. Było w nim rozczulające pragnienie światła, które okrutnem szyderstwem losu zrobiło z tego samouka cudownego bazgracza. Śmieszność jego metator, które uważał za efekty stylowe, pretensyonalność wyrażeń, któremi przetykał swe zdania, obok wyrażeń żargonowych, opłakany wybór neologizmów, ton oratorski jego elukrubacyi, wszystko się składało na to, żeby utwory, jakich się dopuszczał od czasu do czasu, mogły służyć za przykład, jak pisać nie należy. Najczęściej bywały to sążniste listy do jakiegoś męża stanu, który go zawiódł, do jakiegoś dziennikarza, którego artykuł podobał mu się lub niepodobał, członków wykładających w Związku, lub do którego z przyjaciół. Niekiedy, jak dziś naprzykład, była to notatka pracowicie oszlifowana, żeby w niej nie było nie przypadkowego. Zaczął ją czytać trochę wahająco, bo był nieśmiały, a zaczynała się ona od tych słów, z których był bardzo dumny:
Towarzysze, chwila jest ważna. Idzie o to, czy nasz Związek należy do tych, które pozostają w tyle, ociężałe i paralityczne w zgniliźnie bierności dyletanckiej, w osłabieniu śmiertelnem rozbawionych indyferentystów, któreby zepchnęły naszą socyalistyczną umysłowość do poziomu tych mózgowców, plugawców z bogatych sfer, przesiąkniętych wodnistością...
I plótł tak przez jakieś dziesięć minut, nazywając prostodusznego księdza Chanut „srogim prorokiem, ” określając katolicyzm jako „wyszłe z użycia bałwochwalstwo, godne fetyszowych halucynacyj czwartorzędnej epoki” i t. p., ażeby dojść do wniosku, że jeżeli „wymieniony powyżej Chanut chce przynieść do Związku spluwaczkę i wypluć w nią wydzieliny swoich umysłowych tuberkułów, to ma w tem jakiś tajemny cel...
— To Rzym ma nas na oku, Rzym, który się chce do nas wślizgnąć, żeby zamikrobować naszą dziewiczą energię rewolucyjną. Pozwolicież na to, towarzysze, wy, którzy macie już dosyć tej niewinności społecznej, tych śmiechów i łez galopujących obok siebie i którzy znacie plany Jezuitów i demokracyi chrześcijańskiej, chcącej okładać krwawiące rany nędzarzy szarpiami znarkotyzowanemi, żeby ich uśpić letargiem niewolników, pozbawionych na zawsze mózgu?
Było coś prawdziwie tragicznego w dziwacznych, lecz w szczerych wysiłkach tego pierwotniaka, który pracował tyle, aby dojść do równie „srogich” wyników. Same wyrażenia medyczne, któremi szafował z błazeńską niezręcznością, świadczyły o niewyczerpanej cierpliwości, z jaką wtłaczał je w swój mózg oporny.
Gdyby ta namiętność kształcenia się została ujęta w karby i skierowana na drogę czysto specyalną, Boisselot byłby niezawodnie robotnikiem wyższego gatunku, gdy tymczasem teraz był tylko niedouczonym i spaczonym kandydatem do sfery mieszczańskiej. Ale gdzież byłaby sprawiedliwość, gdyby wszyscy uczyli się wszystkiego?
Zazwyczaj wykształceni członkowie Związku, tacy, jak Crémieux-Dax i Robetière, uznając konieczność ustępstw w interesie sprawy, przysłuchiwali się bez uśmiechu frazeologii tego umysłowego kaleki. Przebaczali mu niedostatki przez wzgląd na wytrwałość i bezinteresowność, których nieraz dawał dowody i wyprowadzali z tego wniosek, że polor naukowy, nałożony na ten mózg niewinny, popsuł go tylko.
Ale Jan nie umiał zdobyć się na równą pobłażliwość. Patrząc na tego człowieka, przekonywał się, aż nadto dosadnie o prawie, którego ojciec jego i cała rodzina padła ofiarą. Samouk zrobił na własny rachunek to samo, co dziadek, chłop z Quimtenas, uczynił był dla swego syna. Ominął jeden szczebel drabiny. Uwierzył w natychmiastowe korzyści nauki. W obu wypadkach wynik był taki sam. Ten rozdźwięk pomiędzy istotą wewnętrzną a nabytą kulturą, karykaturalny u robotnika. odczuwał Jan także u ojca, a bolejąc nad nim, litował się nad innymi. W usposobieniu, w jakiem był w tej chwili, nie mógł znieść podobieństwa między anty-klerykalizmem elektrotechnika a temi samemi zasadami, wygłaszanemi w mniej dziwaczny sposób przez ojca. Przemówił więc ze źle skrywanem rozdraźnieniem, odpowiadając na imsynuacye samouka, a przemówił prawie brutalnie:
— O ile mogłem zrozumieć Boisselota, sądzi on, że przyjmując tu księdza Chanuta, staniemy się ofiarą niebezpiecznego intryganta. Nie posiadam zapału, ani wymowy towarzysza, ale to wiem, że elementarną zasadą uczciwości jest szanowanie uczynionych zobowiązań. Co jest podpisane pod tym programem: — dodał, wskazując na egzemplarz ustawy leżący na stole. — Nasze nazwiska. Czyśmy się zobowiązali do zawiązania towarzystwa, mającego na celu kształcenie się wzajemne ludzi wszelkich stanów?
Otóż wzajemność Wymaga wymiany myśl. A więc powinniśmy przyjąć tego księdza, jeżeli nie chcemy uchybić naszym zobowiązaniom. Niespełnienie zobowiązań zawsze i wszędzie nazywa się nieuczciwością...
— Proszę o głos! — zawołał Riouffol, przyglądający się nieufnie kuzynowi.
Gdy student zrobił wzgardliwą aluzyę do frazeologii poprzedniego mówcy, w oczach Riouffola bły snęła nienawiść, Crémieux-Dax spostrzegłszy to, a znając gwałtowność tego człowieka, przeląkł się, ażeby nie zechciał on odpowiedzieć na ostre słowa Jana jeszcze ostrzejszemi słowy.
Crémieux-Dax czuł, że Jan jest znużony, zniechęcony do takich rozpraw, których bezpożyteczność była widoczna. Ci ludzie, którzy chcieli zmienić układ społeczny, nie byli w stanie dojść do porozumienia w sprawie urządzenia jednego wykładu! Udawali altruistów, a występowali zażarcie w obronie swoich osobistych niechęci. Wytrwały Żyd przyjmował to jako zło nieuniknione, ale czuł, że oburza to Jana, który już słabo trzyma się z nimi i gotów jest usunąć się przy pierwszej sposobności. Podążył więc na pomoc, aby ściągnąć na siebie gniew introligatora, którego nienawiść odczuwał. Ale dla Crémieux-Daxa obojętną była sympatya i antypatya ludzi z nielicznemi wyjątkami, z których jednym był Jan. Człowiek był dla niego tylko pionkiem do zużytkowania w prowadzonej grze. Szło mu o to, ażeby taką energię, jak Riouffola, zachować na usługi Związku, o ile się da najdłużej. I to już wystarczało Crémieux-Daxowi do zniesienia połajania, którego chciał oszczędzić wrażliwemu przyjacielowi.
— Przepraszam odezwał się. — Według przepisów, teraz na mnie kolej. Rozdział V, paragraf 67...
Paragraf ten odnoszący się do rozpraw komitetu, zastrzegał, że szczegółowa dyskusya może się rozpocząć dopiero, gdy wszyscy członkowie objawią swoje zdanie. Crémieux-Dax wiedział, że Riouffol ustąpi, ze skrupulatnością, z którą tacy jak on rewolucyoniści traktują przepisy, a równającą się pedanteryi kapłanów w wypełnianiu swego powołania. Introligator poruszył się tylko z niechęcią, a Crémieux-Dax zaczął przedstawiać swoje poglądy, które musiał z wielką zręcznością rozwijać przy każdej sposobności, co mu przychodziło tem łatwiej, że władał doskonale wyrażeniami metafizycznemi. Jest to jedna z właściwości, które wzbudzą podziw w przyszłych historykach naszych czasów, ta przewaga, jaką w kierownictwie socyalizmu francuskiego zdobyli filozofowie. Stronnictwo jest tem niebezpieczniejsze, o ile swoich pożądań broni za pomocą sofizmatów i odwołuje się do najdzikszych ludzkich popędów za pomocą abstrakcyjnych argumentów.
— Dziwię się — zaczął Crémieux-Dax, że żaden z towarzyszów nie wspomniał o tem, co nazwałbym ideą przewodnią naszego Związku, która go spaja i pobudza do działania. Postanowiliśmy stworzyć podstawy do przyszłej organizacyi społecznej, tu, zaraz w tym domu, i żyć w nim całą pełnią życia, swobodnie i szczęśliwie. Zachowujemy się, jak ów starożytny filozof, który chodzeniem dowodził zasad ruchu. Jesteśmy empirykami, jak Pasteur, który nie stworzył teoryi objaśniającej wściekliznę, tylko ją leczył. Utrzymuje, że bezwzględna sprawiedliwość jest — utopią. Postanowiliśmy więc zaprowadzić ją wśród ograniczonej liczby członków, na kilka krótkich godzin, to prawda. Ale zaprowadźmy ją rzeczywiście. A czy w tym Przybytku Sprawiedliwości mogą być wyjątki dla przeciwników, mających szczere przekonania? Chyba nie, bo sprawiedliwość wynika ze swobodnego rozwoju, wszystkich bez wyjątku indywidualności. Odmawiając prawa głosu człowiekowi, który do nas się zwraca i o którego szczerości nie mamy prawa powątpiewać, nie jesteśmy już w Przybytku Sprawiedliwości i Miłości, ale raczej w Przybytku Niezgody i Stronności, które się rozpościerają po za jego murami, przeciwko którym protestujemy ciągle...
A teraz, czy mogę mówić? — zapytał Riouffol, którego wydłużona, posępna twarz zachmurzyła się jeszcze więcej, gdy słuchał Crémieux-Daxa.
Miał on umysł zanadto jasny i zawiele miłości własnej, żeby się lubować w śmiesznych pretensyach, jak naiwny Brisselot. Czuł doskonale braki pierwotnego wykształcenia i rozumiał, że to się już nie da naprawić. I on też kształcił się sam i źle, czytując bez żadnego systemu. Czuł to. Cierpiał nad tem, a na widok umysłów wyrobionych i świetnych, jak Crémienx-Dax, albo Jan, ten krewny, do którego mógłby być podobnym, bo przecież jedna krew płynęła w ich żyłach rozdrażniał się i wpadał we wściekłość. Nie była to zazdrość, lecz raczej żal dochodzący do szału, tęsknota za atmosferą umysłową czystszą i lżejszą. I ztąd wybuchały w nim te dzikie bunty przeciw rozumowaniom, które mu się wydawały fałszywe i niebezpieczne, chociaż nie mógł odpowiedzieć na nie właściwej siły argumentami. I daremnie się buntował, bo urok, jaki nań wywierały niektóre nazwiska, Pasteura naprzykład — był tak wielki, że hypnotyzował go i budził jego podziw w chwilach najgorętszej opozycyi. Te właśnie przyczyny, sprzecznej natury, składały się na to, że atmosfera w Związku bywała chwilami dla niego niemożliwa do zniesienia. Zrywał się wtedy i wychodził, nie podając nikomu ręki, co mu nie przeszkadzało powrócić następnego dnia na przedmieście Ś-go Jakóba, by przepędzić wieczór w swojem kółku i ocierać się o ludzi przewyższających go wykształceniem. którzy wywierali na jego wrażliwą duszę niezwalczony urok, budząc w niej niemniej niezwalczony wstręt. A chwile, w których im stawiał czoło ten biedny introligator, były chwilami najszczęśliwszemi w jego życiu. Nigdy jeszcze od czasu utworzenia Związku nie był tak silnie wzburzony, jak w tej chwili, gdy otrzymawszy od Rumesnila głos, zwrócił się do Crémieux-Daxa:
— O ile mogłem cię zrozumieć, towarzyszu, Jeżeli wolno mi użyć uprzejmego wyrażenia Monnerona, przypuszczam, że w przyszłem społeczeństwie będzie miejsce na katolicyzm? Nie jestem uczonym człowiekiem, jestem sobie prostak. Myślałem jednak, że przyszłe społeczeństwo opierać się będzie na podstawach Rozumu i Nauki... To mnie zaniepokoiło...
— Nie mówiłem nigdy, że w przyszłem społeczeństwie będzie miejsce na katolicyzm — odrzekł Crémieux-Dax. — Starał się on zawsze, ilekroć dysputował z którymi z robotników należących do Związku, a szczególniej z drażliwym Riouffolem, odpowiadać ze słodyczą starszego brata, który pociesza młodszego.
— Mówiłem tylko — tłómaczył dalej — że w Przybytku Bezwzględnej Sprawiedliwości każdemu wolno mieć swoje przekonanie, to tylko, nic więcej...
— Każdemu będzie wolno wieć swoje przekonanie, ale nie będzie katolików? — powtórzył Riouftol — To tylko chciałem wiedzieć. Więc jeżeli mamy już teraz żyć w Przybytku Wolności 1 urzeczywistnić ideał demokracyi, nie potrzeba nam klechów, raz je szcze powtarzam... Razi cię to, Monneron?
Jan mie mógł powstrzymać się od ruchu zniecierpliwienia, usłyszawszy powtórnie grubiańskie wyrażenie.
— Nie brzmi to elegancko prawda! klecha... klecha... — powtórzył Riouftol — ale to wyrażenie ludowe, a ja pochodzę z ludu. Nie używają go tam w Waszych Sorbonnach i liceach, w bibliotekach, ani w laboratoryach. A jeżeli kiedy zechcą... Biada!
Przerwał, ściskając pięść groźnym gestem ten nieoświecony bałwochwalca, ciemny czciciel nauka. Trzej młodzieńcy prawdziwie wykształceni — Jan, Crémienx-Dax i Robetières — bo Rumesnil i Pons byli raczej fantastykami bawiącymi się nauką, poczuli nad swemi głowami powiew uraganu, grożącego w przyszłości przerażającemi wandalizmami. Tak, biada stuletniej pracy nad rozwojem ludzkości, jeżeli ci fanatycy bezwzględnej sprawiedliwości zetrą się z inteligencyą! Nad zgromadzeniem zawisło dziś uczucie jakiegoś tajemnego niepokoju, który po słowach Riouffola wybuchnął w namiętnych okrzykach.
— Ależ my dla was pracujemy w laboratoryach!zawołał Robetières.
— Jesteśmy poprostu waszymi delegatami wobec nauki, nie więcej — dodał Crémieux-Dax.
— Więc dlaczego chcecie nam tu narzucić tego delegata ciemnoty? — zapytał Maryusz Pons.
— Przypuśćmy, że dlatego, ażeby go oświecić? — zaczął Crémieux-Dax.
— Czy zbudowałeś taką szprycę, którąbyś nalał światła do mózgu tego klerykała? — zagadnął Boisselot.
— Przykłady najlepiej przekonywają — odparł Crémieux-Dax zupełnie seryo, nie zwracając uwagi na trywialny dowcip elektrotechnika. Ja sam, który to mówię, dopiero zwiedzając settlement w Manchesterze, przypadkiem, w podróży, przekonałem się, czego przedtem nie przypuszczałem nawet, ile sfery wyższe mogą skorzystać na zetknięciu się ze sferami niższemi...
— Czy mieli oni tam w Manchesterze księży katolickich wpośród siebie? — przerwał mu Riouffol i dodał niby dobrodusznie, a z odcieniem szyderstwa, bo niefortunne wyrażenie o klasach wyższych i niższych, które się wymknęło przeciwnikowi, wytrąciło go z równowagi:
— Ja się tylko pytam, ja nie wiem! Chcę się dowiedzieć... Myśmy nigdy nie odbywali podróży. Ja sam od czasu służby wojskowej nie wyszedłem po za obręb Paryża. Nie byłem nawet w Modderfontein...
Dla silniejszego zaakcentowania tych słów introligator wpatrywał się bystro w towarzysza, wymawiając je zwolna, z naciskiem. Dla objaśnienia tej niemiłosiernej przymówki trzeba dodać, że przed kilku dniami działalność starego Crémieux-Daxa była opisana w bardzo surowym artykule jednego z wojujących dzienników. Między innemi zarzutami oskarżano go o oszukańcze spekulacye w kopalni, której nazwę wymienił był Riouffol. Przymówka była tak wyraźna, a w tem widowisku socyalistycznem tak obelżywa, że wszyscy umilkli. Wszyscy mimowolnie spojrzeli na Salomona, który zbladł straszliwie. Błysk oburzenia, wywołanego tem grubiaństwem, przemknął przez jego oczy. Opanował się jednak i twarz jego przybrała wyraz tak obojętny, jak gdyby nic nie zrozumiał, co myślał o ocu, o jego obrotach na giełdzie, będących źródłem olbrzymiego majątku, który kiedyś będzie jego własnością? Było ich tylko dwoje, on i siostra, zamężna za jednym z Caudalów, spokrewnionych z Rumesnilem. Może być, że jako filozof Salomon uważał, że moralność każdego człowieka reguluje się według tego, na co mu pozwala, lub czego mu broni jego własne sumienie, i nie przyznawał sobie prawa potępiania ojca, który, wierny zasadom swojej córki, postępował według nich, grając na giełdzie? Albo też zdecydowany owe przyszłe miliony ojcowskie oddać na usługi sprawy, rozgrzeszał się zawczasu z bogactw, których zamierzał użyć za narzędzie potężnej propagandy? Jakiebądź były jego powody i cele, mieszkał w pałacu ojcowskim, wsród przepychu i nie zdradził się nigdy przed nikim z najbliższych, nawet przed Janem, z tem, co miał. Nie zdradził się i teraz wobec zuchwałej napaści, którą Riouffol ulżył swojej urazie, trującej go od pewnego czasu, a doprowadzonej do wybuchu rozprawą, drażniącą jego anti-religijny fanatyzm. Ta milcząca scena rozegrała się w mgnieniu oka, bo Rumesnil zabrał głos dla poskromienia sprzeczki, której niebezpieczny obrót zaniepokoił jego przezorność.
— Wyjawiliście i wymotywowaliście wszyscy swoje zdanie, towarzysze! — zaczął. — I mnie należy z kolei usprawiedliwić moje, tem więcej, że zmieniłem je od czasu ostatniego zebrania. Racye, przedstawione przez Monnerona i Crémieux-Daxa, wydają mi się słuszne. Konieczność dotrzymania zobowiązań z jednej strony, a z drugiej obowiązek utrzymania charakteru naszego Związku, skłaniają mnie do głosowania bez względu na wstręt, jaki budzą, we mnie zasady pana Chanat, za udzieleniem mu pozwolenia na wykład... To znaczy, ze cztery glosy są za nim. Ale przeprowadźmy ostatnie głosowanie przez tak lub nie jeśli nikt niema już nic do przedstawienia...
Jak bywa zwykle przy rozprawach, gdy jedna ze stron uniesie się zanadto, nastąpiło ogólne uspokojenie po poprzedniem wzburzeniu. Każdy z członków Związku pragnął zakończyć rozprawy, od których — jak to dobrze czuli — zawisła przyszłość ich dzieła. Im bardziej przekonywali się o braku żywotności stowarzyszenia, będącego w sprzeczności z naturalnemi prawami, z tem większą zaciętością usiłowali je podtrzymać, chociaż każdy z nich miał odrębne poglądy na dalszy jego kierunek. Propozycya Rumesnila została przyjęta — tak i nie obliczone bez rozpraw — i młody szlachcic zamknął posiedzenie.
Zawiadomię pana Chanut o naszem postanowieniu i zapytam go, który dzień w przyszłym tygodniu obiera sobie na wykład. Mamy jeden tylko wieczór niezajęty — środę 7-go, wszystkie inne już zamówione... Czy komitet nie ma nic przeciw środzie? Kto jest przeciwny, niech podniesie rękę...
— Nikt nie podnosi? Dobrze! Jeżeli pan Chanut się zgodzi, rzecz skończona...
Gdy wszyscy powstali i wychodzili do sąsiedniej sali, Rumesnil zwrócił się do Jana i przytrzymał go za rękę.
— Powinieneś być ze mnie zadowolony, bo głosowałem za wykładem przez wzgląd na ciebie, no! i przez wstręt do tego bydlaka, Riouffola... Gdyby był do mnie przemówił, jak do Crémieux-Daxa, nie wiem cobym zrobił, alebym tego nie zmósł... Prawda i to że...
Nie dokończył. W tym humanitarnym idealiście ocknął się szlachcic, równie drażliwy na ubliżenie, jak jego przodkowie z ośmnastego stulecia. Prezydował przed chwilą w komitecie Związku socyalistycznego, ale pozostał sobą, panem hrabią de Rumesnil, w całem zuchwalstwie tego niedomówionego zdania: „Prawda ito, że...“ Przymilenie, z jakiem wymówił początek swego frazesu, uraziło beleśnie Jana w krwawiącą ranę podejrzliwego serca... Dlaczego kolega okazywał mu tę względność ujmującą, jeżeli nie potrzebował jego przebaczenia? Pod tym jego niedomówionym frazesem przebijała duma człowieka odrębnej kasty, tem obraźliwsza, że niewyjawiona wyraźnie, Jan odpowiedział:
— I ja też nie zniósłbym tego. Ale może dlatego, że ani ty, ani ja, nie kochamy tak, jak on Związku... Miał on na myśli tylko interes sprawy, oto powód... Patrz...
Weszli do biblioteki i Monneron wskazał oczyma Rumesnilowi. ofiarę szkaradnego szyderstwa Riouffola, nauczającą jednego z bywalców Z — T — niemłodego już robotnika. Człowiek ten prosił o objaśnienie, pokazując ustęp w książce, którą czytał. Crémieux-Dax, siedzący obok niego, słuchał z głęboką uwagą. Riouffol siedział w pobliżu i gniótł w zaciśniętej ręce dziennik, który niby czytał, ale spojrzenia rzucane w tamtę stronę, świadczyły o jego wzburzeniu. Czy żałował zniewagi, wyrządzonej towarzyszowi broni — i to takiemu towarzyszowi! — czy unikał jego spojrzenia, także przez dumę? Czy też chciał 152 okazać, że gotów jest przyjąć na siebie odpowiedzialność za swój postępek i wytłumaczyć jego powody? Nagle spostrzegł, że Rumesnil i Jan patrzą na niego. Położył dziennik na stole i spojrzał im wyzywająco w oczy.
Potem skierował się wolno ku drzwiom, prowadzącym z biblioteki do sali wykładów. Crémieux-Dax nie zwrócił uwagi na jego wyjście, jak przedtem nie uważał na obecność. Twarz jego miała wyraz takiej goryczy, pomimo wysiłku woli, że Jan nie mógł znieść tego, żeby Riouffol wyszedł nieukarany. Nie pożegnawszy się z towarzyszami, poskoczył za nim i dopędził go w przedpokoju:
— Muszę się z tobą rozmówić — powiedział, chwytając go gwałtownym ruchem za ramię, ale robotnik wyrwał mu się i odparł:
— A ja muszę wracać do domu. Jeżeli chcesz ze mną mówić, chodź! Ulica należy do wszystkich. Ale precz z łapami!
Przez chwilę stali, patrząc sobie w oczy. Ktoś wszedł. Odstąpili od siebie pod pozorem szukania kapeluszy i paltotów, a potem żeszli na dół, nie mówiąc ani słowa.
Wyszedłszy na ulicę, że nikt ich nie usłyszy i nikt im nie przerwie, Jan zaczął:
— Czy wiesz, żeś postąpił haniebnie względem Crémieux-Daxa?
— A ty czy wiesz, że wy wszyscy czterej, wy mieszczuchy, postąpiliście haniebnie względem Związku?
— Nie idzie tu o Związek! — przerwał Ja. — Idzie o obelgę, którą odważyłeś się rzucić w oczy temu, którego wy, robotnicy, powinniście najwięcej szanować?
— Nie szanuję zdrajców! — zawołał gwałtownie Riouffol. — Tak, zdrajców! To on urządził to wszystko, pewny jestem, i namówił Chanuta, żeby prosi o pozwolenie na wykład. Można się nazywać Crémieux-Dax, ale jest się szwagrem margrabiego, bywa się w salonach i zabawia z pięknemi paniami, które wystawiają na widok nagą skórę, pomimo swej całej nabożności i chce się je przekonać, że się nie trzyma z ludźmi silnych zasad, którzy są niedogodni, bo nie paktują z odwiecznym wrogiem! Jest się tolerantem i hojnym i liberalnym! Otwiera się drzwi księżom demokratom — ksiądz i demokrata! Nie! to śmiechu warte! I wpuszcza się ich do takiego zakątka, w którym biedny robotnik, jak ja, czuł się bezpieczny!... Gdy ten ksiądz wtargnie do nas, już po Związku! Związek przestanie istnieć... Nie chcemy tego!... Z — T to nie gadanina — to czyny! My nie jesteśmy toleranci, ani liberały... Klecha nie będzie u nas gadał, już ja w tem! A Crémieux-Dax, który udaje przyjaciela ludu, kiedy jego papa nabija kabzę, ten twój Crémieux-Dax umie się wynosić! Dałem mu już dziś po mojemu. Ja nie jestem edukowany, nie jestem mieszczuch, tem lepiej, tem lepiej, bo widzę znadto brudów u tych mieszczuchów, u których bywam...
I popatrzywszy na kuzyna z gniewem i pyszałkowatem szyderstwem, nadającem jego słowom jakieś straszliwie osobiste znaczenie, powtórzył:
— Zanadto brudów!
— Teraz umiesz się wytłómaczyć! — zawołał Jan. — Nie myślał on już o Crémieux-Daxie i o zniewadze, wyrządzonej mu, a która wstrząsnęła całą duszą Jana. Jeżeli Julię i stosunek jej z Rumesnilem Riouffol miał na myśli, wymawiając te niemiłosierne słowa, niech się wytłómaczy, niech powie wszystko i niech Jan raz już dowie się się o tem, o czem, zdaje się, że wiedzą wszyscy! Niech się dowie prawdy, jakabądź ona jest, prawdy, której się domyśla, której się lęka, której nie może odkryć!
Pochwycił znów introligatora za ramię tak silnie, że Riouffol nie mógł się wyrwać i powtórzył:
— Musisz się wytłómaczyć! Ja nie jestem tak cierpliwy, jak Crémienx-Dax i nie jesteśmy już na posiedzeniu Związku...
I pociągnąwszy Riouffola z siłą zdwojoną przez gniew, wepchnął go w cień na ulicę Cassini, na rogu której stanęli.
— Nie puszczę cię, dopóki nie powiesz, czy mnie, czy kogo z moich miałeś na myśli, mówiąc to, coś się ośmielił powiedzieć!... Dość mam twego zuchwalstwa i dam ci także, co ci się należy, z dobrą nauczką w dodatku!...
— Oszalałeś! — odpowiedział Riouffol, chwytając Jana drugą ręką, która mu pozostała wolna. — Nie mam ci nic do tłómaczenia. Jeżeli chcesz, możesz zapytać o to pana de Montboron...
— Pana de Montboron? — powtórzył Jan zdumiony do tego stopnia, że puścił Riouffola. — Pana de Montboron? Co to za żarty?...
— Ach, nie znasz pana de Montboron? — powtórzył introligator. — A jednak to ktoś, kto ci jest bardzo blizki. I pani Anieli d’Aray także nie znasz? To bardzo przyjemna znajomość i bardzo korzystna; zapytaj tylko pana de Montboron...
A potem nagle, odrzuciwszy szyderczą żartobliwość, dodał cierpko, stłamionym głosem:
— Pan de Montboron, to twój brat, Antoni. Pod tem nazwiskiem panicz rozbija się po wyścigach, po gabinetach restauracyjnych, po szulerniach i bierze pieniądze od tej jejmościanki, panny d Aray, swojej kochanki, i mojej, i twojej, i każdego, kto jej da pięćdziesiąt luidorów... Pan de Montboron nie daje ich, ale je bierze... Rozpytaj się sam, mój chłopcze. Zrób tak, jak ja. Jedź na wyścigi. Miałem czerwony kwiatek w butonierce, a w garści dobry kij do rozpędzania Jezuitów tego dnia, kiedym wytropił kawalera. Jezuici przyczaili się, ale nie zmarnowałem pomimo to dnia. Zobaczyłem naszego Antosia i jego piękną towarzyszkę w ekwipażu pierwszego rzędu, a jak to brzęczało, jak się wierciło! Zrobiłem sobie bal i poszedłem przed nimi i ukłoniłem się. Nie odkłonił się nawet bydlę.... Miałem tam znajomego biedaka, który zarabia parę groszy, ogłaszając wygrane! Obiecał mi dowiedzieć się o nazwisku panny... Dowiedział się i o nazwisku panicza... Poszedłem potem za tym tropem...
I szydząc, znów dodał:
— To przecież dla mnie zaszczyt, rozumiesz, taki kuzynek...
I nagle spoważniawszy, mówił dalej:
— Wiedziałem, co się święci dziś w T. Z. — i przygotowałem dla ciebie ten przysmak... Podzielisz się dobrą nowiną z Crémieux-Daxem, a on ze swoim papą... Pan de Montberon? To ładnie brzmi! Jakby to pięknie wyglądało w jakiej radzie nadwornej obok zięcia margrabiego... Może nie miałem słuszności mówiąc, że u mieszczuchów zanadto brudów? Aha! chciałeś dać nauczkę Augustowi Riouffol? Tymczasem sam dostałeś nauczkę! Skorzystaj z niej na inny raz, panie profesorze!
Z temi szyderczemi słowami pożegnania, zdradzającemi najgłówniejszy powód niechęci do Jana, odszedł, a Jan nie myślał iść za nim.
To okrutne oskarżenie, rzucone tak na ulicznym chodniku, przez tego krewniaka, skromnego robotnika, na zakończenie dnia przepełnionego smutkami, ugodziło młodzieńca w samo serce.
Obawiał się innego ciosu, ale to, co go spotkało, nie zabezpieczało bynajmniej od tamtego, czego się lękał.
A na razie niespodzianka była prawie boleśniejszą.
O szczerości Riouffola Jan nie wątpi, ani o jego prawdomówności, co do jednego punktu przynajmniej; a zresztą to nazwisko Montberon, przybrane przez brata dla figurowania w dwuznacznym światku, w którym go wyszpiegowała nienawiść krewnego... Jedna z dzielnic Nizzy tak się nazywa... Tam właśnie Józef Monneron przepędził ferye Wielkanocne po swoim ślubie, w wiejskim domku, należącym do rodziców żony. Nieraz w chwilach rozczulenia powracał myślą do tych wspomnień i powtarzał:
— Jak nam dobrze było w Montberon? Pamiętasz, mamo?
Ileż razy powtarzał to przy stole jadalnym!
Widocznie to samo wspomnienie nastręczyło się Antoniemu, gdy mu przyszedł dziwaczny pomysł przystrojenia się w tytuł.
Ale było to raczej pospolitością parweniusza, niż czynem zasługującym na potępienię.
Domysł, wyrażony przez introligatora co do kwestyi pieniężnych mógł jedynie objaśnić węzeł łączący Antoniego z ta damą półświatka, której fotografię pokazał bratu — bo musiała to być jej fotografia chyba, gdyby urwis zawarł nową jaką znajomość od czasu spotkania z Riouffolem na wyścigach.
Ale to samo podejrzenie nastręcziło się nieraz samo Janowi, gdy patrzył na wykwintne ubranie Antoniego i na jego wydatki.
Wprawdzie Antoni nieraz mówił bratu:
„Grałem na wyścigach i powiodło mi się...”
Albo:
„W tym miesiącu udała mi się spekulacyjka giełdowa...”
A student, mający tak bardzo ograniczone fundusze, drżał, słysząc wzmianki o podobnych przedsięwzięciach!
Były one jednak niczem w porównaniu z taką infamią, na którą oburzała się cała istota Jana, nie mającego podstawy do odparcia podobnego podejrzenia.
Miał jednak Jan jeszcze wątpliwości, a to mu dodawało sił do zniesienia ciosu.
Ale co nie podlegało wątpliwości i zadało Janowi dotkliwą boleść, to okrutna radość, jaką sprawiło Riouffolowi odkrycie i ujawnienie hańby Antoniego — znieważenie, zdeptanie Jana w osobie brata — tak jak zdeptał był Crémieux-Daxa w osobie jego ojca.
Jakaż to głębia urazy w tej drażliwości robotnika, który nie mógł przebaczyć krewniakom tego, że się dźwignęli o jeden szczebel wyżej na drabinie społecznej!
Więc rodzina, którą składali, dotknięta była i w tych, którzy się wznieśli, i w tych, którzy się nie wznieśli?
I dlaczego?
Dlatego, że nie rozwijała się stopniowo i zwolna, we wszystkich jednocześnie rozgałęzieniach.
Jan, doszedłszy do tego punktu zwykłych rozmyślań, objaśniających mu tajemnicę jego losu, skierował się ku domowi rodziców.
Smutek jego wzmagał się tem silniej, że przyłączało się do niego przeświadczenie o fałszywych podstawach, na jakich opierał się Związek Tołstojowski, z którego od kilku już miesięcy nie spodziewał się pociechy; ale jednak nie przewidywał równie ohydnych zajść, ani takiej dzikiej nieprzyjaźni tych ludzi nieoświeconych, których on i jego przyjaciele przepraszali niemal za swoje wykształcenie, ku którym szli z sercem otwartem i pełnem najlepszych chęci. A tymczasem to zetknięcie zaostrzyło tylko poczucie nierówności.
„Nie zawsze zbliża ludzi przebywanie razem” — powiedział raz Ferrand z powodu uniwersytetów ludowych, a te słowa przypomniały się teraz jego uczniowi.
Słyszał głos tego mędrca, który w tym przedmiocie i w innych rozjaśnił mroki jego myśli promieniami swego światła.
Ujrzał go teraz przed sobą, a obok niego mną jeszcze postać. Tam była prawda — tam było szczęście...
Zamiast tego, jakże nędznem było obecne jego życie, ile czarnych punktów na jego widnokręgu!
Zaczął je liczyć, obrachowując najstraszniejsze przypuszczenia i nie spostrzegł się, kiedy stanął przed mieszkaniem rodziców.
Minął jak lunatyk schody i doszedł na piąte piętro.
Zadziwił się, gdy kladąc w zamek klucz, który zabierał zawsze wychodząc na wieczór, usłyszał zbliŻające się kroki.
Zdawało mu się, że to chód ojca...
Otworzywszy drzwi, ujrzał profesora, stojącego z lampą w ręku i oczekującego, jak ktoś, co nadsłuchuje każdego szmeru i kto przybiega, miotany trwogą śmiertelnego oczekiwania.
Wynędzniała twarz profesora miała wyraz takiego niepokoju, jego pomieszanie na widok syna było tak niezwykłe, że Jan przeczuł jakieś straszne nieszczęście.
— Co się stało, mój ojcze?! — zapytał.
Józef Monneron położył palec na ustach, spoglądając w tę stronę mieszkania, gdzie były sypialnie i dając tem znak Janowi, żeby mówił cicho. Nie chciał widocznie, żeby żona i córka, które szły spać zwykle koło pół do jedenastej — a teraz była jedenasta — wiedziały o ich rozmowie.
Wszedł w korytarz, który prowadził po za pokojami do jego gabinetu. i tam, zostawszy sam na sam z Janem, odpowiedział:
— Co się stało?... Pan Berthier był u mnie dziś po południu.
Był to naczelnik oddziału w banku, w którym pracował pseudo Montberon. szczęśliwy kochanek Anieli d’Aray.
Oskarża on Antoniego o popełnienie fałszerstwa. Ach! mój Janie, co za dzień przeżyłem, a nie mogłem mówić o tem z nikim! Z nikim! Nie chciałem mówić z matką, dopóki z nim samym się nie rozmówię. Ona go tak kocha i tak jest wrażliwa! Nie wrócił na obiad. Ty także nie przyszedłeś... Myślałem, że oszaleję!... Kradzież i fałszerstwo!... Ale to nie może być prawda. To nieprawda. To nie prawda...

VI.
ZBRODNICZA DROGA.

I tak wybuchnęła katastrofa, którą Jan przewidywał, której chciał zapobiedz, o ile zależało to od niego, choćby nawet kosztem własnego szczęścia — nastąpiło zetknięcie się ojca z rzeczywistością i z tajemnicami rodzinnemi.
Profesor nigdy nie rozumiał charakterów swoich dzieci, a zagrażało mu teraz od nich wielkie cierpienie po rozwianiu się złudzeń, które dotąd zasłaniały mu oczy. I oto ten optymista, napół bezwiedny, napół świadomy, dowiedział się o jednem ze swych dzieci rzeczy strasznej, takiej, która, raz ujawniona, otwiera oczy najbardziej zaślepione.
Jego syn, Antoni, fałszerz i złodziej! I czy może profesor po takiem odkryciu nie zadać sobie pytania „dlaczego?“ A w odpowiedzi na to „dlaczego, nasuwa się tyle innych rzeczy!
Jan przewidywał zupełną ruinę złudzeń, któremi ratowała się nadmierna wrażliwość tego człowieka nieszczęśliwie ożenionego, źle postawionego w życiu, a zdecydowanego dla uchronienia się od rozpaczy nie uznawać swych błędów.
I tym razem „pocieszyciel” postanowił stanąć między ojcem a rzeczywistością. Przyłączył się do protestu, o którego bezzasadności dobrze wiedział, nawet nie znając szczegółów, obciążających Antoniego. Kochanek Anieli d’Aray nie mógł prowadzić takiego trybu życia bez uciekania się do innych sposobów zdobycia pieniędzy, oprócz jawnych swych dochodów. Pole znalezienia pieniędzy bez pracy jest ograniczone: Antoni musiał od kogoś dostawać pieniądze, albo je kraść.
Socyalista Riouffol oskarżał go o branie pieniędzy od kochanki, ale nie miał na to dowodów. Naczelnik biura oskarżał go o kradzież, a ten przecież nie był zazdrosny, ani nie był fanatykiem, jak ów krewny Monneronów. Człowiek na takiem stanowisku i takiego charakteru, jak pan Berthier, nie mówiłby bez podstawy. To niezbite rozumowanie narzucało się Janowi z niezachwianą stanowczością; ale mimo to wziął on ojca za rękę, posadził go i rzekł:
— Ależ nie! To nieprawda. To niemożliwe! Zachodzi tu jakieś nieporozumienie... Wszystko się wyjaśni po rozmowie z Antonim... Znam go. Nie byłby zdolny do popełnienia podobnego czynu. Nie dopuścił się tego...
— Prawda? — zawołał Monneron, spoglądając na Jana z niewymowną tkliwością, jak gdyby chciał z jego oczu zaczerpnąć uspokojenia, na które nie mógł się sam zdobyć. — Powtarzam to sobie ciągle od tej okropnej rozmowy z panem Berthier... Chłopiec wychowany tak, jak Antoni, mający tylko dobry przykład z ciebie i siostry, patrzący na waszą pracę, przy boku matki, która tylko o was myśli, przy mnie, który, jak musisz mi przyznać, rozwijałem w was zawsze poczucie sprawiedliwości, nie mógł zostać zbrodniarzem, tak odrazu, z dnia na dzień. I w jakim celu, pytam? Jest trochę próżny, to prawda. Lubi się stroić. Ale zarabia przecież i zarabia dużo. Ze stu pięćdziesięciu franków pensyji, pięćdziesiąt oddaje mamie. Sto zatrzymuje sobie na ubranie i na drobne wydatki. To jest dużo! Mówił mi zawsze, że robi oszczędności, a ja zgodziłem się na jego mieszkanie u nas, żeby mu to ułatwić... Masz słuszność — to jakieś nieporozumienie... Ach, żeby już powrócił! Pewnie zabawił się z którym kolegą. Bawi się może jeszcze w tej chwili... On jest taki wesoły! Słyszałeś, jak żartował dziś rano? Czy mógłby być tak wesoły, pytam się ciebie, gdyby miał na sumieniu ciężar fałszerstwa i kradzieży? Rozmawialiście przed jego wyjściem? Nie mówił Ci, dokąd idzie?
— Nie mówił wcale — odpowiedział Jan.
Zaczerwienił się, wymawiając to kłamstwo. Ale czy nie gorszą od kłamstwa rzeczą byłoby dodanie jeszcze niepokoju ojcu, w którego głosie dźwięczał ból, którego ręce drżały, a posępny blask oczu zdradzał tajoną obawę?
— Ale to powiedział pan Berthier? — zapytał Jan. — Na czem opiera swe oskarżenie? Rozbierzmy to wszystko spokojnie. Może uda nam się dojść, na czem polega jego omyłka?...
— Ach! — odparł ojciec z boleścią — szukam ciągle i nie mogę znaleźć...
I opowiadał dalej, jak ktoś, co ma przed oczyma scenę, którą wspomina, a która wyryła się żywo w jego pamięci. U tego człowieka uczonego, oderwanego od rzeczywistości, ścisłość pamięci wypływała z gwałtownego wstrząśnienia, które na chwilę zmieniło cały nastrój jego umysłu.
— Było to po twojem wyjściu z domu. Ja czytałem. Służąca przynosi mi bilet pana Berthier. Nie bywamy u siebie. Pewnie przychodzi prosić mnie o protekcyę dla jakiegoś ucznia — pomyślałem. Tem lepiej, jeżeli będę mógł oddać mu przysługę! Zawsze był dobry dla Antoniego! Ale zaledwie wszedł, usiadł tu, gdzie ty siedzisz teraz — domyśliłem się, że to coś ważnego...
— Chciałem rozmówić się z panem, panie Monneron — zaczął — zanim dyrektorowi złożę raport, który dla syna pańskiego sprowadziłby najstraszniejsze następstwa...
— Możesz sobie wyobrazić, co się ze mną działo, gdym to usłyszał! Nie powtarzam jego pochlebnych słów o szacunku, jaki ma dla mnie, o zacności naszego nazwiska... To tak, jakby mi kto zadawał ciosy puginałem po tem, co powiedział, a co ci powtórzę jego własnemi słowami; słyszę je jeszcze, brzmią mi w uszach. Niejaki pan Wincenty La Croix, amator malarz, bardzo bogaty, który jest klientem banku Nortiera, przychodzi wczoraj, we środę, dla wydania poleceń giełdowych. Przejeżdżał przez Paryż i skorzystał z tego, żeby uporządkować swoje kapitały. Zdaje się, powiedział pan Berthier, że ten pan podróżuje ciągle, zostawia kupony w banku, nie lokując w niczem swoich pieniędzy. Nawiasem mówiąc, Berthier uważa ten szczegół za bardzo ważny, zobaczysz sam dlaczego. Było pół do pierwszej. Urzędnicy, między innymi Antoni, wyszli na śniadanie. Pan La Croix żąda wykazu swoich funduszów, zanim wyda polecenie. Pan Berthier sam bierze księgę rachunków bieżących. Oblicza sumę dwudziestu trzech tysięcy franków. Pan La Croix zdziwił się. Był pewny, że ma dwadzieścia osiem tysięcy. Miał przy sobie książeczkę czekową. Pan Berthier i on zaczynają sprawdzać sumy wypisane na talonach i sumy zapisane na rachunku bieżącym, w którym bywa zanotowany czek na pięć tysięcy franków. Odpowiedni talon w książce czekowej pana La Croix pozostał im blanco. Pan La Croix widział, że przy tym talonie brak czeku. Nie przywiązywał do tego wagi. Pomyślał: „Wydarłem ten czek przez pomyłkę razem z następnym.” Parę już razy tłómaczył w ten sposób podobne braki. Pan Berthier idzie szukać tego czeku pomiędzy dowodami wypłaconych sum, zachowanemi w biurze. I znajduje go, jako wydany na imię pan de Montboron, który go złożył w banku Kredytowym Departamentalnym, a bank ten polecił wypłacić tę sumę w banku Nortiera w wydziale pana Berthier. Otóż pan La Croix upewnia, że nie słyszał nigdy nazwiska żadnego pana de Montboron. Przyznał, że jego podpis został bardzo dobrze sfałszowany, ale dowiódł panu Berthier, pokazując mu zblizka litery podpisu, Że są sfałszowane...
Nieszczęśliwy ojciec przerwał straszne swe wyznanie. Doszedł do punktu, który sprawiał mu najboleśniejsze wzruszenie. Łzy wytrysnęły mu z oczu i spłynęły po twarzy zapadłej i wychudłej: od tyloletniej uczciwej pracy.
Jan nie widział nigdy ojca płaczącego, chyba z powodu wydarzeń publicznych, związanych z jego naiwnemi wierzeniami. Pierwszy raz, gdy ojciec zaprowadził go jako jedenastoletniego chłopca na pogrzeb Wiktora Hugo; drugi raz po skandalach panamskich, kiedy Barantin został oskarżony o sprzeniewierzenie. W obu tych razach płakał ideolog, ale teraz wylewał łzy ojciec nad przypuszczalną hańbą syna, łzy, które wypływały ze zranionego serca, a Jan, żeby go pocieszyć, mówił w tej samej chwili, gdy nazwisko Montboron nie pozostawiało już ani cienia wątpliwości:

— Ależ niema w tem wszystkiem nic, coby potępiało Antoniego, nic zupełnie! Zapewne pan La Croix zostawił na stole czekową książeczkę i pierwszy lepszy służący, naprzykład, wykradł ten czek, wypisał na nim sumę, a nie chcąc osobiście podnosić za niego pieniędzy, otworzył sobie kredyt w Banku Kredytu Departamentalnego pod nazwiskiem Montborona... To przecież jasne.
— To samo pomyślał w pierwszej chwili pan Berthier i prosił pana La Croix, żeby przeprowadził śledztwo pomiędzy swoją służbą. Rozumiesz dobrze, że to dla niego nieprzyjemna sprawa, taka pomyłka w jego wydziałe: pięć tysięcy wypłacone za sfałszowanym podpisem. Był tak zaniepokojony, że zostawszy sam, wziął księgi rachunku bieżącego, żeby przypatrzeć się bliżej stronicy, przeznaczonej dla pana La Croix. Nagle jedno zwraca jego uwagę. Uważaj dobrze na to, co mówię... Po dwa razy zanotowane tam były sumy — raz tysiąc dwieście franków, drugi raz trzy tysiące — podniesione i zapłacone w ciągu kilku dni. Rozumiesz? To tak, jakby pan La Croix brał po dwakroć te sumy, a potem spłacił je co do centyma. W zwykłym trybie rzeczy pan Berthier nie byłby zwrócił na to uwagi. Ale w takich okolicznościach zastanowiło go to. Zaczął dochodzić na czyje imię wypłacone były te pieniądze, tysiąc dwieście i trzy tysiące franków. Wyobraź sobie jego zdumienie. Oba czeki wypłacono temuż samemu panu de Montboron, którego pan La Croix wcale nie zna. Pan Berthier szuka dalej. Zaczyna badać, zkąd pochodziły sumy zapłacone, których cyfra była ta sama, co wymieniona na czekach pana La Croix. I dochodzi, że zostały one wpłacone na rachunek pana La Croix przez Bank Kredytu Departamentalnego, w imieniu pana de Montboron. Więc z tego taki można wyprowadzić wniosek: jeżeli czek na pięć tysięcy franków, wystawiony przez pana de Montboron, jest sfałszowany, te dwa są również sfałszowane. Ale kto może być fałszerzem, jeżeli nie ktoś dobrze obznajmiony z interesami banku? I jaki ten ktoś miał cel, spłacając po kilku dniach wzięte sumy? Tylko ten — żeby ogólna cyfra depozytów była w porządku. Jednem słowem. ktoś pożyczył dwa razy na przeciąg niecałego tygodnia te sumy — i od kogo? Od klienta prawie ciągle nieobecnego w Paryżu, nie sprawdzającego zwykle swych rachunków, a w razie sprawdzenia, obliczającego tylko całość. Wobec tego odkrycia pieniędzy skradzionych i natychmiast zwróconych Bethier powiedział sobie: „Któryś z młodych urzędników to zrobił i to na grę na giełdzie. Drugi raz spróbował z większą sumą, wygrał znów i znów oddał. Trzeci raz wziął Jeszcze znaczniejszą sumę i albo przegrał, albo też niespodziewany powrót pana La Croix nastąpił przed zwrotem pieniędzy.” Ta hypoteza tłómaczy wszystko. Uważaj dalej. Młodzi urzędnicy stemplują książeczki czekowe klientów. W każdej książeczce jest dwadzieścia pięć, albo pięćdziesiąt czeków. Cóż łatwiejszego, jak wyrwać jeden czek niezapisany przed oddaniem klientowi, który tak, jak pan La Croix przypisze to własnemu roztargnieniu? Z drugiej strony ten sposób wymyślony na podniesienie i zwrot pieniędzy, bez wspólnika, za pomocą drugiego banku, zdradza rolę specyalisty, zdaniem pana Bethier. Jeden zarzut jednakowoż można zrobić: fachowiec nie mógł nie wiedzieć, że klienci banku Notiera mają u siebie książeczki, które składają w razie potrzeby, w odpowiednim oddziale. Notują się tam szczegółowo wszystkie operacye, wkłady i wypłaty. A więc czeki nieprawnie wydane i sumy złożone na ich spłatę powinny były figurować w książeczce pana La Croix. Przejrzenie jej mogło wykazać odrazu tę niesprawiedliwość. Gdyby pan La Croix zadziwił się i przyszedł o objaśnienie do biura, wydałoby się wszystko. W jakiż sposób fałszerz zabezpieczył się od tego? Pan Berthier pomyślał: „Tu jest klucz zagadki.” Zatelegrafował do pana La Croix, żeby mu dostawił swoją książeczkę do mieszkania dla nieobudzenia podejrzeń. Oblicza starannie księgę wkładów pana La Croix, począwszy od pierwszego czeku pana de Montberon, sprawdza oba dokumenty: księgę wkładów i książeczkę. I stwierdza, że w książeczce niema żadnego śladu czterech podejrzanych czeków, w których figurowało nazwisko Montboron, to jako podnoszącego sumy; to znów jako wpłacającego. Otóż Antoni od pół roku ma w swojem zawiadywaniu te książeczki. Książeczka pana La Croix została przez niego doprowadzona à jour przed pięcioma tygodniami. Więc powinien był przepisać daty i sumy tych czterech czeków. Nie zrobił tego, to już nie podlega wątpliwości. Widziałem sam książeczkę pana La Croix — pan Berthier mi ją przyniósł. Widziałem i kopię głównej księgi... Ach, mój Janie, jakąż ja chwilę przeżyłem!...
— Mój ojcze! — przemówił młodzieniec, ale zabrakło mu głosu. — Mój biedny ojcze!...
Uczucie litości i szacunku przepełniało mu serce, a przytem przerażenie wobec tej pewności niezbitej, niezwalczonej, ściskało go za gardło. Nie było już najmniejszej wątpliwości. Wszystkie szczegóły zgadzały się z sobą i to tak ściśle, że Jan nie miał żadnego punktu oparcia, aby podzielać uporczywe przeczenie ojca, który, myśląc głośno, błagał go, aby z nim razem zaprzeczał temu, co było zanadto okropne dla człowieka, żyjącego złudzeniami, dla tego nieprzyjaciela faktów.
— Na razie moja boleść była straszna. Podziękowałem tylko panu Berthier. Obiecał mi, że nie poda i nie pozwoli podać skargi przez dwadzieścia cztery godziny, a ja przyrzekłem wybadać Antoniego. Ach, to jest zacny człowiek... Widzisz, że mam słuszność, utrzymując, że są ludzie zacni, że ich jest dużo wszędzie, nawet w sferach finansowych. Łotry stanowią zawsze wyjątek. Tylko otoczenie i wychowanie uczyniło ich łotrami. I dlatego Antoni nie może być łotrem. Nie może... Jest w tem jakaś fatalność niezrozumiała dla mnie. Ale zresztą i ty, który go znasz, widujesz codzień, który widzisz, jak serdeczny jest dla matki, dla najmłodszego brata, dla nas wszystkich, czybyś mógł uwierzyć, że on, dopuszczając się fałszu i kradzieży, osłoni się nazwiskiem Montboron, kiedy niejakie wspomnienia łączą się dla nas z tą śliczną miejscowością? Już to jedno dowodzi jego niewinności... Powiedz, przecież i ty sam to czujesz?... A zresztą, na coby brał te pieniądze? Na grę? O to posądza go pan Berthier. Przypuśćmy, że tak jest. Gra? Ale gdzie? Czy w kawiarni? Kiedym był w Szkole Normalnej, miałem kolegów, którzy mieli manię szulerki. Ale jak przegrali trzydzieści lub czterdziości franków przez cały wieczór, to już było coś niesłychanego, a tu przecież idzie o ogromne sumy, o tysiąc dwieście — dwa tysiące — trzy tysiące franków! To prawie tyle, co wynosi pensya profesorska. A zresztą, ktoby grał w takich warunkach, narażałby się w razie przegranej na niemożność oddania pieniędzy, a to byłoby oszustwem i groziłoby nieuniknionem aresztowaniem. I Antoni miałby się na to narazić, on, taki rozsądny i praktyczny? Nie mógłby się dopuścić takiego szaleństwa, a trzeba być szalonym, żeby używać podobnych sposobów dla zdobycia pieniędzy, których na nic nie potrzebuje, raz jeszcze powtarzam... Pozory są przeciwko niemu — zgadzam się na to — ale nie wierzę. Nie chcę wierzyć... Byłem dotąd tak dumny z mojej licznej rodziny! Jednakże, gdyby się okazało, że mój syn — najstarszy syn — dopuścił się takiego przestępstwa, ja pierwszy zażądałbym, żeby go osądzono i ukarano według prawa. Ale w imię całego życia przeżytego uczciwie mam prawo domagać się innych dowodów oprócz pozorów, choćby najbardziej obciążających. Pan Berthier nie chciał iść do Banku Kredytu Departamentalnego dla zasięgnięcia objaśnień co do pana de Montboron, To jest kwestya czysto handlowa. Obawia się on zaszkodzić Bankowi Nortiera. Więc ja sam pójdę i zaprowadzę Antoniego. Przekonają się ludzie, że to nie on. Bo czy słyszałeś kiedy, żeby kto popełniał zbrodnię bez precedensów i bez powodu? Precedensów niema, a co do powodów — czy przypuszczasz jakiekolwiek? powiedz, ty, który wychowałeś się z nim razem w tych samych, co on, warunkach?
Ile czasu trwałby ten monolog udręczonego ojca, którym usiłował uspokoić gorączkę śmiertelnego oczekiwania przy świetle tej samej lampy, przy której przepędził tyle wieczorów na ciężkiej pracy poprawiania ćwiczeń swych uczniów — wobec tych książek, w których szukał zapomnienia o rzeczywistości, wobec tego syna, w którym z radością widział oblicze swych upodobań i wyobrażeń, a który teraz, nie mogąc zdobyć się na słowa, pochylał tylko głowę na znak potwierdzenia?
Szelest, który obaj usłyszeli, przejął ich nagle, siedzących naprzeciw siebie, bladych i milczących. Ktoś otwierał drzwi wchodowe. Czyjeś kroki słychać było w korytarzu, niepewne, chwiejne kroki Antoniego, może skutkiem ciemności panujących w przedpokoju, a może dlatego, że nie jadł on obiadu w restauracyi wstrzemięźliwości, założonej przez Crémieux-Daxa. Nucił on coś półgłosem na nutę węgierskiego marsza, będącego wspomnieniem z wystawy, ze słowami Cyrana de Bergerac:

„Oto gaskońscy są junacy
Carbona de Castel-Jaloux...“
Był jakiś tragiczny kontrast pomiędzy wesołością młodego hulaki, a srogim niepokojem jego ojca i brata.

Ta piosneczka, niepewny chód, długie szukanie klamki u drzwi — wszystko to dowodziło stanu, w jakim Antoni powracał.
Powracał tak późno z obiadu długo trwającego, a zakończonego wesoło wizytą, u pani Anieli d’Aray, zkąd trzeba było zmykać przed północą ażeby zostawić wolne miejsce dla urzędowego opiekuna...
Jan spojrzał pytająco na ojca, czy zawołać Antoniego?
Profesor skinął głową i Jan wyszedł na korytarz, gdzie się natychmiast mógł przekonać, z jak lekkiem sercem fałszerz dźwigał ten „ciężar sumienia”, o którym mówił profesor.
Światło padające z drzwi gabinetu ojca oświetliło postać młodzieńca, który w cylindrze zsuniętym na tył głowy, w rozpiętym paltocie, z przekrzywionym na bok wspaniałym krawatem, trzymał w zębach napół zagasłe cygaro.
Nie był on jednak do tego stopnia pijany, żeby go nie miało zadziwić wyjście na jego spotkanie młodszego brata, a więcej jeszcze wyraz twarzy Ja na, który nie mógł nad sobą z zapanować i powiedział cicho, lecz z wyrazem oburzenia:
Ojciec chce się z tobą rozmówić i to zaraz...
A potem, zniżywszy jeszcze bardziej głos, dodał:
— Ach! Fałszerzu! Wie on już o wszystkiem!...
Antoni osłupiał, usłyszawszy groźne słowa brata.
Rysy jego twarzy rozprostowały się, a potem skurczyły w jednem mgnieniu oka. Otrzeźwiał odrazu.
Pod wpływem instynktu obronnego, czysto zwierzęcego, który rozwija się u zbrodniarzy jednocześnie z popełnioną zbrodnią, Antoni wyprostował się, podniósł głowę, stanął krzepko na nogach i odpowiedział bratu wyzywająco i zuchwale:
— Cóż to za żarty? Wcale niedowcipne!
Mówiąc to z miną wyzywającą, skierował się jednak ku drzwiom pokoju ojca.
Z całej jego postaci wydzielała się jakaś podejrzana woń, mieszanina cierpkiego dymu cygar i perfum paux d’Espagne, ulubionych perfum Anieli d’Aray.
Im bardziej zbliżał się do światła, tem wyraźniej na jego młodej twarzy, z podsiniałemi oczyma, uwydatniały się ślady dnia i wieczoru spędzonego na rozpuście.
Bezkrwista bladość czoła i policzków zdradzała wyczerpanie i zgnębienie, z którego teraz, pod wpływem trwogi, starał się otrząsnąć.
Silna wola przebijała w jego spojrzeniu i w wyniosłym tonie, jakim przemówił do ojca, wszedłszy do pokoju, którego drzwi Jan zamknął.
— Co Jan mówi? Ze chcesz się ze mną rozmówić? Jestem...
— Tak, chcę się z tobą rozmówić — zaczął protesor. — Był dziś u mnie pan Berthier: — Czy jego nazwisko nie jest dla ciebie wskazówką o co chodzi?
— Wcale — odpowiedział Antoni.
Twarz jego skamieniała z wyrazem skupionej uwagi, który byłby dowodem winy dla każdego innego, ale nie dla tego naiwnego człowieka o siwych włosach, do którego bezczelny chłopak przemawiał takim tonem.
Józef Monneron był nietylko marzycielem na jawie, nieznającym, pomimo swych lat pięćdziesięciu, głębin rzeczywistości — ale był i ojcem.
Całą energią swojej czułości chwytał się dowodów niewinności swego dziecka. Chciał je znaleźć, te dowody, w samem już tak stanowczem przeczeniu Antoniego.
Spojrzał na Jana, jakby mu chciał powiedzieć: „Widzisz sam...” a głośno powtórzył, zwracając się do Antoniego:
— Nie poczuwasz się do żadnego przewinienia w biurze?
— Do niczego, o ile wiem — odpowiedział z równą swobodą młodzieniec, i dodał bezczelnie:
— Dziwię się, że pan Berthier, jeżeli chciał mi zrobić jaką uwagą, nie rozmówił się ze mną i że przyszedł do ciebie, nudzić cię takiemi drobiazgami. Samo poczucie taktu powinno go było powstrzymać...
— Nie będziesz miał do niego urazy, gdy się dowiesz, o jak ważne rzeczy idzie — odpowiedział profesor.
Zaczynał on już wyszukiwać okoliczności łagodzących dla... oskarżyciela.
Jan — świadek milczący i rozumiejący wszystko — i zaślepienie jednej strony i cynizm drugiej, chciał zawołać:
— Ależ spojrzyj, ojcze, na te oczy tropionego zwierza, który oczekuje napadu! Spojrzyj na tę twarz, której brutalna zmysłowość jest tak rażąca w tej chwili! Posłuchaj jak tchu brakuje temu kłamcy, pomimo całej jego czelności! Grardło ma zdławione, ręce kurczowo ściśnięte. Przebacz mu, ale chciej uwierzyć w jego winę!
A sam stawał się wspólnikiem fałszu — bo milczał.
I słuchał jak ojciec opowiadał fałszerzowi — który to wiedział najlepiej — wszystkie szczegóły jego oszukaństwa: sfałszowanie trzech czeków Montberona i sposób użyty po dwakroć dla zatarcia kradzieży — wpłatę na rachunek pana La Croix ukradzionych sum..
Opowiadał mu wszystko, a Antoni słuchał uwa żnie każdego słowa.
Było to dla niego prawdziwem szczęściem takie objaśnienie!
Ojciec opowiadał o niespodziewanym powrocie pana La Croix, o skonstatowaniu brakujących pięciu tysięcy franków w jego depozycie, o śledztwie przeprowadzonem przez pana Berthier, o jego przypuszczeniach, o odkryciu wreszcie strasznej i niezbitej wskazówki — różnicy pomiędzy księgą czeków w banku a książeczką czekową, będącą w ręku pana La Croix, którą on sam, Antoni, miał polecone ostemplować.
W miarę, jak profesor mówił, siła faktów przekonywała nawet jego.
Niepokój, stłumiony przez chwilę śmiałem zachowaniem się winowajcy, szarpał znowu sercem ojca...
Ten sam bolesny akcent, z jakim opowiadał Janowi, jeszcze boleśniej teraz brzmiał w jego głosie, gdy skończył ten akt oskarżenia, sformułowany przez zwierzchnika, którego słowa powtarzał, nie chcąc im uwierzyć.
— Wiesz teraz jaki okropny zarzut cięży na tobie. Ach! dowiedź mi, żeś tego nie uczynił, dziecko moje, dowiedź mi!
— O to najłatwiej — odpowiedział Antoni, który słuchając ojca skupił się w sobie.
Ani jeden muskuł jego twarzy nie drgnął.
Jan patrząc na to, poraz pierwszy uświadomił sobie całą głębię zepsucia, jakie jad rozpusty i próżności wprowadził do duszy brata.
Szczery i wzruszający ból ojca, okazującego taką ślepą czułość, nie zbudził echa w duszy fałszerza.
Nie myślał w tej chwili o niczem, tylko o niebezpieczeństwie, w które popadł, a tę myśl Jan czytał wyraźnie w jego zimnych, pełnych rozwagi oczach.
Myślał on o sposobach zyskania na czasie z bystrością zwykłą u zbrodniarzy.
(I tem się tłómaczy — tą szybkością w wyszukiwaniu środków ratunku — to, że rozpustnik przedzierzga się tak prędko w złodzieja, a złodziej w mordercę).
Dla człowieka postawionego wobec tak niezbitych faktów, pozostają dwie drogi do wyboru: albo wziąć rzecz całą z bardzo wysokiego tonu i wybuchnąć oburzeniem, albo wzruszyć ramionami i pogardzić.
Jeszcze profesor nie skończył mówić, gdy Antoni zdecydował się na ten drugi sposób, który się godził z nowem kłamstwem, rozwijającem się w jego mózgu.
— Tak — powtórzył — o to najłatwiej...
I cobądź możesz powiedzieć, mam prawo mieć urazę do pana Berthier, gdy pomyślę, że dwoma słowy byłbym odparł jego oskarżenie... Prawda, że mnie była powierzona czynność obliczania książeczki pana La Croix. Ale nie mamy zwyczaju zaprzątać pana Berthier drobiazgami, a on siedząc w swoim gabinecie, w głębi banku, nie widuje nas wcale. Dla pośpiechu, kiedy jeden z nas robi taką kopię, kolega mu dyktuje. I ja też regulując rachunek pana La Croix w jego książeczce czekowej, zrobiłem tak samo. Mój kolega obliczał cyfry, dyktował mi je, a ja pisałem. I to byłbym powiedział panu Berthier, gdyby był rozmówił się ze mną... Wytłómaczę mu to jutro... Nie obawiaj się, będę grzeczny... Ale nie możesz mi zabronić, żebym mu nie wymówił tego, że zawinił brakiem taktu. Nie dziwi mnie to u takiego słonia... Oto i wszystko, mój ojcze, daję ci na to słowo! Czy mi wierzysz?
— Wierzę ci — odpowiedział ojciec — wierzę...
I zwracając się do młodszego syna, zapytał:
— Mój Janie! Jakim sposobem nie przyszło nam to na myśl? To przecież takie proste! Ach! jaki ciężar spadł mi z serca!
I położył rękę na piersiach.
— Monneron fałszerzem — Monneron złodziejem! Powiedziałem ci odrazu — zwrócił się do Jana — że to niemożliwe... Widzisz, mój drogi — przemówił z kolei do Antoniego, a jego profesorskie nawyknienia nauczania z katedry słuchaczów, uwydatniły się w tej przemowie tak dziwacznie zastosowanej. — Widzisz sam teraz, jak dokładnym należy być w najdrobniejszych szczegółach... Bo przecież zamiast zapytać ciebie — co byłbyś wolał — lub też zamiast przyjść tutaj, co sam wolał uczynić — pan Berthier mógł był oddać sfałszowaną książeczkę do policyi. Wyobraź sobie tylko! Ty aresztowany! nasze nazwisko włóczone po dziennikach?! Byłbyś się odrazu usprawiedliwił, ale skandal byłby skandalem, szczególnie w takich czasach, jak obecne, i z tem nikczemnem dziennikarstwem, które prześladuje Rzeczpospolitę w osobach jej urzędników, i które nie cofnęło się nawet przed oszkalowaniem czci takiego Barantina!... A potem twoja matka i siostra — co za straszne zmartwienie dla nich, tak bardzo wrażliwych! Ale jesteś niewinny. Wiem, że jesteś niewinny. Jakąż to jest dla mnie pociechą! Ale ten kolega, który ci dyktował, jeżeli to nie przez nieuwagę a omyłka powtórzona nie może być nieuwagą — cóż to za nikczemnik!... Nie mów mi jego nazwiska, wolę go nie wiedzieć. Nie mów nikomu. Trzeba mu dać możność naprawienia błędu, jeżeli żałuje tego, co uczynił. Tylko pan Berthier powinien się dowiedzieć się o jego nazwisku — i to zaraz. Jutro rano, jak najwcześniej idź do niego. Nie powinieneś ani chwili dłużej pozostawać pod takim zarzutem... Ach! jakiż ja jestem szczęśliwy! Jaki szczęśliwy! Uściskaj mnie, mój synu!...
— I tyś mu na to pozwolił — na taką serdeczność?! — wymawiał Jan Antoniemu w kwadrans później.
Ojciec, wyczerpany przebytemi wzruszeniami, odszedł do sypialnego pokoju.
Bracia wyszli z gabinetu i, jak rano, młodszy poszedł za starszym bratem do jego pokoju...
Ale teraz nie szedł już z tem niejasnem i niepewnem przeczuciem, odgadującem pod zbytkami i hulaszczem życiem Antoniego groźną rzeczywistość.
Szedł z niezachwianą pewnością i oburzeniem uczciwego człowieka.
Ten uścisk, którym oszukany ojciec obdarzył niegodnego syna, przepełnił miarę oburzenia Jana.
W obecności ojca milczał, skrępowany przywiązaniem synowskiem, wyrzucając sobie — gdy ojca nie było — że się nie może otrząsnąć z tej słabości...
I teraz także nie mógł się zdobyć na zadanie mu ciosu.
Ale gdy pozostał sam z bratem, uczuł całą zgrozę tego, że bez protestu — jak współwinowajca — pozwolił na oszukanie kochającego i szlachetnego serca.
Łatwowierność profesora była łatwowiernością sprawiedliwego, który nie dopuściwszy się nigdy nieuczciwości, daje uszy zawsze kłamcom.
Nie wolno z tego szydzić, jeżeli ta łatwowierność opiera się na pięćdziesięciu latach przeżytych bez skazy, jeżeli to zaufanie jest ostatecznym wynikiem żywota, który od dzieciństwa do starości nie podejrzewał nigdy złego, dlatego, że sam nigdy źle nie czynił, ani nie myślał.
Że protesor uwierzył tak odrazu tłómaczeniu syna i to z takiem radosnem upojeniem, było jednym więcej dowodem jego bezwzględnie dobrej wiary, która też pozwalała mu wierzyć w prawdę i szczerość różnych haseł jego epoki i sfery towarzyskiej, wierzyć w sposób fantastyczny, ale zupełnie bezinteresowny.
A że syn, znający dobrze naiwność i szlachetność ojca, nie wzdrygnął się, i na jego wezwanie: „Uściskaj mnie, mój synu!” nie odpowiedział szczerem wyznaniem winy, było to zbrodnią cięższą, niż kradzież i fałszerstwo.
To też w głosie Jana, gdy mówił do brata, brzmiało oburzenie człowieka religijnego, który patrzy na spełnione świętokradztwo.
— To nikczemność, rozumiesz? to nikczemność! Nie próbuj zapierać się przedenną. Ty sam stałszowałeś te trzy czeki, ty wpłaciłeś pieniądze po dwakroć, ażeby się kradzież. nie wydała; ty — tak, ty rano! Sfałszowałeś książeczkę pana La Croix! Powtarzam ci, nie próbuj się zapierać... Czy chcesz, żebym ci dał dowody twojej winy?. To samo nazwisko Montberon, figurujące na czekach, nosisz w nikczemnym światku, w którym się teraz obracasz. Ta kobieta, której portret mi pokazywałeś, nazywa się Aniela d’Aray. Ach! przedstawiciel szlachetnego rodu Montberonów nie może przecież żyć, jak byle kto! Musi mieć pieniądze na utrzymanie takiego dostojeństwa, pieniądze na swoje gałgany i rupiecie — pieniądze dla swojej łajdaczki — a nie mógł na to znaleźć nic lepszego, jak kradzież i fałszerstwo! Gdybym chciał, byłbym cię zdemaskował jednym wyrazem. Nie powiedziałem nic przez wzgląd na ojca, i dlatego, że widziałem jego boleść; ale tobie mówię, że ja, twój brat Jan, nie dam się okłamać. Ach! nieszczęśniku! nieszczęśniku!...
— No tak! Ja sam podrobiłem te trzy czeki — odpowiedział Antoni, przeciwstawiając uniesieniu młodszego brata obelżywy spokój, który przybierał zawsze, ilekroć Jan pozwalał sobie w ostatnich czasach krytykować jego postępki.
Uważał za rzecz zbyteczną przeczyć od chwili, gdy się dowiedział, że brat zna jego przybrane nazwisko i nazwisko jego kochanki. Ale zkąd on to wie?
I powtórzył jeszcze raz:
— Tak, ja to zrobiłem. I cóż z tego? Oddałem już dwa razy wzięte pieniądze. Jutro oddam poraz trzeci. Jeżeli masz taki ładny zwyczaj szpiegowania, możesz to sprawdzić przez swoich ajentów. I pytam się ciebie, kogo tem skrzywdziłem? Zdarzyła mi się sposobność zrobienia trzech korzystnych obrotów na giełdzie, najzupełniej pewnych, ale na to potrzeba mi było kapitału. Wiedziałem, że w bardzo krótkim terminie będę mógł to spłacić. Może być, że sposób dostarczenia sobie pieniędzy nie był bez zarzutu. Ale to tylko lekkomyślność, nic więcej, a gdybyś znał lepiej psychologię świata finansowego — dodał z odcieniem szyderstwa, posługując się technicznemi wyrażeniami Jana — wiedziałbyś, że podobne manewry w tej lub innej formie, są tam rzeczą zwykłą. Tym razem zaszkodziłem tylko sobie i odpokutuję za to, bo będę miał jutro nieprzyjemną scenę z tem bydlęciem, Berthierem. Co zaś do nazwiska Montberon, dziwię się, że mi je wyrzucasz, nazywając jednocześnie nikczemnemi osoby, z któremi podoba mi się żyć! Zdaje mi się, że raczej powinieneś mi dziękować za to, iż w tak złem towarzystwie nie kompromituję nazwiska Monneronów. I dziwię się bardzo, że ganisz moje postępowanie z ojcem, kiedy ja poprostu uczyniłem to samo, co ty. Zabiłbym temu biedakowi ćwieka w głowę, przyznajac się do pewnej nieformalności podpisów, którą zatrę bez śladu zaraz jutro rano. Gdyby Berthier był to wszystko powiedział poprostu mnie, nie byłoby potrzeby zacierać cokolwiek — byłbym tylko odrazu zwrócił pieniądze. Mam je. Rachunek pana La Croix jest w porządku. Pod względem finansowym był on zawsze w porządku. Ależ tak! Według przepisów Banku Nortiera, depozytaryusz nie ma prawa rozporządzać sumą wyższą nad piętnaście tysięcy franków. Chcąc podnieść wyższą sumę, powinien zawiadomić Bank na dwa dni przedtem. Gdyby pan La Croix był to uczynił, byłbym o tem bezwarunkowo wiedział, bo te interesa przechodzą przez moje ręce. Byłbym natychmiast skompletował depozyt. Niema więc żadnej potrzeby szafowania takiemi frazesami, jakiemi uczęstowałeś mnie przed chwilą, o co zresztą nie mam urazy. Dowodzą one tylko, że jesteś prawdziwy Monneron; a przytem są zupełnie nie na miejscu w ustach socyalisty, który udaje, że nie uznaje prawa własności...
— A fałszerstwo? — zawołał Jan doprowadzony do ostateczności obelżywą czelnością brata. — Tak! fałszerstwo? Bo chociażbyś był oddał te pięć tysięcy, jak oddałeś tamte, niemniej jednak jesteś po trzykroć fałszerzem. Co mówię? Po pięćkroć. Jeżeli policzymy tamte dwa czeki, podpisane nazwiskiem Montberona, które do ciebie nie należy. I zdaje się, jak gdybyś nie rozumiał, że sfałszowanie czyjegoś podpisu na bankowych dowodach prowadzi na galery... A gdybyś był je stracił=te pieniądze? Gdyby twoja spekulacya nie udała się? Nie idźmy nawet tak daleko. Gdyby pan Berthier jutro, kiedy przyjdziesz zwrócić mu wzięte pieniądze — oskarżył cię przed sądem, że pofałszowałeś powierzone ci księgi rachunkowe. Bo to przecież jest fałszerstwo ksiąg handlowych, a to także prowadzi na galery! Rozumiesz? na galery!
— Pan Berthier mnie nie oskarży — przerwał żywo Antoni. — Nie może tego uczynić. Straciłby posadę. On odpowiada za swoje biuro... Co zaś się tyczy moich spekulacyi, były one zupełnie pewne; czy mam ci to powtarzać po dwadzieścia razy? Pewne tak, jak pewnem jest, że teraz przed tobą stoję. Obrałem sposób nieprawidłowy, przyznaję. Ale nie miałem wyboru... Gdyby mi się drugi raz zdarzyła sposobność, zrobiłbym to samo. Ja nie jestem taki, jak on — dodał, wskazując na fotografię profesora, zawieszoną na ścianie — ani taki, jak ty. Ja nie jestem „szlachetną duszą”, nie zadowalam się pięknie brzmiącemi słówkami. Mam już dosyć mego stanowiska w społeczeństwie i nie chcę stać, jak nędzarz pode drzwiami restauracyi i wąchać zapachy potraw, które inni zjadają. Ja chcę należeć do tych innych! — chcę wejść do sali — chcę zasiąść przy stole — jeść te dobre rzeczy, które się smażą tam w kuchni. Odkąd zacząłem rozumieć ludzką mowę, gadają mi o demokracyi, o równości, o prawach, jakie wszyscy mają do wszystkiego! A potem, gdy przychodzi do praktyki, ta równość ogranicza się do brudnego świstka papieru, który się wrzuca do urny wyborczej! Ojciec jeszcze dziś rano częstował mnie temi bredniami. Sam byłeś świadkiem tego. Ale ja sobie kpię z tego światka! Ja jestem poprostu hulaka i karyerowicz, i dojdę do celu — mniejsza o to, jaką drogą, ale dojdę!... To jedno było dobrego w naszem wychowaniu, że nie nadziewali nam mózgów żadnemi bajkami, szczególnie o przyszłem życiu. Wiemy dobrze, że jedno jest tylko życie, tu na ziemi. Tobie podoba się partolić to życie z buntownikami ze Związku Tołstojowskiego. A ja chcę żyć krótko, ale wesoło, podług zasad, które mi dogadzają. Rozumiesz więc dobrze, że nie było czego wahać się z napisaniem tych siedmiu głupich liter: L, A, C, R, O, I, X, na skrawku papieru, dla wydobycia się z tego bigosu. Wybebeszyłem się już teraz do samego dna przed tobą. Myśl sobie o mnie, co chcesz, tylko mnie nie częstuj morałami. Prowadzę mój samochód tak, jak mi się podoba. Zahaczyłem się po drodze... Tem gorzej dla mnie! Ale odczepię się, bądź spokojny! A teraz — dobrej nocy!...
Wyciągnął rękę do brata. Ale Jan włożył ręce do kieszeni i potrząsając głową, odpowiedział brutalnie:
— Nie!
— Nie? — powtórzył Antoni. — Jak ci się podoba! Ale proszę, pozwól mi już iść spać, bo jestem zmęczony...
— Czy wiesz, że to wszystko, coś mi powiedział, jest ohydne! — przemówił Jan — i że, jeżeli naprawdę tak myślisz, to jesteś poprostu łajdak — wstrętny łajdak!
— Powiedziałem ci już, że nie lubię, żeby mnie kto nudził morałami! — odpowiedział Antoni, którego, pomimo zimnej krwi, gniew zaczynał ogarniać.
Z, oczu strzeliło mu coś niegodziwego, gdy dodał:
— Widzisz, o ile ja jestem szlachetniejszy od ciebie... Nie będę ci robił żadnych wymówek tego dnia, gdy pójdziesz do kościoła wywiesić język przed Panem Bogiem, dlatego, żeby się ożenić z katoliczką i z jej posagiem — z panną Ferrand — naprzykład. Może wtedy będziesz mi wdzięczny, że stanę pomiędzy ojcem a tobą. Bądź spokojny — stanę pomiędzy wami. Ja jestem dobry facet. Będę ci pomagał w twoich sprawach. A tymczasem dobranoc!
Jakim sposobem ten niebezpieczny chłopiec, tak pochłonięty napozór swojemi rozrywkami, odkrył tajemnicę sercową brata? Jan nawet nie zadał sobie tego pytania, tak był zmieszany tą brutalną aluzyą do swej delikatnej i tkliwej miłości. Jak zwykle każdy zakochany, marzył od czasu zajęcia się Brygidą, i nie myślał o tem, że jest śledzony. Przez kogo? Nasamprzód przez Crémieux-Daxa. Założyciel Związku Tołstojowskiego spotkał się raz z Antonim i zapytał go zupełnie naturalnie swoim inkwizytorskim zwyczajem, praktykowanym zawsze, gdy w grę wchodziła przyszłość Związku:
— Co się dzieje z twoim bratem? Czy wiesz, że on teraz zajmuje się dużo kwestyami religijnemi? Obawiam się, że dostał się pod wpływy klerykalne. Czy ci się to samo nie zdaje?
Antoni z kolei zagadnął siostrę.
— Crémieux-Dax posądza, że Jan chce przyjąć katolicyzm... Czy to być może?
— Przedewszystkiem zdaje mi się, że Jan jest zakochany — odpowiedziała Julia. — Spotkałam go w ogrodzie Luksemburskim z profesorem Ferrandem i z jego córką. Robił do niej takie oczy! A że Brygida jest bigotka...
Następnie Antoni zaczął szperać w pokoju Jana. A teraz śmiał bratu wymawiać szpiegowanie! W rzeczywistości zaś sam miał pociąg do szpiegostwa, jeden z charakterystycznych rysów chłopskiej natury, brutalnej i podstępnej. Znalazł cyfry B. F. nakreślone niezliczoną ilość razy, w roztargnieniu na teczce do pisania Jana. Nie było mu nie więcej potrzeba, aby ztąd wyprowadzić wniosek, że brat jest zakochany w pannie Ferrand. W rozmowach przy stole jadalnym profesor wspominał często dawnego kolegę ze Szkoły Normalnej. Myślał o nim zawsze z mieszaniną szacunku i wstrętu, z nieufnością i — trzeba dodać — z pewną zawiścią, którą budziła w nim niezależność materyalna pana Ferranda. Żona protesora zaś wygłaszała dobitnie i po grubiańsku to samo, co mąż napół świadomie odczuwał, i dorzucała cierpkie uwagi:
— Ach! ten Ferrand! Ten nie potrzebuje dawać lekcyj — taki bogacz!
Albo innym razem:
— Zebyś ty miał taki majątek jak Ferrand — biedaku!...
— No! no! pomyślał Antoni. — To dopiero świątobliwe niewiniątko ten Jan! Urabia sobie małą i jej posag...
Brudnem tem podejrzeniem posłużył się jako bronią przeciwko słusznej wzgardzie brata, bronią niezawodną, bo Jan nie nie odpowiedział. Zrobił ruch, wyrażający bolesne zdziwienie i otworzył usta, jakby chciał odeprzeć obelżywy zarzut. Ale w tej chwili potrząsnął głową, jakby odrzucając samą myśl o ubliżającej sprzeczce, i wyszedł z pokoju, nie spojrzawszy nawet na brata.
Ale zaledwie przestąpił próg, twarz Antoniego, wyrażająca zuchwałą dumę, zmieniła się nie do poznania. Przerażenie człowieka, który czuje, że jest zgubiony, odmalowało się na jego błędnych rysach, w jego osłupiałych oczach, w bezsilnem opuszczeniu się na krzesło. Słabe światło jedynej lampy wywoływało sine plamy na twarz, na której widniało teraz to, czego się zaparł przed bratem i przed ojcem — choć inaczej przed każdym z nich. Nie użył on pieniędzy podniesionych za sfałszowenemi czekami na żadne spekulacye giełdowe, tak samo, jak nie obrachowywał książeczki pana La Croix z pomocą kolegi. Naczelnik biura — ten, którego nazywał ze swobodą dobrze urodzonego Montberona, „słoniem”, odgadł trafnie. Antoni w Banku Departamentalnym instytucyi niezbyt skrupulatnej, otworzył sobie kredyt pod fałszywem nazwiskiem i fałszywym adresem, a potem sfałszował pierwszy czek na tysiąc dwieście franków, mając zamiar grać czy to na wyścigach, czy w szulerni, do której wprowadził go pewien oszust, poznany u Anieli d’Aray. Grał potem i na wyścigach i w szulerni. Wygrał ogółem sumę — jak dla niego — olbrzymią: dziesięć tysięcy franków. Spłacił więc wzięte na rachunek pana La Croix pieniądze, a pozostałe siedem tysięcy wydał prędko na prezenta dla kochanki, na kolacyjki w jej towarzystwie i na grę, mniej teraz szczęśliwą. Zachęcony pierwszem powodzeniem, sfabrykował nowy czek na trzy tysiące. Tym razem powiodło mu się lepiej. Wygrał w ciągu tygodnia blizko piętnaście tysięcy franków. Spłacił znów pożyczkę, a ostrzeżony poprzedniemi doświadczeniami, miał ten rozum, że doszedłszy do tej cyfry, przestał grać. Ale cóż? Dla takiej osoby, jak pani d’Aray, dwanaście biletów tysiącfrankowych było toż samo, co garść trawy, rzucona rasowym koniom, na które miał niby stawiać mniemany potomek arystokratycznego rodu. I urzędnik banku Nortiera, który udawał przed kochanką bogatego młodzieńca, przybyłego do Paryża z zamczyska w Perigord dla wesołego odbycia studyów prawnych — (najął był nawet umyślnie w tym celu pokój w studenckiej dzielnicy) — musiał poraz trzeci kalkować na czeku siedem drobnych liter, o których tak od niechcenia opowiadał bratu. Tym razem postarał się o większy zasób i wziął pięć tysięcy. Ale nawet w swoich nadużyciach zachowywał się, jak przystało na wnuka cierpliwego chłopa z Quintenas, gdyż z uwagi na sumę znaczniejszą, rozdzielił ją na części. Był o tyle przezorny, że z częścią tych pieniędzy grał tylko na wyścigach, bo przekonał się, że w szulerni przegrywa ciągle i posądzał, że go oszukują. Ale szczęście było chwiejne.
Wygrał potem przegrał, i znów przegrał, potem znów wygrał, ale nigdy tyle, żeby mógł oddać w całości pożyczone pieniądze. Jednem słowem, w chwili powrotu pana La Croix, pozostało mu z pięciu tysięcy coś koło siedmiuset franków. Nie niepokoił się tem zbytecznie. Zwyczajem było w Banku Nortiera regulować rachunki bieżące w dniu 3 grudnia, chyba, gdyby klient osobiście zażądał tego przed terminem. Antoni Monneron obliczył, że pan La Croix, według, wszelkiego prawdopodobieństwa, nie będzie przed końcem roku sprawdzał cyfry swego depozytu. Fałszerz miał zatem przed sobą dwa miesiące czasu, żeby dołożyć kilka tysięcy do pozostałych mu siedmiuset franków. I prowadził dalej swoje podwójne życie: jako mały urzędniczek banku przez cały dzień — i jako młody szlachcic z prowincyi bawiący w Paryżu — wieczorami: — jako pracowity syn skromnego profesora na ulicy Klaudyusza Bernarda, a na ulicy Longcham, gdzie mieszkała Aniela d’Aray, jako jej wybrany. kochanek. Chcąc przed nią utaić sposób, w jaki przepędzał całe dnie, musiał się uciekać do wybiegów, godnych indyanina. Dopomagaia mu do tego dogodność, jaką dla tego rodzaju kobiet, związanych mniej lub więcej z jakąś pośredniczką, stanowią wolne popołudnia. Antoni nie domyślał się tych zakulisowych tajemnic wspaniałego przepychu swojej kochanki. Ale w tajemnicy i niebezpieczeństwie tkwi tak silna podnieta dla zmysłów, że jego fantazya dla Anieli, mająca zrazu swe źródło w próżności, od czasu popełnionych fałszerstw i kradzieży, nabrło barwy namiętności do tego stopnia, że przez cały tydzień układał sobie wykonanie takiej samej operacyi, jaka udała mu się na depozytach pana La Croix, na innym depozycie, gdy w tej właśnie chwili odkrycie, uczynione przez pana Berthier, ugodziło w niego jak piorun. Wszystko runęło. Pomimo, że w tej chwili uśmiechał się, groźne upomnienie brata co do kryminalnej odpowiedzialności za popełnione czyny przejęło go zimnem do szpiku kości. Zdawał sobie dobrze z tego sprawę, że choćby nawet znalazł sposób zwrócenia pięciu tysięcy franków, brakujących w depozycie pana La Croix, był na łasce i niełasce pana Berthier. Gdyby zaś pieniędzy nie zwrócił, sprawa była prosta: sąd przysięgłych i roboty ciężkie...
Siedemset franków — wymówił głośno i powtórzył — siedemset franków... Trzeba wynaleźć cztery tysiące trzysta i to do jutra rana. Ale zkąd je wziąć? Zkąd?...
Pierwsza droga ratunku przedstawiła mu się wyraźnie. Było to cechą, charakterem Antoniego — dla którego wpływ Paryża bez wędzidła religii i właściwego towarzyskiego środowiska stał się tak zgubnym, że władze jego umysłu były niesłychanie wrażliwe i tęgie, wrażliwością czysto zwierzęcą człowieka, pochodzącego z gminu. Umysł jego był pozytywny i konkretny. Przyciśnięty do muru, bez wyjścia, Antoni wyobrażał sobie w tej chwili, z wyrazistością niemal namacalną te osoby, któreby mogły mu dopomódz, a na pierwszem miejscu swoją kochankę. W błyskawieznem mgnieniu oka ujrzał jej apartament na ulicy Longchamp i sypialnię Anieli przybraną pilśniowym muślinem. Ujrzał sam siebie przed chwilą, wybierającego się z powrotem do domu ojca i ją samą w tem łożu z jedwabnemi prześcieradłami, z którego wyskoczyła, żeby go odprowadzić do progu; widział jej rozkoszne ciało, rysujące się dokładnie w peniuarze z delikatnego jedwabiu lila, przybranym koronkami i pękami wstążek; jej nóżki z błękitnemi żyłkami, wsunięte w skórzane pantofelki wyłożone puchem łabędzim; jej blond włosy kędzierzawe, spadające na ramiona, jej podmalowane niebieskie oczy z wyrazem tkliwego rozmiłowania. Czuł jeszcze na swoich ustach płomień jej warg czerwonych i chłód wilgotny jej białych ząbków, oddychał upajającą wonią, którą było przejęte ciało zalotnicy. A. obok tego pokoju, gdzie każdy szmer tłamiły dywany koloru hawana i ciężkie firanki niebieskie z różowem, była gotowalnia. W wyobraźni Antoniego stanęły wyraźnie wszystkie przybory ze srebra cyzelowanego, na stole gotowalnianym, a pomiędzy niemi kryształowa czara, oprawna w złoto, w której Aniela składała swoje klejnoty, rozbierając się pośpiesznie po powrocie, jak dziś, z restauracyi. Pomiędzy dwoma pocałunkami zdjęła z szyi sznur dużych pereł, które zważyła na ręku, mówiąc:
Gdybym miała trzy takie sumy!
Ten sznur pereł leżał tam teraz... Antom widział go tak wyraźnie w wyobraźni, jak gdyby tam był... Od niego tylko to zależało. Machinalnym ruchem wyjął z kieszeni mały kluczyk, zawieszony przy dewizce od zegarka. Ten klucz dała mu Aniela d’Aray przed kilku tygodniami, ażeby mógł wchodzić i czekać na nią nawet w nieobecności służącej. Gdyby poszedł teraz, z tym kluczem, na ulicy Longchamp? Aniela była niezawodnie sama. Bogaty kochanek, który łożył na jej utrzymanie i któremu wybraniec serca musiał ustąpić miejsca — człowiek żonaty — bywał u niej tylko wieczorami, od pół do 12-ej, po teatrze, do l-ej po północy, Teraz zegar wskazywał 12-tą minut 49... Zanimby się dostał na ulicę Longchamp, byłoby kwadrans na 2-gą. Antoni wszedłby, powiedziawszy jakiekolwiek nazwisko rozespanemu odźwiernemu. W szedłby do mieszkania Anieli. Aniela śpi pewnie.. Wziąłby perły... Byłby ocalony! A gdyby się obudziła? Przez jednę sekundę w oczach młodzieńca mignęła błyskawica taka, jaka świeciła w oczach tylu morderców, planujących to samo, co on teraz układał: kradzież klejnotów u kobiety złego życia. Ale był jeszcze za młody, zanadto upojony doznanemi rozkoszami, żeby nie zadrżeć na straszliwe przypuszczenie, żeby go miała spostrzedz i żeby on... Nie! nie! Sam ją obudzi. Opowie jej o swojem nieszczęściu. Dlaczegoby nie? Ona go przecież kocha, ona także. Ileż razy dawała mu tego dowody od sześciu miesięcy, od chwili, gdy się spotkali na wyścigach — ona samotnie siedząca w swym powozie, on pieszo — i gdy spostrzegł, że ona na niego patrzy, instynkt ładnego chłopca podszepnął mu, że jej się spodobał w sposób niezwykły, zdobył się więc na śmiałość i zbliżył do niej. I tam, na wyścigach, przez próżność, równie nierozsądną, jak łatwą do pojęcia, przywłaszczył sobie bajeczny tytuł wice-hrabiego de Montberon. Potem nastąpiły dnie złego sentymentalizmu, dowodzące, że jego młodość i namiętność przemówiły co najmniej do zmysłów tej dziewczyny. Kto wie? Gdyby się dowiedziała prawdy — możeby ją wzruszyło jego nieszczęście, w które się wplątał przez miłość dla niej? Pięć tysięcy franków to fraszka dla osoby, której urzędowy opiekun dawał sześćdziesiąt tysięcy rocznie — pięć tysięcy franków miesięcznie, właśnie tyle, ile potrzeba było Antoniemu? Dziś był pierwszy listopada. Dziś rano Aniela musiała otrzymać te pieniądze... Wybraniec jej serca wyobraził sobie scenę upokarzającego wyznania z wyrazistością, która mu dała przedsmak tej goryczy, i duma jego zbuntowała się.
— Nie! nie! — powtórzył.
Był tak wzburzony, że wstał, zaczął chodzić po pokoju, jak zwierz zamknięty w klatce, szukający wyjścia.
— Nie! To — nie! A przynajmniej nie teraz, nie popróbowawszy gdzieindziej. Ale gdzie?
Tak — gdzie? Napróżno zadawał sobie to okrutne pytanie, nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi, któraby mu wskazała możliwe wyjście. Mnóstwo projektów przesunęło się przez jego myśli: iść do pana La Croix, wyznać mu wszystko, i prosić, żeby nie podał skargi? A gdyby go kazał na miejscu uwięzić? Błagać pana Berthier o zwłokę dwudziesto czterogodzinną? A czy przez te dwadzieścia cztery godziny uda mu się znależć jaki sposób? Iść do szulerni, zaraz, z pozostałemi siedmiuset frankami. Ograbią go tam... Zanieść od samego rana swoje klejnociki do lombardu razem z klejnotami matki? To wszystko nie wystarczyłoby na pięć tysięcy! Wśród tych namyślań Antoni miał tylko siebie na myśli. Żaden wyrzut sumienia nie odzywał się wśród jego srogiego, samolubnego niepokoju. Zapomniał już o boleści ojca, nie myślał o zmartwieniu, jakie sprawi matce. I ten dziki egoizm, tak samo, jak złudzenia profesora i chorobliwa chwiejność Jana, był zupełnie logicznym wynikiem. Wyrwanie z korzeniem z rodzinnego gruntu, brak stopniowego dojrzewania, wynikający z chłopskiego pochodzenia rodziny, były podstawą, na której rozwinął się tak, jak i tamto. Nie mogąc się przywiązać prawdziwie do żadnej miejscowości, nie mogąc się urobić według obyczajów tych prowincyi, w których przepędzała wędrowne życie rodzina urzędnicza, syn jej, obdarzony brutalnemi pożądaniami, nie czuł się członkiem żadnej ściślejszej grupy, jak nie poczuwał się do spójności z własną rodziną. Ojca wcześnie osądził, jako marzyciela.
Pozytywny grunt charakteru Antoniego, odziedziczony szczególnie po dziadku Granier, podejrzanym niby kapitaliście — pół faktorze, pół przemytniku. — wykazał mu prędko zupełną niepraktyczność uczonego ojca, szczególniej od chwili osiedlenia się w Paryżu. Młodzieniec sam na swoją rękę zapoznawał się z wielkim światem, nikt ze swoich nie był mu przewodnikiem. Wiadomo już, na czem polegało to zapoznawanie się. Oddalało go ono coraz więcej od ojca i matki, którzy robili na nim wrażenie dwojga lalek pod względem życiowym, tak dalece tracili głowę w ten nowem środowisku i bezładnych nowych stosunkach, gdy tymczasem on sam przystosowywał się do Paryża z zastraszającą łatwością i przylgnął doń najniższemi popędami swojej istoty, z całą nieposkromioną gwałtownością właściwą krwi chłopskiej. Chłop nie jest przyzwyczajony do panowania nad sobą. On jest przyzwyczajony tylko do obywania się bez wielu rzeczy, a to jest zupełnie co innego. Chłop bywa skąpy, ale rzadko kiedy oszczędny. Jego wrażliwość nie jest zrównoważona, ani kierowana rozsądkiem. Jest ona tylko tłumiona.
Ztąd pochodzą te gwałtowne rozpętania, objawiające się u prostaczków przy lada sposobności wybuchami brutalnej rozpusty, a u tych, którzy przeszli do szeregów mieszczaństwa — jak rodzina Monneronów — nieposkromioną gwałtownością pożądań.
Antoni dowiódł tego, dopuszczając się przy pierwszej pokusie szeregu win, do których, zdawałoby się, potrzeba długiego przygotowania. Miał tego dowieść jeszcze silniej, planując dla zatarcia pierwszej winy popełnienie jednego z takich łotrowstw, jakich prawo nie karze, za które policya cię nie pochwyci, ani sąd o nich się nie dowie. Może być jednak, że takie zbrodnie plamią jeszcze więcej duszę...
Blizko godzinę Antoni rozbierał i odrzucał rozmaite projekty, coraz nierozsądniejsze, kiedy drobnostka — portret stojący na kominku, na który padły jego błędne spojrzenia — zatrzymała go na miejscu. W myśli jego zaczął powstawać projekt, niewyraźny zrazu, mglisty, kryjący się w tych mrokach, w jakich lęgną się czyny, które zrazu, przybrawszy kształty konkretne, przeraziłyby nas swoją potwornością. Ale z czasem sumienie oswaja się z niemi. Oswaja się z szybkością, nad którą powinniby się zastanowić utopiści tacy, jak Józef Monneron, zanim się targną na starożytne narzędzia moralnego nacisku, które nam pozostawiły minione wieki.
Pom iędzy próżnym młodzieńcem, jakim był w osiemnasym roku Antoni, a fałszerzem, którym był teraz — co stanęło na drodze? Jedno spojrzenie zalotnicy, poznanej na wyścigach.
A teraz jakiż zamiar układał on w śmiertelnem przerażeniu? Portret, stojący na gzemsie kominka, był wizerunkiem jego siostry — Julii. Wziął go do ręki i zaczął mu się przyglądać bez końca, jakby reszta braterskiej miłości walczyła w jego duszy z projektem ohydnego czynu.
— Ach! — wyrzekł przez ściśnięte zęby, stawiając fotografię na miejscu — byłbym głupi, gdybym nie spróbował.. Rumesnil jest bogaty!... Trzeba się zwrócić do niego! Mam już pięć tysięcy franków.


VIII.
BRACIA I SIOSTRA.

W dwie minuty po wymienieniu tych. słów okropnego znaczenia, bo wyrażających zamiar żądania pieniędzy od człowieka, którego podejrzywał o miłość do siostry i żądania ich za pośrednictwem tej samej siostry, Antoni był już przy drzwiach pokoju Julii. Przez szparę między drzwiami a podłogą zobaczył światło. Otworzył drzwi cicho, bez pukania. Julia krzyknęła z przestrachu. Pomimo, że była już blizko druga godzina, nie położyła się jeszcze, a raczej, jak świadczyło pogniecione łóżko, wstała i zapaliła lampę, żeby napisać jakiś list, widocznie ważny, bo mnóstwo podartych papierów leżało przy kominku. Dwa arkusze zapisane po obu stronach pismem wysmukłem i pospiesznem leżały przed nią, a pióro jej ślizgało się już na dziewiątej stronicy. Zobaczywszy brata, wsunęła szybko arkusze do teczki, którą zamknęła i przemówiła przyciszonym głosem:
— Co się stało? Słyszałam, żeś wrócił koło północy, a, potem ciągłe przetwieranie i zamykanie drzwi i rozmowę... Jan i ty nie daliście mi spać, a teraz czego odemnie chcesz?
Jej ładna twarzyczka, taka chmurna zazwyczaj, miała w tej chwili wyraz niecierpliwy i bolesny raczej, niż gniewny, wyraz twarzy kogoś, kto cierpi, i kogo w tem cierpieniu podrażniła nagle jakaś nieprzyjemność. Delikatne jej rysy wydawały się twardsze w bladości, którą uwydatniała jeszcze jaskrawa czerwień flanelowego peniuaru, niepodobnego wcale do miękkich i błyskotliwych tunik panny Anieli. Gruby, czarny warkocz owinięty miała wokoło cienkiej szyi, a białemi, drobnemi ząbkami gryzła nerwowo koniec obsadki pióra, nie patrząc nawet na brata.
Antoni usunął się na krzesło w postawie zgnębionej, co miało być prologiem do nowej komedyi, którą zamierzał odegrać. Nie mówił nic, a to milczenie było tak niezwykłe w połączeniu z niemniej niezwykłemi odwiedzinami o tej porze, że Julia musiała się zadziwić.
Ze wzrastającem zaciekawieniem zwróciła ku niemu czarne oczy, w których mignął niepokój i powtórzyła zadane przed chwilą pytanie głosem lekko wzruszonym, tak dalece znaczący był wyraz twarzy gościa:
— Co się stało? Masz taką dziwną minę. Można przypuścić jakieś nieszczęście?
— Tak — odpowiedział Antoni — stało się nieszczęście, Pan Berthier był dziś popołudniu u ojca i oskarżył mnie o popełnienie fałszerstwa w banku dla podniesienia pięciu tysięcy franków. I powiedział, że jeżeli te pieniądze nie zostaną zwrócone do południa, da znać do policyi. Oto, co się stało...
— Fałszerstwo?... Jesteś posądzony o fałszerstwo?... — zawołała Julia. — Ależ to niemożliwe! To jakaś potwarz, jakieś nieporozumienie! Usprawiedliwisz się...
— Nie mogę się usprawiedliwić, bo to jest prawda — odparł Antoni, a widząc przerażenie siostry, dodał: — Tak, to jest prawda, dopuściłem się fałszerstwa i kradzieży... Nie dla siebie — dla kobiety... Mam kochankę, którą uwielbiam... Potrzebowała pieniędzy. Miała długi. Miano ją zlicytować, wyrzucić na bruk... Straciłem głowę. Ukradłem dla niej... Nie próbuję przeczyć. To wszystko prawda.
— I ojciec wie o tem? — zapytała Julia.
— Wie. Ale widząc jego rozpacz, zdobyłem się na siłę i skłamałem. Wymyśliłem tłómaczenie, któremu uwierzył, ale na kilka godzin tylko. Bo jeżeli nie oddam tych pięciu tysięcy do południa, powtarzam ci — do południa — czeka mnie więzienie, sąd, galery...
— I Jan wie także? — pytała dalej siostra.
— Wie także — odparł Antoni — ale postąpił nikczemnie. Nie życzę ci nigdy potrzebować jego litości... I dlatego, że nie znalazłem pomocy w jego sercu, zwróciłem się po pociechę do ciebie, Julio. Moja droga Julio, jakiż ja jestem nieszczęśliwy!...
Objął rękami głowę i powtarzał:
— Jakiż ja jestem nieszczęśliwy! Więzienie — sąd — galery!... Ale nie wezmą mnie! Mam na to sposób... Nie dam się wziąć!...
Złowróżbne postanowienie człowieka, który w lufie rewolweru ma niezawodny środek ocalenia się przed hańbą, przebijało w całej jego postaci.
I siostra, która go jednak znała, uwierzyła tej komedyi niezupełnie nieszczerej. Rzuciła się ku komedyantowi i chwytając go za ręce, błagała:
— Antoni! Przysięgnij mi, że nie odbierzesz sobie życia! Przysięgnij Ależ nie! człowiek w twoim wieku nie zabija się dla jednej chwili zapomnienia! Więc to dlatego ojciec był w takim stanie podczas obiadu... Lepiejbyś uczynił, wyznając mu prawdę. Byłby ci dał te pięć tysięcy... On jeden tylko może ci je dać... Tylko on! Ach, gdybym ja miała! Gdybym...
Umilkła na chwilę, która Antoniemu wydała się nieskończenie długą
Widocznie jakaś myśl błysnęła jej. Jakażby inna myśl, jeżeli nie ta, którą on sam zamierzył jej podsunąć, ale nie chciał ubierać jej w wyraźne słowa. Lecz i to było widoczne, że ta myśl, jakakolwiek ona była, wywołała w Julii dreszcz przerażenia, który wstrząsnął jej szczupłemi ramionami.
Poruszyła parę razy głową i odpowiedziała mimowolnie, jakby swoim własnym myślom:
— Nie, to niemożliwe!..,:
Westchnęła raczej, niż wymówiła te słowa i Antoni domyślił się ich więcej, niż usłyszał. Czy i jej stanęła w oczach postać Rumesnila? I czy na myśl proszenia go o pieniądze na ratowanie brata, odpowiedziała to „nie!* z dreszczem oburzenia? Ale okoliczności zanadto nagliły, czas był zanadto krótki, ażeby Antoni nie miał rozjaśnić wątpliwości, od której zależały jego widoki ratunku.
Trzeba tu nadmienić, nie dla usprawiedliwienia go, że mógł wyrazić to straszliwie brutalne żądanie, ale dla wyjaśnienia, czem było ono rzeczywiście w jego oczach, że nie wiedział dokładnie, jaki rodzaj stosunku łączy siostrę z dawnym jego kolegą szkolnym. Że kokietowali się wzajemnie, na to miał liczne dowody. Ale jak daleko Julia posunęła się w swojej zalotności? Tego nie wiedział. Przypuszczał, że chce ona doprowadzić Rumesnila do ożenienia się, i pochwalał ją za tę ambicyę. Nie taił się z tą myślą, rozmawiając z Janem po śniadaniu, gdy mówił:
— Da ona sobie radę, ta nasza siostrzyczka!
Mówiąc to, przypuszczał, że Julia posunęła się z Rumesnilem o tyle tylko, ażeby rozpłomienić jego żądzę do ostatecznych granic, ale nie tyle, ażeby ją zaspokoić. Nie trzeba dodawać, że pochwalał jej to zręczne zarzucanie przynęty. Ale że mogła być o tyle zakochaną, o tyle szczerą, o tyle słabą, co Antoni, nazwałby poprostu głupotą, żeby zostać kochanką tego, którego chciała ułowić na męża — nie, takie podejrzenie nie przyszło mu nawet na myśl, pomimo, że przedwczesne doświadczenie obrało go z wielu złudzeń.
Odwiedziny u pani d’Aray otwierają oezy dwudziestopięcioletniego chłopca tembardziej, jeżeli jest on prawie Południowcem.
Antoni rozumiał dobrze, że stosunek mężczyzny z kobietą — jeżeli kobieta jest ładna, a mężczyzna śmiały — nie da się nigdy dokładnie określić, że wola kobiety jest zawsze zależna od niespodzianek, a wola mężczyzny graniczy zawsze z brutalnością. W ciemnej i przepaścistej dziedzinie zmysłów najtęższe postanowienia miękną i rozpływają się. Poufałość fizyczna doprowadza do tego tak prędko!
Pospolita i smutna była historya Julii: zrazu pochlebiało jej, że ją Rumesnil wyróżnia. To pierwsze uczucie popchnęło ją do zalotności względem młodego panka. Zalotność doprowadziła do odrobiny lekkomyślności. A w czemże miała znaleźć punkt oparcia, żeby się obronić postępom, które zręczny uwodziciel czynił prawie niepostrzeżenie?
I dla niej także doktryny abstrakcyjne, któremi nierozsądny ojciec usiłował zastąpić skuteczny i silny wpływ religii, nie mogły się stać podstawą, moralnej odporności. Prócz tego czytała ona zadużo książek i bez wyboru. Zadużo miała pociągu do życia szerszego, pełniejszego, w którem mogłaby znaleźć pole zużytkowania swoich zdolności. Na co się zdało znać poetów, studyować historyę sztuki, badać subtelności postępowych myślicieli, jeżeli to wszystko miało być tylko przygotowaniem do egzaminów w Sèvres. A po ich ukończeniu za cały widnokrąg mieć bezpłodne i skromne stanowisko nauczycielki w liceum żeńskiem!
Julia prócz tego miała zupełną niezależność, wychodziła sama z domu na wykłady i z wykładów do domu, według nowych haseł: postępu nowożytnego, równości płci i naśladownictwa anglo-saskich obyczajów! Jej romans przybrał wyraźniejsze kształty. Zamiast rozmów w domu rodzicielskim z kolegą braci i przy świadkach, nastąpiły namowy na ulicy, krótkie zrazu, parę wyrazów zamienionych przypadkowem spotkaniu, które Rumesnil, znając godziny jej wykładów, starał się czynić coraz częstszemi. Potem rozmowy dłuższe, potem listy, nie nieznaczące z początku, a coraz czulsze w dalszym ciągu. Machiawelski plan, który Antoni przypisywał siostrze, powstawał w jego głowie stopniowo. Widząc zajęcie Rumesnila, znając jego przyjaźń dla Jana, wierząc w szczerość jego postępowych przekonań, dlaczegożby nie miała przypuszczać i uwierzyć w możliwość małżeństwa, za którem nie goniła, które niejako nastręczało się jej samo?
I tu znów weszło w grę pochodzenie rodziny: córka urzędnika, nastrojona romantycznie i kuszona przez miłość — uboga i kuszona przez bogactwo — plebejuszka kuszona, jak dziecko, urokiem arystokratycznego kochanka, padła ofiarą wrażliwości, będącej w niezgodzie z jej otoczeniem.
Stosunek z Rumesnilem był tylko jednym z objawów jej buntu przeciw losowi. Szło to zwykłym trybem, od liścików do spotkań, od spotkań do pocałunków, od przechadzek po odległych i pustych zaułkach do spacerów w dorożce. I nakoniec — z jednej nieostrożności wpadają w drugą — nieszczęśliwa dziewczyna zdenerwowana, napół już zwyciężona, dała się wprowadzić do umeblowanego mieszkania, pospolitej i złowrogiej widowni upadków tego rodzaju. Od trzech i pół miesięcy Rumesnil był jej kochankiem, ale dotąd nie zostało między nimi wymówione ani jedno słowo, któreby mogło upoważnić Julię do przypuszczenia, że Rumesnil zamierza ją zaślubić. A od sześciu tygodni uczyniła ona odkrycie, które ją przejmowało nieustanną trwogą — że zostanie matką. I tę ranę jej serca, zatrutego przerażeniem, Antoni zadrasnał z nieświadomą brutalnością i która miała wyrwać Julii okrzyk bólu, a jego objaśnić o tem, czego dotąd nie wiedział.
— Chciałabyś, żebym powiedział wszystko ojcu? — zaczął. — Nigdy! Widziałaś sama, w jaki stan wprawiło go proste podejrzenie. Trzeba przedewszystkiem, żeby się nigdy o tem nie dowiedział. Wypędziłby mnie z domu. Nie zrozumiałby mego położenia. Wiesz, jak jest nieubłagany tam, gdzie idzie o zasady. A zresztą, zkądby je wziął te pięć tysięcy franków? Nie ma on nigdy nawet dwiestu w kieszeni. Przypuśćmy, że mógłby pożyczyć od Barantina naprzykład. Co jego kosztują pieniądze, tego panamistę!... Ojciec chciałby je wnet zwrócić. Musiałbym patrzeć na to, jakby dawał lekcye — coraz to więcej lekcyj — on, który i tak jest przeciążony pracą, a to wszystko byłoby dla mnie! Nie! Nie powinien wiedzieć o niczem. Wolę się usunąć...
Śledził ukradkiem, jakie wrażenie robi ta synowska wspaniałomyślność. Widząc, że siostra jest wzruszona, uznał chwilę za sposobną i odważył się mówić dalej:
— Nie, Julio, nie ojciec może mnie uratować, ale ty...
— Ja?... — zapytała ze zdziwieniem, w którem nie było ani cienia podejrzliwości.
— Tak, ty... — powtórzył Antoni. — Uważaj dobrze, że idzie tu tylko o pożyczkę. Tę pożyczkę ty możesz mi ułatwić. Uzyskam od pana Berthier dwadzieścia cztery godzimy zwłoki, jeżeli mu przyrzeknę, że te pięć tysięcy zostaną napewno zapłacone... On także jest w tem zainteresowany... Jedno twoje słowo do Rumesnila...
Nakoniec zdobył się na wymówienie tego.
— Powiedz mu, że to dla mnie, naturalnie, że przegrałem te pieniądze na giełdzie, naprzykład, i że jeżeli nie zwrócę ich do jutra, zostanę wydalony z biura, to wystarczy... On ci nie odmówi. Wiesz o tem dobrze.
W miarę jak mówił, rysy siostry ściągały się, a w oczach mignął wyraz, którego Antoni nigdy w nich nie widział, Uczucie, jakie w niej obudziło nazwisko kochanka, wymówione przez niemiłosiernego brata, było tak gwałtowne, że serce skoczyło jej do gardła i przez chwilę zabrakło jej głosu. Pomimo, że nauczyła się panować nad sobą od tych kilku miesięcy, w ciągu których taiła się ze wszystkiem przed swoimi, nie mogła ukryć wzruszenia, które było zanadto dziwne, żeby nie miało obudzić podejrzeń Antoniego. Zdobyła się jednak na odwagę i odpowiedziała z udaną obojętnością, pomimo, że dźwięk głosu zadawał kłam słowom:
— Dlaczego Rumesnil? Dlaczego ja mam go prosić? Dlaczego nie miałby mi odmówić? Wytłómacz się jaśniej, bez zagadek...
Dlaczego? — powtórzył Antoni z niecierpliwością człowieka, który chciał delikatną sprawę traktować półsłówkami, a spotkawszy u przeciwnika niezłomne postanowienie niezrozumienia. gniewa się i chce mu dać uczuć swoje rozdrażnienie. — Dlatego, że Rumensil flirtuje z tobą i że się w tobie mówiąc.
Proszę cię tylko nie sprzeczaj się! Twoje manewra rzucają się w oczy. Czy uważasz to za naturalne — jeżeli on nie jest w tobie zakochany — że przychodzi tu pod pretekstem rozmowy z Janem porze, kiedy, jak wie o tem dobrze, Jana niema w domu, a potem siedzi godzinę i gawędzi — z kim? Pytam się ciebie o to? A jeżeli nie jest w tobie zakochany, to pytam dlaczego oczekiwał na ciebie zeszłego lata na rogu ulicy Lhemond i Amyot, w tych godzinach, kiedyś chodziła jeszcze do liceum? A i ty zawsze szłaś tamtędy, niby przypadkiem, zamiast iść bliższą drogą prosto przez ulicę Ulmską. Nie zapieraj się. Widziałem was idących razem, jak ty widziałaś Jana z panną Ferrand. Tylko — dodał szyderczo — przy was brak było ojca... Jednem słowem, tak dalece nie kryliście się, że nawet ten głupiec Jan coś spostrzegł... Mówił mi o tem nie dalej, jak dziś rano. Powiedziałem mu co myślę, że masz zupełne prawo dążyć do tego, ażeby mieć na swoich biletach wypisane „Hrabina Ademarowa de Rumesnil”, a zdaje mi się, że i mama Monneron nie byłaby od tego. Gdyby było inaczej, nie miałaby zawsze roboty na drugim końcu mieszkania, ile razy Ademar jest w salonie... Może tylko byłaby mniej pobłażliwa, gdyby się dowiedziała, że nie zadawalniacie się temi posiedzeniami pod dachem rodzicielskim.. Bo widujecie się i gdzieindziej, a prócz tego pisujecie do siebie... Mówiąc nawiasem, jeżeli potrzebujesz kogoś, ktoby twoje listy oddawał na pocztę, kogoś, ktoby nie paplał, oddawaj je lepiej mnie, niż Kacperkowi, a gdy będziesz dostawała listy pisane zmienionym charakterem, powiedz temu, kto pisze, żeby nie używał papieru ze swojemi cyframi. To się błąka po loży odźwiernego i może się znaleźć ktoś niedelikatny, co przegląda koperty... Ale niech ci to nie przeszkodzi do wyprawienia tego listu, który pisałaś, gdym wszedł... Tylko, jeżeli to list do niego — dodał, widząc, że Julia instynktownie położyła rękę na tece — dołącz przypisek, w którym poprosisz go, ażeby zechciał przyjść tu, albo na róg ulicy Amyot, albo gdzieindziej — gdzie zechcesz — i to koniecznie dziś. Wyłuszczysz mu moją sprawę, jak ci mówiłem, a przed wieczorem będziemy mieli pięć tysięcy franków w ręku.
— Nie powiem mu nic — odpowiedziała Julia bardzo stanowczo. — I nie dostaniesz tych pięciu tysięcy, za mojem pośrednictwem przynajmniej! Nie będę prosić pana Rumesnila o pieniądze, rozumiesz? Nie będę go prosić...
Odpowiadając bratu, skrzyżowała ręce na piersiach i usiadła bokiem na krawędzi biurka, przechylając w tył główkę, z wyrazem silne go postanowienia.
Tak różniąca się od Antoniego charakterem burzliwym i namiętnym, lecz niezdolnym do podłości, podobna była do niego zimnem zuchwalstwem, którem jak on, zastawiała się w trudnych chwilach...
Brat zaczął nalegać zniecierpliwiony:
— A czy myślisz, że proces kryminalny brata, rozgłoszony w sprawozdaniach dziennikarskich, pomoże twojemu małżeństwu?
— Nie myślę o niczem — odpowiedziała Julia to tylko wiem, że nie będę żądała pieniędzy od pana Rumesnil...
— Nawet gdybym miał w ręku dowody waszego romansu? — zagadnął Antoni.
I zanim Julia zdołała mu przeszkodzić, pochwycił jej tekę i dodał:
— l gdybym je pokazał ojcu?
— Pokaż ma ten list, jeżeli chcesz — odpowiedziała. — Po fałszerstwie i kradzieży — szantaż! Nie nie brakuje...
Ręce miała wciąż skrzyżowane na piersiach, głowę podniesioną wyzywająco. Usta jej drżały z obrzydzenia.
Wobec jej wzgardliwej nieruchomości Antoni czy się zawstydził, czy przypuszczał, że list zaczęty nie był do Rumesnila, dość, że kładąc na biurku tekę, powiedział:
— Chciałem cię tylko nastraszyć, nie więcej. I ty tak samo, jak Jan, nie masz serca...
A potem użył nowego środka pogróżki, nie domyślając się nawet, jakie wrażenie uczyniło to na nieszczęśliwej dziewczynie.
— Zresztą, jeżeli mi odmawiasz, obejdę się bez ciebie. Pójdę sam do Rumesnila. Tego upokorzenia mogłaś mi oszczędzić. Ale zniosę i to. Nie mam wyboru!...
— Nie zrobisz tego! — wybuchnęła Julia.
Tym razem Antoni spostrzegł, że dotknął ją do żywego.
Istotnie przeraziło ją postanowienie brata. Zimna krew, którą zachowywała od początku rozmowy, zaczynała ją opuszczać.
Wyobraziła sobie kochanka przyjmującego takiego gościa i spojrzenie jego, kiedy się z nim zobaczy — ona — co nie miała dotąd odwagi wyznać mu swego stanu, tak dalece przejmowały ją trwogą jasne oczy Rumesnila, które umiały być i takie słodkie i takie okrutne niekiedy.
Powtórzyła więc tylko:
— Nie zrobisz tego!
A podchodząc do niego powiedziała, rozpalając się własnemi słowami:
— Po tem, coś mi powiedział przed chwilą, po tem, co myślisz, to jest ostatni człowiek, do którego mógłbyś się zwrócić — ostatni! ostatni! Ale ty sam to rozumiesz, nieprawdaż? Toby wyglądało tak, jak gdybym ja cię przysłała. Nie uwierzyłby on nigdy, Że nie jesteś w zmowie ze mną najpierw, a potem z Janem, pomimo, że jest takim przyjacielem Jana. Shańbisz nas wszystkich — mnie, Jana, siebie — wszystkich! Matkę naszą i ojca także! Ozy on może uwierzyć, że nie mówiłeś z nimi przed zwróceniem się do niego” Wszyscy, wszyscy, Wszyscy będziemy shańbieni! A i tego dosyć, co się już stało! — jęknęła z głęboką żałością.
Przebiegł ją dreszcz oburzenia na myśl o tem dziecku, do którego ojca chciał się zwrócić jej brat z żądaniem pieniędzy.
Przez chwilę wyznanie było na jej ustach, które go nie wymówiły. Powstrzymał je niemiłosierny błysk w oczach fałszerza i akcent, z jakim powiedział:
— Zapominasz, że Rumesnil był razem ze mną w szkołach i że to samo upoważnia mnie do kroku, Jaki praktykuje się często między kolegami? Pójdę do niego, powtarzam ci, i będę go prosił o pieniądze jutro... Pójdę... Chyba, że mi przedstawisz jaki powód, wystarczający do powstrzymania mnie od tego kroku... Czy masz coś takiego? Odpowiedz mi krótko, tak, lub nie...
— A jakież inne powody mogłabym ci wymienić? — zapytała Julia.
Serce jej zamknęło się odrazu.
Zadrżała na samą myśl, że blizką była wyznania swej bolesnej tajemnicy temu chłopcu, tak brutalnemu z natury, któremu niebezpieczeństwo nadawało w tej chwili fizyognomię i duszę rozbójnika.
Przycisnęła konwulsyjnie małe rączki do twarzy, usiłując zebrać całą energię, do jakiej była zdolna.
Potem spojrzała na brata ze wzgardą, a krzyżując nanowo z bolesną rezygnacyą ręce na piersiach, wyrzekła, kładąc nacisk na każdym wyrazie:
— Będziesz miał to, czego żądasz. Rozmówię się z Rumesnilem. Jeżeli ma być wstyd — wolę już taki sposób. Będzie to mniej hańbiące. Napiszę do niego, prosząc, ażeby się ze mną zobaczył i powiem mu o pieniądze. A teraz... idź precz!...
— Nie odejdę, dopóki ci nie podziękuję — odpowiedział młodzieniec, zbliżając się do niej. — Ach! Julo! ocaliłaś mnie!
— Idź precz! — powtórzyła z mocą, cofając się przed nim i zaciskając jeszcze silniej ręce na piersiach.
— A kiedy napiszesz ten list? — zapytał po chwili milczenia. — Wiesz, że czas nagli. Chciałbym zamieść list sam, przed pójściem do biura...
— Będziesz go miał o ósmej — odpowiedziała z gniewnym ruchem, który skłonił Antoniego do wyjścia z pokoju. — Nie żądaj, ażebym pisała teraz... Nie mogę... Ale idź już! idź!
To nagłe ocknienie się silnej woli, te wybuchy wzruszenia i buntu naprzemian, zranionej dumy i gwałtowności, które miotały Julią, jej twarz mająca wyraz takiego bólu, głos łamiący się chwilami, wszystkie te oznaki tragedyi, odgrywającej się w jej duszy, wywołane samym dźwiękiem nazwiska Rumesnila, wszystko to było dla Antoniego dowodem, że stosunki Juli z młodym hrabią nie ograniczały się do dziecinnie tajonego, lecz minionego flrtu.
W zwykłym trybie życia Antoni, pomimo swego srogiego samolubstwa, byłby się tem wzruszył, a przynajmniej jego braterska duma i to, co jeszcze było najlepszego w jego sercu, byłyby to odczuły.
W upadku młodej takiej dziewczyny, jeżeli nie jest prostą rozpustnicą, jest zawsze jakaś fatalność, budząca dla niej politowanie. I chociażby, jak Julia Monneron, uczęszczała ona na wykłady psychologii, historyi filozofii i nauk przyrodniczych, któremi przeładowany jest bezpożyteczny program liceów żeńskich, jest ona zawsze dzieckiem, dzieckiem nieświadomem. Pozostaje niem, pomimo czytania gorszących powieści 1 gorszących komedyi, skandalicznych dzienników i pretensyonalnych przeglądów, które pożera dla wtajemniczenia się w życie paryzkie. Pozostaje dzieckiem, pomimo wygłaszania najśmielszych teoryj i to nawet wtedy, gdy się uważa za materyalistkę, anarchistkę i feministkę!
Nie wie ona nawet, że niweczy swoją przyszłość, pozwalając sobie na lekkomyślności, od którychby uchronił ją jakikolwiek serdeczny nadzór, i gubi się na zawsze w chwili zapomnienia, którego źródłem, jak u biednej Julii, bywa czasem tylko nieostrożność i dzieciństwo.
Antoni, powróciwszy do siebie, uczuł ściśnienie serca na myśl, że zachowanie się siostry podczas ich rozmowy byłoby zupełnie niezrozumiałem, gdyby nie była ona kochanką kolegi braci. Ale im bliższemi były te stosunki, tem większe były widoki powodzenia kroku, do którego ją wreszcie nakłonił — jeżeli tylko nie zmieni ona postanowienia...
— No i cóż! — zakończył swoje rozmyślania, zasypiając koło czwartej rano — jeżeliby zmieniła postanowienie, ja sam zrobię to, o co ją prosiłem, ale nie powiem jej tego. Żeby tylko nie pośpieszyła się i nie uprzedziła Rumesnila, że jej to nic nie obchodzi..:
U niej i to możliwe... Ba! teraz przynajmniej wiem już czego się trzymać...
Kiedy się rano obudził z gorączkowego snu, który w jego wieku wynagradza straty organizmu, poniesione w takich wzruszeniach, nie zmienił postanowienia.
Albo Julia dotrzyma słowa, albo on sam zobaczy się z Rumesnilem. Czy w jednym razie, czy w drugim, pewny był, że dostanie pieniądze.
Ta pewność przyniosła mu tę jednę korzyść, że spotkawszy się z ojcem przy śniadaniu powiedział mu dzień dobry ze względnym spokojem, w którym profesor widział nowy dowód niewinności syna.
Nie śmiałby o niej powątpiewać bez wyrzutu sumienia!
Jedynem przypomnieniem strasznej rozmowy w nocy były te słowa, które wyrzekł do oszusta, wyprowadziwszy go na chwilę z jadalni do swego gabinetu:
— Zapowiedz panu Berthier, że będę u niego o drugiej. Chcę mu podziękować i prosić go o pobłażenie dla tego nieszczęśliwego, którego będziesz musiał wymienić. Powiedz mu, że dziś rano zatrzymują mnie w domu dwie lekcye. Ale ty bądź na miejscu w chwili otwarcia biura. Każda minuta, która upływa przed twojem usprawiedliwieniem, jest jakby plamą błota, padającego na nasze nazwisko. Nie mogłem spać całą noc. Ale nadewszystko nie mów nic matce! Onaby to odchorowała...
Ślady bezsennej nocy były aż nadto widoczne na wynędzniałej twarzy poczciwca, gdy zasiadł do stołu, ażeby według zwyczaju wypić pół filiżanki kawy czarnej, w której maczał rogalik.
Skromny ten posiłek miał mu wystarczyć do południa, przy dwóch godzinach wykładów i jednej lekcyi prywatnej w przerwie pomiędzy niemi.
Kawa często bywała nieświeża i rzadko kiedy gorąca.
Kucharka przed wyjściem na targ rzucała nakrycie byle jak, i na ceracie postrzępionej i noszącej okrągłe ślady talerzy, stawiała emaliowaną maszynkę do kawy i fajansowy dzbanek z mlekiem, stanowiące śniadanie całej rodziny. Grzała to wszystko na gazie, a jeżeli profesor, pracujący od szóstej rano, zasiedział się o pięć minut dłużej nad poprawianiem ćwiczeń, zastawał już tylko ciecz zaledwie letnią i mętną, którą wypijał, mówiąc ze zwykłą swą pogardą dla świata zewnętrznego:
— Jeżeli Medor niezadowolony, to już jego rzecz...
Ta tajemnicza formułka miała oznaczać, że profesor odróżnia w sobie dwoistość istoty: jedno, prawdziwe swoje „ja, ” rozsądne i rozumiejące, składające się z czystej myśli, to „ja”, dla którego ułożono „Prawa Człowieka, ” i drugie „ja”, zwierzę niższego gatunku, przeznaczone na to, aby podlegać tamtemu, jak pies podlega człowiekowi.
I to właśnie zwierzę nazywał żartobliwie „Medorem.”
Niestety! biedny Medor był bardzo stary, bardzo wynędzniały tego rana, a jego władca nie lepiej miał się obok niego, pomimo, że nie poddawał się podejrzeniom.
Zanadto jednak silne było wczorajsze wstrząśnienie...
Jego widoczny smutek powinien był zwrócić uwagę żony, bo milczał wbrew zwyczajowi, chrupiąc rogalik i przeglądając z roztargnieniem ulubiony dziennik, a nie opatrywał tego czytania zwykłemi uwagami, naprzykład nad koniecznością wydarcia duchowieństwu wychowania młodzieży. Byłyby te uwagi i dziś bardzo na miejscu pomiędzy Julią, Antonim i Kacperkiem!
Pani Monneron miała charakterystyczny zwyczaj osób głęboko despotycznych: nie zwracała nigdy uwagi na drugich, chyba wtedy, kiedy ich potrzebowała, i to tylko dla posłużenia się niemi.
Nie patrzyła też teraz ani na męża, ani na córkę, która przyszła do śniadania bardzo zmieniona, ani na Jana, którego spojrzenia, zwracane kolejno na ojca i brata, zdradzały głębokie rozdrażnienie.
Pani Monneron miała na sobie „matinkę” z kaszmiru koloru vieux rose, z żabotem z czarnej koronki, a spódnicę z tegoż samego materyału zdobiły również koronkowe falbany. Farbowane włosy uczesane były według mody prowansalskiej.
Cała jej poranna toaleta ograniczyła się do bardzo powierzchownego umycia się i do hojnego obsypania się pudrem i to z takim pośpiechem, że cały obłok mączki, opadłszy z puszku na kaftanik, pokrył go białemi smugami.
Jadła, trzymając łokcie oparte na stole, i filiżankę z kawą na wysokości ust w jednej ręce, a w drugiej łyżeczkę.
Zajęta była tylko katalogiem ilustrowanym, który leżał przed nią, zawierającym szczegóły wyprzedaży sezonowej wielkiego magazynu. Czytała głośno ceny.
— Piętnaście franków, dziewięćdziesiąt pięć centymów prawdziwy czarny lis! Cóż ty na to, Julio?... Nie dam się złapać tym razem, jak przeszłego roku, tym złodziejom — z ich naśladowanemi sobolami?...
— Z temi sobolami, co to po pierwszym deszczu wszystkie włosy z nich wylazły? — zaczął szyderczo Kacperek.
Przypomnienie jednej z niezliczonych przygód, na które narażała tę mieszkankę Południa wiekuista mania kupowania za zniżoną cenę różnych wspaniałości, nie przypadła jej w tej chwili do smaku.
Rzuciła na ulubieńca spojrzenie prawie gniewne i powiedziała, nie odczuwając głębokiej ironii podobnych słów w jej właśnie ustach:
— Uważasz, że to bardzo zabawne takie zmarnowanie pieniędzy, które ojciec zarabia z trudem? Lepiej siedź cicho i pij swoją czekoladę...
Urwis podczas wakacyi był jedyną osobą w domu, której dostawały się podobne przysmaki. Udał, że słucha rozkazu matki, a wypiwszy z głośnem mlaśnięciem łyk czekolady, odpowiedział:
— Prawda, że czekolada cacy, ale zasługuję na to, przyznaj mamusiu! Jestem taki szyk!... Ja tylko jeden w domu jestem wesoły facet... A to wszystko ma nosy... No! obraziłaś się, panno Julio?...
Rzeczywiście Julia podniosła się od stołu w tej samej chwali, gdy uczeń rozpoczął swoje małpie przymilania.
Wyszła z pokoju, jakgdyby go nie słyszała, a Antoni zaraz za nią.
— No i cóż? — zapytał, gdy wyszli na korytarz. — Masz list do Rumesnila?
— Nie! — odpowiedziała Julia. — Rozmyśliłam się i nie napiszę...
Mówiąc to, patrzyła na brata z takim samym wyzywającym wyrazem, jak w nocy, przygotowana na usłyszenie tej samej pogróżki, i gotowa stawić mu czoło.
Zmieszała ją odpowiedź Antoniego.
— Spodziewałem się tego. Może i masz słuszność... Rozmyśliłem się i ja także i znalazłem inny środek. Żałuję, żem do ciebie przemawiał w taki sposób... Ale rozumiesz to dobrze... rozpacz...
Potem spojrzał na zegarek.
Pomówimy o tem wszystkiem później. Muszę być w biurze wcześnie, ażeby się rozmówić sam na sam z panem Berthier.
— Co mu się stało? — pomyślała Julia, kiedy już niebezpieczny braciszek znikł za drzwiami.
Słychać było jak otwierał drzwi. — Schodził ze schodów... — Czy on naprawdę szedł do biura? Słuchając tego, co mówił, Julia miała uczucie — niemal fizyczne — że kłamie. Instynkt, któremu się nie opierała, popchnął ją do salonu, gdzie otworzyła okno i wyjrzała na ulicę. Zobaczyła Antoniego jak stał na chodniku i laską dawał znaki dorożkarzowi, żeby się zatrzymał. Wsiadł do dorożki i powiedział adres, którego Julia nie mogła usłyszeć, widziała tylko, że dorożka zawróciła i skręciła w ulicę Ulmską. Biura Banku Nortiera były w tej części Bulwaru Saint-Germain, który przytyka do ulicy Poissy. W zupełnie przeciwnej stronie. Gdzież więc Antoni pojechał?
Na ulicę Varenne — odpowiedziała sobie.
Krew skrzepła w jej żyłach na samą myśl, że za kwadrans najdalej zadzwoni on do drzwi pałacu Rumesnilów, do tej wielkiej, wgłębionej bramy, którą znała tak dobrze, bo tyle razy marzyła dziecinnie o tej chwili, kiedy wjedzie do niej w swoim hrabiowskim powozie! Musiała usiąść, tak silne było jej wzruszenie. A potem zadała sobie pytanie:
— Co robić? W jaki sposób przeszkodzić temu?
Czy pojechać tam także i uprzedzić brata? Choćby nawet nie stawał jej na przeszkodzie szacunek dla samej siebie, zamało już było na to czasu. Nie była jeszcze ubrana! Czy napisać parę słów do Rumesnila, ostrzegając, żeby nie czynił zadość prośbie jej brata? Ale przez kogo wyprawić list? Miotana gorączką niepokoju, czuła fizyczną potrzebę działania i to jaknajprędzej... Ale co robić? co robić?... nagle coś innego przyszło jej na myśl.
— Nie jestem pewna, czy Antoni poszedł do Rumesnila. Może i on się zawahał i zwrócił w inną stronę na poszukiwania... A jeżeli tam pojechał, może Rumesnila nie zastanie? A może, choć będzie w domu, nie przyjmie on Antoniego? A jeżeli go przyjmie, może nie będzie miał tyle pieniędzy i odłoży to na później? Gdyby te pięć tysięcy franków były już zwrócone! Tak, potrzeba je spłacić... Trzeba. Ale jakim sposobem?
W głowie jej powstawał plan zdobycia na własną rękę tych pieniędzy i to zaraz. Gdy je znajdzie, pozostaną dwie drogi: albo Rumesnil dał Antoniemu te pieniądze i trzeba mu będzie je zwrócić, albo ich nie dał, bo nie miał, albo Antoni ich nie żądał. Gdyby zapłacić dług w biurze, nie byłoby już to wszystko potrzebne... Ale do kogo się zwrócić? Zkąd wydobyć te pięć niebieskich papierków, które nie mogą — nie powinny pochodzić z rąk jej kochanka? Samo przerażenie, jakie budziła w niej myśl o pieniądzach, danych przez Ademara komuś z jej rodziny, mogło Julii dać miarę chorobliwej nieufności względem tego młodzieńca, któremu się oddała i od którego zawisła cała jej przyszłość. Jakaż to sroga kara! I znów ogarnęło ją uczucie zgnębienia, napadające ją bezustannie od czasu, gdy została kochanką człowieka zupełnie wolnego, a który jednak nigdy — w najpoufalszych rozmowach — nie wspominał o małżeństwie. Zaczęła płakać, płakać cichutko... Przez otwarte okno doleciał ją odgłos dzwonienia w sąsiednim kościele; słuchała go machinalnie i spojrzała na zegarek:
Pół do dziewiątej — pomyślała. Czas upływa, a ja nie mogę nic wymyśleć. Gdybym tak rozmówiła się z ojcem? Antoni miał słuszność, Barantin pożyczyłby mu te pięć tysięcy. Ale trzebaby je oddać... Ojciec musiałby pracować jeszcze więcej! Ach! niech lepiej pracuje, bylebyśmy nie zawdzięczali tych pieniędzy Rumesnilowi! Przecież to nasz ojciec i odpowiedzialny za to, co się stało...
Zaledwie ta myśl przesunęła się jej przez głowę, gdy sumienie z okrutną surowością dało jej uczuć całą niesprawiedliwość tego zarzutu...
Czyż to było istotnie winą niezamożnego urzędnika, że przekazał swoim dzieciom taki rodzaj usposobienia, nie dając im jednocześnie warunków, w którychby ich dusze mogły się rozwijać zdrowo i szczęśliwie?... I czy on sam miał takie warunki?
W czasach pierwszej miłości ileż razy ona i Jan, ściśle z sobą wówczas złączeni, zastanawiali się nad charakterami rodziców i dochodzili zawsze do tych samych zarzutów i do tego samego rozgrzeszenia, że ojciec postawił całą rodzimę w niesprzyjających warunkach, ale, że to nie było jego winą.
Robił, co mógł. Ale on tego nie rozumie...
Te słowa Jana przypomniały się teraz Julii, przywodząc jej na myśl tego brata, tak różniącego się od tamtych. Odsunęła się teraz od niego z powodu właśnie tej odrębności, i dlatego, że w chwilach pokusy obawiała się tego, co nazywała jego pedanteryą... A jednak, jeżeli ktokolwiek mógłby jej dopomódz w tej chwili, to tylko on!
Dlaczego ja wcześniej o nim nie pomyślałam? — zadziwiła się.
Ujrzała w myśli obok brata dwóch jego przyjaciół Runmesnila i Crémieux-Daxa. Pieniądze, których Antoni chciał żądać od Rumesnila, Jan mógłby pożyczyć od tego drugiego. Mógł to uczynić bez żadnego wstydu, zupełnie spokojnie, mając czas na zapłacenie tego długu. Ona sama pomoże mu do tego. Tej zimy zacznie dawać lekcye, postara się o jakąś robotę, o tłómaczenia. — A jeżeli spełni się to, czego spodziewała się ciągle, pomimo woli — jeżeli zaślubi tego, kto jest ojcem dziecięcia, które nosi w swem łonie — wtedy nie będzie potrzebowała rumienić się przed mężem, prosząc go o to, czego nie chciała żądać od kochanka...
Powziąwszy ten projekt, biedne dziecko postanowiło go zaraz wykonać pod pierwszem wrażeniem, jaknajprędzej, czując, że upływają drogie chwile, że czas ucieka, że mija sposobność, nie dająca się odzyskać,
Dopiero stanąwszy przed bratem, jedynym zbawcą, zrozumiała, że niepodobna jej mówić z nim o Rumesnilu.
W ostatnich czasach często — nie dalej, niż wczoraj — czytała w oczach Jana, że domyśla się on jej tajemnicy, a to oburzało ją do głębi duszy, tak, że miała nieraz ochotę zawołać:
— No tak, to prawda!
I chciała tem sprawić ulgę sumieniu, wyczerpanemu walką ze słusznemi podejrzeniami. Ale tego wyznania nie mogła uczynić teraz, nie mogła wymienić go jednym tchem, razem z oskarżeniem najstarszego brata o nikczemność. A jeżeli nie chce wymienić Rumesnila, czem skłonić Jana, który zapewne odmówił już pomocy bratu? Bo tem Julia tłómaczyła sobie gorzkie słowa Antoniego: „Nie życzę ci nigdy potrzebować jego litości”.
Nie wiedziała, że fałszerz i jego okłamał, utrzymując, że ma w ręku te pięć tysięcy franków, które dzwoniły w jej uszach, gdy wchodziła do pokoju młodszego brata. Siedział on przy stole, z czołem opartem na ręce, a przed nim leżała książka, której nie czytał. Na widok siostry zadziwił się. Ona zaś zmieszała się; czuła, że nie może mówić, a nie mogła znieść milczenia; czuła próżnię w głowie, tę próżnię, którą znają wszyscy, co jak ona, zostali nagle, bez przygotowania, wplątani w rozmowę niesłychanej, tragicznej wagi. Znają oni wszyscy ten napływ myśli i słów, tę spazmatyczną reakcyę mózgu, pracującego ze zdwojoną energią po chwilowem obezwładnienia. To właśnie natchnęło Julię zaraz na miejscu, co ma powiedzieć Janowi, nie wymieniając nazwiska Rumesnila:
— Przychodzę pomówić z tobą o Antonim — zaczęła — prosić cię, żebyś się ulitował nad nim, żebyś miał litość nad ojcem. Wiesz wszystko... Powiedział on i mnie wszystko — i to także, że byłeś dla niego bardzo surowy... Nie dziwię się. Ja sama, gdy mi wyznał swą winę, uczułam obrzydzenie...
Cała gorycz, pozostała w jej sercu po nocnej rozmowie, wylewała się w tych słowach, które powtórzyła z uniesieniem:
— Tak, obrzydzenie! Ale to jednak twój brat i mój. Syn naszego ojca. Trzeba go ratować. Musimy to uczynić...
— Niepodobna ratować człowieka; który doszedł do tego stopnia znikczemnienia — odpowiedział Jan.
Pewny on był, że kwestya zwrotu pieniędzy jest uregulowana i słowa siostry wziął w znaczeniu czysto moralnem.
— Rozumiem dobrze, dlaczego ci to powiedział — mówił Jan dalej. — Poczuł, że zadaleko posunął się ze mną. Myślał, że ci opowiem o jego podłości. Dobrze mnie zna! Wolał więc mnie uprzedzić i odegrał przed tobą komedyę żalu, ażebyś na mnie wymogła przebaczenie. Nigdy! Za głęboko wejrzałem w jego duszę... Nieszczęśliwy chłopiec! Jedynem jego usprawiedliwieniem jest to, że nie zdaje on sobie sprawy z tego, co uczynił. To fałszerstwo nie jest według niego fałszerstwem, to tylko lekkomyślność, lekkie zboczenie od przepisów, pożyczka trochę nieprawidłowa — i czuje się zupełnie spokojnym w swem sumieniu dlatego, że jego brudne giełdowe operacye udały się i że zarobił tyle, ile mu potrzeba na spłacenie skradzionych pieniędzy...
— Powiedział ci to? — zawołała Julia. — Ależ to nieprawda! Może być, że grał na giełdzie, nie wiem o tem, ale tego jestem pewna — rozumiesz — zupełnie pewna! że nie może oddać tego, co wziął... Niema tych pięciu tysięcy franków, które ukradł...
Niema ich? powtórzył Jan. — To być nie może!
— A jednak tak jest — mówiła dalej siostra. — Dziś w nocy, rozstawszy się z tobą, przyszedł do mnie i błagał mnie, żebym...
Przerwała. Nie mogła — nawet dla przekonania Jana — wymówić nazwiska Rumesnila...
— Błagał cię — o co? — nalegał Jan. — Dokończ...
— Żebym mu pomogła do dostania pieniędzy... dokończyła. — Nie pytaj mnie, w jaki sposób. Był jak oszalały. Powtarzał tylko: „więzienie, sąd, galery!” A w tej chwili ugania się po mieście, szukając tych pięciu tysięcy. Gdybym się dowiedziała, że zabił kogo dla ich zdobycia, nie zadziwiłabym się. Jest w położeniu bez wyjścia. Przypomnij sobie zbrodnie, o jakich codzień czytamy. W taki sam sposób zaczynali wszyscy. Jest on na drodze, do zbrodni, upewniam cię, Janie! Wierz mi, mój bracie! Ach! jeżeli mi nie uwierzysz, będziesz tego może żałował całe życie!...
— Wierzę ci — odpowiedział Jan, któremu się udzielił niepokój siostry.
I zawołał z rozpaczą:
— Ale czemu nie powiedział mi prawdy? Byłbym pomyślał... Byłbym się postarał...
— Byłeś dla niego zanadto surowy — odrzekła Julia z naciskiem, który Jan później sobie przypomniał. — A zanadto surowym nie trzeba być nigdy, jeżeli się żąda szczerości. To przecież twój starszy brat. Był wobec ciebie tak upokorzony. Myślał, że sam da sobie radę i że ty się nie dowiesz o niczem... Ale nie o to teraz idzie. Idzie o zdobycie tych pięciu tysięcy franków i to dziś rano. Oddasz je naczelnikowi biura. Pan Berthier nie poda skargi i wszystko się załagodzi. Gdyby ojciec był w niebezpieczeństwie, gdyby potrzebował pieniędzy, nie zawahałbyś się z zażądaniem pożyczki, wszak prawda? Otóż ojciec jest w niebezpieczeństwie, mówię ci to ja — twoja siostra! Pomyśl tylko! Jeżeli Antoni popełni nową podłość i jeżeli ta hańba spadnie na ojca! A tobie tak łatwo o pieniądze! Jeden jest człowiek tylko, który ci może je dać i to zaraz — Crémieux-Dax! Przykro to, rozumiem dobrze, wyciągać rękę nawet do przyjaciela. Ale zdepcz swoją dumę, Janie, jeżeli nie dla Antoniego, uczyń to dla ojca, dla naszego nazwiska, dla nas!... Idź do Crémieux-Daxa nie jutro, nie po południu, ale zaraz...
I powtórzyła raz jeszcze:
— Zrób to dla ojca!
Nie dodała: „i dla mnie, ” ale cała jej postać błagała o zmiłowanie. W każdem jej słowie odzywała się trwoga przed tą okropnością, którą przewidywała wyraźnie, a której nie chciała wymienić.
Rumesnil, dający pieniądze Antoniemu, podejrzewający ją, Julię, podejrzewający całą rodzinę, że jest mniej lub więcej świadomą wspólniczką szantażysty — Rumesnil, uważający się za zwolnionego względem Julii po opłaceniu tego haraczu!
Wywołując obraz ojca, znalazła najsilniejszy argument, zwalczający wszelkie wahania Jana, tak samo, jak zwalczył jego miłość dla Brygidy Ferrand.
Julia nie skończyła jeszcze mówić, gdy Jan porwał się z miejsca, szukając paltota i kapelusza.
— Idę do Crémieux-Daxa — powiedział. — Masz zupełną słuszność. Żeby tylko Antoni nie zrobił nic nowego!
— Nie miał na to czasu — zauważyła Julia. — Możesz być pewny, że najpierw poszedł do pana Berthier prosić go zwłokę... Ach, Janie! — zawołała z uniesieniem — nie wiesz nawet, jak bardzo cię cenię, jak cię podziwiam, jak cię kocham!
Wzięła brata w objęcia i przycisnęła go do serca z niezmierną siłą. Potem przeprowadziła go przez korytarz. Musieli przechodzić koło drzwi gabinetu profesora, który miał lekcye, o czem wspomniał był Antoniemu. Tłómaczył uczniowi znany ustęp z „Katyliny” Sallustyusza.
Maria constructa esse — deklamował z zapałem. — A ty przetłómaczyłeś: „budować wille w morzu!” Gdzie tu widzisz wille? Tłómacz z oryginału. Sallustyusz pisze: „budować morze, ” więc pisz: „budować morze.” Oto wspaniała łacina, która się trzyma samą tylko siłą rzeczownika i słowa, jak wiadomo. Co to za język!
— Jak on kocha poezyę! — myślał Jan w chwilę później, siedząc w dorożce, wiozącej go ku ulicy Hohe’a i pałacowi Crémieux-Daxa. — Nawet w taki dzień, jak dzisiejszy, nawet w nudnych obowiązkach rzemieślniczych przynosi mu ona ukojenie. Gdyby jednak wiedział o wszystkiem, nie byłoby już dla niego pociechy. A gdyby pozbawić go tego, cóż mu pozostanie? Ach, trzeba taić przed nim wszystko, co tylko można... Julia ma słuszność. Odzyskałem ją przed chwilą taką, jaką była dawniej. Ale od kogo chciał on zażądać pieniędzy, ten nędznik? A!... Nie! Tegoby chyba nie mógł uczynić. Toby już była za wielka podłość.
Podejrzenie, nurtujące go oddawna, co do stosunku siostry z Rumesnilem, naprowadziło go na ohydne plany Antoniego. Samo przypuszczenie podobnie nikczemnego łotrowstwa wstrząsnęło do głębi jego wrażliwą duszą, podobną do duszy ojca tym samym lękiem wobec swojej rzeczywistości i cofaniem się przed nią. Odepchnął to przypuszczenie całą siłą energii, do jakiej był zdolny.
Ale to wystarczyło do zwrócenia jego myśli w inną stronę. Wyobraził sobie tego, do którego jechał z prośbą o pożyczenie znacznej sumy, wyobrażał go sobie takim, jakim był wczoraj, gdy rozmowa skierowała się na Ademara. Ten serdeczny uścisk Crémieux-Daxa na samym progu Związku Tołstojowskiego przyszedł Janowi na pamięć i ten wyraz politowania w jego oczach. Widocznie Salomon wiedział lub podejrzewał jego siostrę i kolegę o coś, czego on sam, nie wiedział.
Przenikliwa domyślność Crémieux-Daxa, z którym jego stosunek układał się tak dziwnie: raz jak najsilniejsza przyjaźń, to znów innym razem wrogo i nieufnie — ta domyślność przejęła go teraz dreszczem trwogi. Nie mógł mu powierzyć hańbiącej tajemnicy brata. Pewny był, że Crémieux-Dax nie zawaha się ani chwilę i, dając mu pięć tysięcy franków, nie zapyta o nic, ale pewny był, że domyśli się powodu.
Jan był już na Polach Elizejskich, gdy zrozumiał, że krok ten będzie dla niego zanadto bolesny. Zamyślił się na chwilę, a potem, wychyliwszy się przez okno, zawołał na woźnicę:
— Nie jedźmy na ulicę Hoche, tylko na ulicę Tournon. Dam znak, kiedy dojedziemy...
I tak w tej chwili rozpaczy obraz pana Ferrand, tego nauczyciela, od którego uciekał, a którego wpływ tak kochał, zastąpił mu bezwiednie obraz kolegi, najwięcej ze wszystkich szanowanego. Szedł, pociągany tajemną siłą, która nam stwarza naszą przyszłość, szedł ku temu, którego wierzenia staną się kiedyś jego własną wiarą, co czuł tak dokładnie w tej chwili, a oddalał się od tamtego, rozumiejąc, że nieuczciwością byłoby zaciągać dług wdzięczności względem założyciela Związku wówczas, gdy zerwanie z nim w dziedzinie myśli i zasad zbliżało się na zawsze,
Cały ten proces myślowy odbył się, w sposób zupełnie niezależny od jego woli, i zadziwił się, stanąwszy pod bramą domu ojca Brygidy. Przypomniał sobie, że dwadzieścia cztery godziny temu zobowiązał się nie przychodzić do tego domu, gdzie ona przebywa, gdzie może go pociąga jej urok.
Był jednak szczerym w tej chwili, pragnąc, żeby jej wysmukła postać nie zjawiła się podczas tych odwiedzin, wywołanych smutną tajemnicą rodzinną. Los oszczędził mu tej przykrości.
Filozof był sam, siedział przy biurku i pisał, Nie od wczoraj nie zmieniło się w tym pokoju. Nigdy jeszcze Jan nie doznał wyraźniej uczucia, że tu jest przytułek dla jego myśli, jego przystań moralna.
Na zamyślonej twarzy Ferranda na widok Jana błysnęła radość, która po chwili zmieniła się w niepokój. Wyczytał on z twarzy ucznia dramat, rozgrywający się w jego duszy, a na widok jego zmartwienia uczynił ruch pełen serdecznego współczucia.
— Mój drogi mistrzu — wyjąkał Jan — przebacz mi... Przyrzekłem...
— Że nie przyjdziesz do mnie, chyba przynosząc mi jasną odpowiedź — przerwał mu Ferrand. —
Jeżeli złamałeś przyrzeczenie, musiałeś mieć do tego ważne powody, pewny jestem. Wiem także — dość mi na to jednego spojrzenia — wiem, że masz zmartwienie. Przychodzisz do mnie, boś strapiony. Niema tu nie do przebaczenia. Mogę ci tylko podziękować...
— Ach, panie Ferrand! — zawołał młodzieniec, składając ręce.
Serdeczność powitania była balsamem dla jego zbolałego serca. Odczuwał on w tej chwili to ojcowstwo duchowe, do którego garnął się zawsze, wyrzucając sobie, że szuka go u człowieka, który był przeciwnikiem wszystkich zasad jego prawdziwego ojca. Ale jakże słodko było mu tutaj w tej chwili!
— Oprzyj się na mnie, stoję przy tobie! — mówił dalej nauczyciel. — Więc to nieszczęście, które przewidywałeś i o którem mówiliśmy wczoraj, stało się?
— Nie to, ale co innego — odpowiedział Jan z wysiłkiem, wymawiając urywane wyrazy. — Panie Ferrand, błagam cię, nie pytaj o nic... Chciałbym cię prosić i o to, żebyś nie badał, nawet w myśli, powodów tego, co ci powiem. Przyszedłem — dodał, a głos jego był stłumiony od wstydu — przyszedłem pożyczyć od pana pieniędzy...
— Jakże jesteś wzruszony, moje biedne dziecko, i to z tak błahego powodu! Nie mów nic. Mowa sprawia ci boleść... Napisz mi na tym papierze, czego ci potrzeba...
Podał mu papier i ołówek, a Jan drżącą ręką wypisał cztery cyfry, które brat jego tak śmiało rzucił na czeku Montborona.
Ferrand wziął papier do ręki i wyrzekł z prostotą:
— Dobrze.
Wyszedł z gabinetu i powrócił po chwili, trzymając kopertę w ręce.
— Masz to, czego ci potrzeba dodał z taką samą prostotą. Odlicz sam 5% i dasz biednym. A tę sumę oddasz mi, kiedy będziesz mógł. Proszę cię tylko, żebyś do chwili spłacenia długu powtarzał codziennie te słowa, które ci tu napisałem.
I nakreślił kilka wyrazów na kopercie.
— Nie dziękuj mi. Zanieś te pieniądze jak najprędzej tam, gdzie trzeba...
Młodzieniec wziął kopertę z rąk tego mistrza, artysty w kształtowaniu dusz ludzkich, którego ostatnie słowa były dowodem, że czytał w sercu swego ucznia, jak w księdze otwartej. Pomiędzy nimi dwoma przemknęło, jak wczoraj, coś nieokreślonego. Potem nauczyciel poruszył się, dając znak, że Janowi czas odejść, nie próbując nawet wyrazić tego, co obaj czuli.
Jan był posłuszny swemu dobroczyńcy i odszedł, powiedziawszy mu tylko:
— Dziękuję!
Ale całe jego zachowanie wymowniejsze było od słów. Wyszedłszy na schody, spojrzał na napis, położony przez Ferranda na kopercie. Były to słowa świętego Augustyna, któremi Bossuet zakończył swoje kazanie o konieczności cierpienia.
Perdidtstis utilitatem calamitatis et miserrimi faci estis.
„Straciliście cały pożytek cierpień i staliście się najbiedniejszymi.”
Te słowa Jan powtarzał sobie, idąc piechotą przez bulwar Saint-Germain, a poruszyły one tajemną strunę w jego duszy, nigdy jeszcze nie wzruszonej tak silnie, jak dziś słowami filozofa. Szedł prędko, uważając za zbyteczne jechać teraz, gdy się już nie obawiał, żeby mu zabrakło czasu na zdobycie pieniędzy dla spłacenia długo fałszerza. Ten drobny rys ścisłej oszczędności, która stała się już u niego machinalną, miał źródło w miłości synowskiej, zawsze żywej, nawet w tej chwili, gdy, jak te raz, zasady i wyobrażenia ojcowskie były mu wrogie. Nie chciał wydawać pieniędzy na wygody, których profesor odmawiał sobie stale.
— Pożytek z cierpienia? — powtórzył, a serce rozpływało mu się wobec dobroci i delikatności pana Ferrand.
Jan brał w swoją duszę znaczenie tych słów, przez niego podsuniętych. I teraz znów uderzyła go potęga nauki chrześcijańskiej, tłómaczącej życie. Pozbawiony pojęć chrześcijańskich, jakąż pociechę mógł znaleźć w swej duszy wczoraj i dziś rano, w chwilach zmartwienia? Nic — tylko rozpacz — a upadek pod brzemieniem ślepego przeznaczenia. Co znaczyły te słowa, które ojciec Brygidy dołączył do wyświadczonego dobrodziejstwa? Miały one przypomnieć mu, że cierpienia mniejsze i większe mają pewną logikę i te, które wynikają ze stosunku z ojcem, i te, które mu sprawiał zagadkowy charakter siostry, i te, które mu zadała zbrodnia brata i wszystkie inne przesilenia w przyjaźni Crémieux-Daxa, i obrzydzenie, jakiego doznawał na samą myśl o Związku Tołstojowskim od wczorajszych przykrych zajść, zakończonych grubiańskiemi zniewagami Riouffola. Po za tym szeregiem wzruszeń bolesnych i gnębiących mógł jednak dojrzeć niewidzialny i nieprzerwany wpływ Ducha, który chciał przyciągnąć do siebie jego duszę.
Każdy nowy cios był jednem więcej objawieniem, coraz wyraźniejszem praw, nieuznawanych przez Jana i całą jego rodzinę. Jakież to były prawa? To same, które tradycyonalista Ferrand wskazywał mu jako podstawy rodziny i społeczeństwa.
I w tem właśnie tkwił ten „pożytek z cierpienia,” w tem ćwiczeniu umysłu, w jego przymusowem przylgnięciu do prawd, ujawnionych temi srogiemi doświadczeniami. A czuł i to, że jeżeli nadejdzie dla niego chwila, gdy uwierzy bez zastrzeżeń, gdy jego duszę oświeci wiara taka, jaka rozjaśnia oczy Ferranda i Brygidy, będzie błogosławił temu Duchowi, który jako Opatrzność rządzi naszemi losami, za to, że powiódł go tą drogą, na której dziś serce się jego krwawi. Byłaby to hojna zapłata za zdobytą pewność i siłę wewnętrzną, gdyby na końcu tej drogi mógł spotkać tę, którą kocha!
Przypuszczenie, któreby mu była nasunęła rozmowa z Julią, gdyby się nie był oparł możliwości pewnej hypotezy, obudziło go z tej mistycznej egzaltacyi, stawiając mu przed oczy inną tajemniczą zagadkę, grożącą cięższemi następstwami, niż to wszystko, co go dotąd dręczyło.
Doszedł był do końca bulwaru Saint Germain, do biura banku Nortiera. Bywając nieraz u brata, znał rozkład biura i wiedział, że można wejść do gabinetu dyrektora bocznemi drzwiami od ulicy Poissy. Można było w ten sposób ominąć dużą salę, w której urzędnicy pracowali i rozmawiali z publicznością. Jan wślizgnął się tamtędy, mając nadzieję, że nie zobaczy brata, ani też nie będzie przez niego widziany. Ale gdy zapukał do drzwi gabinetu pana Berthier i usłyszawszy: „proszę,” wszedł, doznał przykrej niespodzianki, zastając tam Antoniego, który siedział na krześle obok „wielkiego słonia bez taktu,” jak się był w nocy wyraził.
Dyrektor biura, człowiek pięćdziesięcioletni, był rzeczywiście skutkiem siedzącego życia bardzo otyły. Na jego krwistej twarzy, mającej wyraz wielkiej dobroci, znać było nadzwyczajne wzruszenie.
Zaczerwienione oczy Antoniego miały ślady wylanych łez. Kończył widocznie rozmowę, którą wejście Jana przerwało.
Pan Berthier tak często widywał go u starszego brata, że musiał uważać ich stosunek za bardzo ścisły. Prócz tego, w komedyi odegranej przez fałszerza, imię Jana zostało wymienione.
Dyrektor biura, uniesiony wrodzoną szlachetnością i dumną sympatyą dla przeniewiercy, zwrócił się do Jana:
— Przychodzisz w samą porę, drogi panie, żeby być świadkiem skruchy Antoniego i jego przyrzeczeń. Wyznał mi wszystko. Na giełdzie niema interesów zupełnie pewnych, wykazałem mu to dowodnie. Ten pan de Montboron, z którym się zaznajomił (kochanek Anieli d’A ray wymyślił jeszcze jedno, i to zdumiewające kłamstwo!) i który opowiadał mu o niezawodnych spekulacyach, musi być prostym awanturnikiem. Antoni teraz zrozumiał, do czego ten człowiek go doprowadził. Dał mi słowo, że się z nim już nie będzie widywał, a ja zobowiązałem się nie zaprzeczać temu, co powiedział ojcu. Odkładając z zysków sumę, którą teraz podniósł z banku, dowiódł, że nie jest jeszcze ostatecznie zgubiony. Pan La Croix, otrzymawszy wszystko, nie poda skargi. Biorę już to na siebie... Powiem jeszcze więcej. Nie znaczy to, żebym miał mu przebaczyć, bo wina jest zanadto wielka, ale zgadzam się zatrzymać go w biurze przez trzy miesiące dla zapobieżenia podejrzeniu ojca. Za trzy miesiące Antoni poda się do dymisyi pod jakimkolwiekbądź pozorem. Ale będę go śledził na nowej posadzie i za pierwszem przewinieniem oddam komu należy jego zeznanie, które właśnie podpisał. Jeżeli zaś będzie się prowadził dobrze przez trzy lata, zwrócę mu to zeznanie. A teraz idź do swego zajęcia... Lubiłem go tak bardzo — dodał poczciwy człowiek po wyjściu oszusta, który nie śmiał podnieść oczu na brata — i tak szanuję pana Monneron, jego ojca, że nie mógłbym odmówić temu nieszczęśliwemu sposobności do naprawienia błędu. Antoni nie jest zły, upewniam pana, a gdybyś był widział, jak płakał, uwierzyłbyś, jak ja, że się poprawi. Prosił, żebym do pana napisał, zobaczył się z tobą i wymógł przyrzeczenie, że nie zaprzeczysz jego przyrzeczeniu przed ojcem, na które się zgodziłem. Naprawi on wszystko, przyrzekł, że to uczyni, i wierzę mu. Widziałem już tylu młodych ludzi, którzy dali się skusić pieniądzom, przechodzącym przez ich ręce! Jedno nie wystarcza niekiedy, żeby ich popchnąć do złego. Uratowałem już dwóch, którzy nigdy więcej nie zbłądzili. On będzie trzecim. Pewien tego jestem... Odwagi, kochany panie!
Jan, gdy dyrektor biura ściskał serdecznie jego rękę, usiłując go uspokoić co do przyszłych losów mniemanego przyjaciela pana de Montboron, wspomniał znów na ojca, stojącego pomiędzy nim a tym niegodnym bratem, i nie mógł zdobyć się na odpowiedź.
Dreszcz przebiegł go od stóp do głowy, gdy zadał sobie w duchu pytanie:
— Antoni zwrócił pięć tysięcy franków... Ale zkąd je wziął?...


VIII.
SERCE DZIEWCZĘCE.

Zaledwie stanęło w myśli Jana to groźne zapytanie, od którego zależała cześć całej rodziny, przypomniały mu się zagadkowe słowa siostry.
Antoni poszedł do niej dzisiejszej nocy w chwili rozpaczy i szczerości. Nie ograniczył się do wyznania popełnionej winy. Mówił z nią i o sposobach zaradzenia złemu. Żądał, aby mu dopomogła do wyszukania pieniędzy. Jakiż sposób proponował, że wywołał takie jej oburzenie? I podejrzenie, które Jan odpychał zrazu jako zbyt haniebne, opanowało go nanowo.
Antoni te pięć tysięcy franków musiał dostać od Rumesnila, wyzyskując jego stosunek z siostrą. Oburzenie Julii pochodziło ztąd, że chciał ją nakłonić, ażeby sama wystąpiła z tem hańbiącem żądaniem...
— Czy to możliwe?... — zapytywał siebie Jan, wychodząc z biura, w którem zadzierzgnął się nowy epizod ponurego dramatu, w jaki został wplątany...
Po pierwszem oburzeniu nastała wątpliwość i Jan rozmyślał dalej:
— Musiał je przecież od kogoś dostać, te pięć tysięcy. Nie miał ich. Gdyby był miał, nie mówiłby tak szczerze z Julią. Jakże ona była wzburzona! Jakież słowa wyrzekła: „On jest na drodze do popełnienia zbrodni!” Jeżeli kto może mnie naprowadzić na właściwy ślad, to tylko ona...
Ta myśl była potwierdzeniem jego srogich obaw, łączyła się ściśle z niepokojami, jakie nim miotały przez ostatnich parę tygodni, więc nieszczęśliwy raz ją powziąwszy, pośpieszył co prędzej do siostry.
W kwadrans po rozstaniu się z panem Berthier był już na czwartem piętrze domu na ulicy Claude Bernardo, gdzie mieszkali Monneronowie.
Nie zdążył nawet zadzwonić, bo Julia czatowała na jego powrót. Zobaczywszy przez okno, że idzie, czekała na niego.
Wracał od strony ulicy Amyot, temi samemi ulicami, które były widownią dziecinnych początków romansu jego siostry z Rumesnilem.
Szedł z takim pośpiechem, że tchu mu zabrakło, kiedy chciał odpowiedzieć na zapytanie Julii.
Wciągnęła go do swego pokoju niespokojna, z płonącemi oczyma, z bijącem sercem i rozpalonemi rękoma.
I cóż? zapytała. Zastałeś Crémieux-Daxa?
A gdy on potrząsnął głową przecząco, jęknęła:
— Mój Boże! spóźniłeś się?!
— Nie@ — odpowiedział z cicha. — Dostałem pieniądze od kogo innego. Ale kiedy przyszedłem do pana Berthier, zastałem już wszystko zapłacone.
— Przez Antoniego?!
— Przez Antoniego...
—Przez Antoniego! — powtórzyła Julia bez tchu...
I niezdolna wymówić ani słowa, osunęła się na krzesło, z rękoma splecionemi na kolanach, z wejrzeniem osłupiałem.
Wyobraziła sobie ohydną scenę: fałszerza, wchodzącego do uwodziciela i dopuszczającego się w formie grzecznej, albo brutalnej — mniejsza o to w jakiej — tego wstrętnego szantażu.
Przed chwilą, po wyjściu Jana, pomyślała, może spróbować ze swojej strony przeszkodzić, jeżeli jeszcze czas, aby Antoni nie posłużył się imieniem.
Napisała parę słów do Rumesnila, błagając, ażeby nie spełnił żądania Antoniego, w razie gdyby ten pojawił się u niego. Zeszła na dół do odźwiernego, prosząc go o odniesienie tego listu i zastrzegając, ażeby go nie zostawiał w razie nieobecności dresata, a gdyby go zastał, ażeby zaczekał na odpowiedź.
Wydawała te polecenia, nie mogąc zapanować nad zawstydzeniem, pod zuchwałemi spojrzeniami małżonków Maradan, mających wątłe uszanowanie dla lokatorów, którzy na Nowy Rok dawali mizerne kolendy — dla tej „hołoty”, jak się wyrażali, łatwo się domyślić, że Monneronowie należeli do tej kategoryi.
Sztuka dziesięciofrankowa, dołączona do listu na dorożkę w obie strony dla pośpiechu, zmieniła odrazu zuchwalstwo odźwiernych na uniżoność, z pewnym odcieniem szyderczej poufałości, którą ludzie z pospólstwa dają nam zawsze uczuć ilekroć czynimy ich naszymi wspólnikami.
Julia przypomniała sobie szydercze słowa Antoniego, odnoszące się do pozostawiania listów u odźwiernego, w tej izdebce pomiędzy sznurem od dzwonka a kuchnią, na której syczał wiecznie kociołek z wodą.
Ach! jakież tu musieli robić uwagi nad odwiedzinami Rumesnila, i jakie będą robić nad jej nagleniem o pośpiech!
Ale niech tylko list dojdzie w porę, zanim Antoni odważy się na ten krok nikczemny!
Maradan powrócił z ulicy Varenne, odnosząc list...
Pan hrabia wyjechał na polowanie.
Mówił, on Julii, że się wybiera do krewnych na dwa lub trzy dni, w okolice Paryża.
W zwykłych okolicznościach byłoby jej przykre, że kochanek nie napisał do niej, zawiadamiając o wyjeździe i nie usprawiedliwił się z niego. Ale teraz było to nieprzewidzianem szczęściem, jeżeli tylko Antoni nie zdążył przyjść przed wyjazdem Rumesnila. Julia posłała Maradana, ażeby jej kupił kolejowy rozkład jazdy.
Wiedziała, jak się nazywa zamek tego krewnego, w pobliżu Malesherbe. Ademar mógł wyjechać pierwszym lub drugim pośpiesznym pociągiem, z dworca Lugduńskiego, o dziewiątej albo o dziesiątej. Stosownie do pociągu, mógł wyjechać z pałacu o pół do dziewiątej lub o pół do dziesiątej. Antoni zaś —jeżeli pojechał do niego — wyszedł z domu o trzy na dziewiątą.
Wszystko więc zależało od wyboru pociągu, którym pojechał Rumesnil.
Julia wmawiała w siebie, że zapewne pojechał pierwszym, który był szybszy i nie przystawał na mniejszych stacyach.
Z tą nadzieją więc oczekiwała powrotu Jana, a teraz dowiedziawszy się, że Antoni zapłacił pięć tysięcy franków, zrozumiała, że stało się to, czemu usiłowała nie wierzyć. Rumesnil powrócił wczoraj późno ze Związku Tołstojowskiego. Dlaczegoby miał wstawać godzinę wcześniej? Jak nawet mogło jej to przyjść na myśl? Niezawodnie pojechał drugim pociągiem.
Nie napisał do niej, donosząc o swoim wyjeździe, bo odwiedziny Antoniego musiały go zaskoczyć w ostatniej chwili. Może obrzydzenie przeszkodziło mu do pisania.
Jakim sposobem dowiedzieć się, czy ten łotr nie powiedział, że ona go przysyła?
Wszystkie te przypuszczenia powstały w jej umyśle odrazu, a tak silnie była wzruszona, że zapomniała o obecności brata, który stał przed nią. Pomieszanie jej było aż nadto znaczące: widocznie miała pewne dane, objaśniające postępki Antoniego. Biedne dziecko spostrzegło swoją nieostrożność.do0piero wtedy, gdy Jan zapytał:
— Jeżeli wiesz od kogo pożyczył te pięć tysięcy, trzeba mi powiedzieć, Julio. Mam przy sobie pieniądze. Mogę je oddać, i to zaraz...
— Ja? — zapytała. — Zkądżebym mogła wiedzieć?...
W zapytaniu brata odczuła znowu podejrzenie co do stosunku jej z Rumesnilem, które tyle już razy czytała w jego oczach.
Wymienić to nazwisko w tej chwili równało się wyznaniu.
Gdyby nie była wplątana w tę dwuznaczną intrygę, pożyczenie pieniędzy od Rumesnila nie było w niczem gorsze od pożyczki u Crémieux-Daxa naprzykład.
A przecież ona sama doradzała to przed chwilą.
Ta rada, w połączeniu z jej obecnem pomieszaniem, wystarczała do jej potępienia, jeżeliby zdradziła rzeczywisty powód swego niepokoju. Gdyby jednak była zupełnie pewna, że fałszerz dostał te pieniądze od Rumesnila, byłaby może zdobyła się na tę nadludzką odwagę, byleby tylko zatrzeć wszelki ślad tego niegodnego długu? Ale nie była pewna — i wrodzone poczucie wstydu, które podobne wyznanie czyni męczarnią dla każdej kobiety — a cóż dopiero, jeżeli to jest młoda dziewczyna! — zamknęło jej usta. Powiedziała tylko:
— Przeraża mnie to, że tak prędko znalazł te pieniądze...
— Ale przecież mówiłaś mi sama, że dzisiejszej nocy Antoni cię prosił, ażebyś mu pomogła — pytał Jan. — W jakiż sposób?
— Nie nalegaj na mnie! — odpowiedziała, podnosząc się i cofając, jak zranione zwierzę. — To, co mi mówił, było zanadto bolesne, ażebym mogła zdobyć się na powtórzenie... Nie pytaj mnie nigdy o to! Nie wspominaj o tem nigdy! Nigdy! Nigdy! Zresztą, nie o to idzie, bo nie chciałam go słuchać i kazałam mu wyjść z pokoju...
— Nie będę cię o nic pytał — zaczął Jan po chwili wahania. — Ale pod jednym warunkiem. Mam prawo — dodał, widząc, że Julia podnosi głowę i spogląda na niego z pełną nieufności dumą, jak zwykle w ciągu ostatnich miesięcy. — Zdobyłem się na twoją prośbę — skutkiem twojej rozmowy z Antonim — na czyn, który mi był niesłychanie przykry. Nie żądam, ażebyś mi powtarzała tę rozmowę. Ale przysięgnij mi, że nie domyślasz się, do kogo mógłby się on zwrócić...
— Nie mam powodu przysięgać — odpowiedziała jeszcze posępniej i nieufniej. — Takich osób może być dwadzieścia, począwszy od jego kochanki — bo zdaje się, że popełnił tę kradzież dla kobiety — a skończywszy na kolegach z knajpy i szulerni, nie mówiąc już o lichwiarzach... O tem tylko nie wątpię, że dla zdobycia tych pieniędzy popełnił jakąś podłość. Jaką? Nie wiem i pragnę nie wiedzieć nigdy. Będzie to przynajmniej dowodem, że nie popełnił nowego fałszerstwa dla zatarcia śladów dawnego, ani nowej kradzieży dla zmazania oszustwa... A teraz — zakończyła, kładąc rękę na sercu i siadając napowrót — zostaw mnie samą, dobrze? Wzruszenia dzisiejszej nocy i rana wyczerpały moje siły. Muszę odpocząć przed śniadaniem, jeżeli chcesz, ażeby ojciec przy stole nie dojrzał naszego wzburzenia. Obudziłoby to w nim podejrzenie... Biedny ojciec! Jego spokój, to rzecz najważniejsza, o ile możemy go ochronić!
To odwołanie się do uczucia najsilniejszego w sercu brata, poparte było tak bolesnym wyrazem jej wynędzniałej twarzy, że młodzieniec usłuchał niezwłocznie, ale wyszedł, drżąc mimowoli. Po raz pierwszy wspomnienie ojca nie uspokoiło burzy szalejącej w jego duszy.
Pragnął on teraz prawdy, jak zgłodniały i spragniony łaknie pokarmu i napoju.
Ten początek buntu przeciwko ojcu wzmógł się jeszcze na widok profesora, wchodzącego z twarzą wypogodzoną, bez śladu nocnej troski, a trzymającego w ręce arkusik papieru. Był to list pana Berthier, który prosił pana Monneron, ażeby się nie trudził do niego, jak miał zamiar. Zawiadamiał go, że wszystko już wyjaśnione i prosił, ażeby się nie kłopotał sprawą zupełnie już załatwioną.
Dyrektor biura cofnął się przed kłamstwem wyraźnem, które pomiędzy mężczyznami tak trudno podtrzymywać. Dotrzymał jednak obietnicy danej Antoniemu i napisał ten list, który odesłał przez służącego z biura.
Widzisz, jak nie miał słuszności Antom, zarzucając temu zacnemu człowiekowi brak taktu — zakończył profesor. — Cóż to za delikatność z jego strony! Jestem bardzo rad, że nie potrzebuję dziś iść aż na bulwar Saint-Germain. Będę mógł pójść do Barantina. To dzień, w którym przyjmuje, a ja tak rzadko bywam wolny w piątki! Ma on przemawiać w Izbie w przyszłym tygodniu przeciwko szkołom klasztornym. Mam tu parę specyalnych szczegółów zanotowanych, które chciałbym mu doręczyć. Dopóki nie pozamykamy ich szkół, nie odniesiemy zwycięztwa. Musimy dojść do nauczania wyłącznie i przymusowo świeckiego. Zauważ tylko: nie mówię neutralnego, bo nie jestem za neutralnością. Przedewszystkiem, moralność niezależna od dogmatów, to pierwszy punkt naszego programu i najważniejszy. Mam nadzieję, że doczekam chwili, gdy zostanie on wprowadzony w czyn...
A więc wczorajszy alarm — widok najstarszego syna, stojącego przed nim z wyrazem trwogi na twarzy — podejrzenie, wzmocnione zachowaniem się młodzieńca, zgodność wszystkich poszlak winy, wszystko zatarło się, zniknęło, o wszystkiem zapomniał. tak mało liczył się z rzeczywistością umysł tego nieuleczalnego ideologa!
List pana Berthier uspokoił go zupełnie i zadowolony powrócił do zwyczajnych majaczeń politycznych.
On, który nie był w stanie dojrzeć prawdy w ciasnem kółku rodzinnem, lubował się w pomysłach, dążących ni mniej, ni więcej, tylko do przewrotu w umysłowości całego narodu, w teraźniejszości i w przyszłości!
Cóż jednak dziwnego, że skłonność do złudzeń, zaślepiająca go ciągle w życiu prywatnem, nadawała kształt jego teoryom co do życia ogółu? Ten ojciec, który nie potrafił wychować ani jednego ze swych czworga dzieci, układał gruntowną zmianę systemu wychowawczego całego narodu, i z tą nieomylną logiką błędów, charakteryzującą ludzi tego stronnictwa, do którego należał, chciał go stworzyć na podstawach, będących w przeciwieństwie z przeszłością kraju i jego historyą!
Miał zwyczaj mówić z głębokiem przekonaniem, które mogłoby być śmiesznem, gdyby nie to, że uczciwi ludzie tego, co on, gatunku, podają rękę największym wrogom Francyi, dopomagając im do poniżenia kraju niszczeniem jego sił najżywotniejszych:
— „Rozum nie może nie mieć słuszności!”
W Janie podrażnione było nietylko rodzące się poczucie religijne, gdy słuchał tej przemowy — po przebyciu takiej nocy i takiego ranka — ale i uczucie synowskie, na widok moralnego upośledzenia, pomimo całej dobrej wiary i cnót tego dziwnego ojca rodziny, niezdolnego do zrozumienia faktów w ich nagości brutalnej, ale ścisłej.
Urzędnik prawy i sumienny wzburzony był do głębi duszy podejrzeniem, które padło na jedno z jego dzieci. Teraz podejrzenie to zostało usunięte.
Był on tak uszczęśliwiony, że już nie myślał o zbadaniu do głębi sprawy bardzo niejasnej. Ten brak męzkości w charakterze ojca sprawiał taką przykrość „pocieszycielowi”, że nie był on w stanie milczeć — jak zwykle czynił — wobec ojcowskich majaczeń.
Czuł potrzebę mówienia, jeżeli niezupełnie szczerze, to przynajmniej ze szczerością mniej, niż zwykle, maskowaną.
Ta rodząca się, nieśmiała szczerość, nie wystąpiła w kwestyi listu pana Berthier — tego listu, którego wartość Jan znał dobrze — tylko, odezwała się w odpowiedzi na wygłaszane zasady, rażące zawsze jego poczucie sprawiedliwości. Dotąd usprawiedliwiał ojca wpływami pierwszych czasów młodości, otoczenia, ludzi takich, jak kolega Barantin. Ale w tej chwili widział aż nadto dokładnie wpływ tych zasad na nastrój umysłu, zgubny dla tego, kim rządziły i dla innych, będących ofiarami nieuleczalnego zamykania oczu na rzeczywistość.
— Nie mogę podzielać twoich nadziei, mój ojcze — wyrzekł z prostotą, — Widzę tylko to, że wychowanie świeckie odbiera dzieciom jeden więcej punkt oparcia, a nie widzę nic, coby im dawało wzamian. Jednakże trzeba żyć, a chcąc żyć, trzeba działać. Na czemże oprzeć to, co nazywasz moralnością niezależną od dogmatów, a co znaczy istotnie, że zależy ona tylko od osobistego sądu jednostki?
— Na czem się oprzeć? Ależ poprostu na poczuciu sprawiedliwości i solidarności — odrzekł profesor, patrząc na Jana ze smutkiem i zdziwieniem. — To jest na zrozumieniu obowiązków względem ludzkości, które każdy z nas przyjmuje już przez to samo, że istnieje. Rodząc się, przyjmujemy to zobowiązanie..
— Odpowiem ci na to, jak Crémieux-Dax kiedyś, cytując Robespierra odparł Jan. — „W imię czego?” To jest obłędne kółko. Na to, ażeby dług obowiązywał, należy przypuścić, że był zaciągnięty z całą świadomością przez dłużnika, który wypisał, że przyjmuje obowiązek spłacenia tego długu? A gdzie można to znaleźć po za Dziesięciorgiem Przykazań i po za Ewangelią? Ze zaś ty, ojcze, nie uznajesz ich?...
— A o sumieniu zapomniałeś? — odrzekł ojciec ze wzrastającem zadziwieniem. — Niepokoisz mnie chwilami, Janie! — dodał ze słodką powagą. — Możnaby przypuścić, że poddajesz się sceptycyzmowi i pesymizmowi. Strzeż się... Widzisz jednak, że sumienie wystarcza w zupełności człowiekowi. Taki naprzykład pan Berthier. Wiesz, że jest wolnomyślny. A czy potrzebował innych rad, oprócz swego sumienia, ażeby postąpić względem mnie jak najuczciwiej, i wczoraj i dziś? Czy potrzebowałem odwoływać się do czegoś więcej, jak do sumienia twego brata, gdym go upomniał, ażeby zachował w tajemnicy nazwisko nieszczęśliwego kolegi, który chciał go skompromitować dla zatarcia swojej winy? Trzeba wierzyć w ludzi, mój synu. To jest prawdziwa religia i prawdziwa ewangelia. Tak, wierzyć w ludzi, w każdego człowieka, dopóki się nie przekonamy, że na to nie zasługuje. Widziałeś jaki byłem nieszczęśliwy wczoraj po rozmowie z panem Berthier. A co mi dodało sił? Zaufanie, jakie mam do natury ludzkiej, nic więcej. Wiedziałem, że twój brat, otrzymawszy takie wychowanie, mając takie przykłady, nie mógł dopuścić się hańbiącego czynu. I sam dziś widzisz. że miałem słuszność...
— Jego spokój to rzecz najważniejsza! pomyślał Jan po wyjściu ojca, powtarzając z niewymownym smutkiem słowa wyrzeczone przez siostrę. — Tak! niech ma ten spokój! Ale my płacimy zato zbyt drogo!...
Ten spokój profesora wpośród straszliwych tajemnie, kryjących się pod pozorną dobrodusznością życia rodzinnego, czynił wrażenie złowrogie, jak chodzenie lunatyka po dachach, nad brzegiem przepaści.
Nie można było pozwolić, żeby dług, który Antoni zaciągnął może w sposób niesumienny, pozostał niezapłacony, kiedy brat ma w ręku sumę potrzebną na jego uregulowanie. Niemożliwem było i to, żeby — podejrzewając siostrę o miłosny stosunek ze swoim kolegą, — nie miał wyjaśnić tej wątpliwości dla przerwania odrazu tego stosunku. Ale jak to zrobić? Daremne byłoby usiłowanie wydobycia tajemnicy od Julii. Bezczelność Antoniego również przeszkadzała wszelkim usiłowaniom w tym kierunku. Jedno tylko pozostawało do uczynienia, i to zaraz. Jan nie był obowiązany oszczędzać Rumesnila. Dlaczegoby nie rozmówił się z nim stanowczo, żeby na tym jednym przynajmniej punkcie skończyć już raz z wszelką dwuznacznością i kompromisami z sumieniem? Posądzał Antoniego, że wziął te pięć tysięcy franków od kolegi. Nie podobały mu się częste odwiedziny tegoż kolegi w domu rodziców i jego zażyłość z Julią. Zmusi go więc do wytłómaczenia się. Zobaczy, co on odpowie na te dwa pytania, postawione śmiało, odważnie i wyraźnie. Przyjaciel może zmusić przyjaciela, patrząc mu prosto w oczy, i przy pewnej dozie odwagi, jeżeli nie do zupełnego wyznania, to przynajmniej do uchylenia zasłony. W każdym razie rozmówienie się z Rumesnilem było wystąpieniem w roli przedstawiciela rodziny, i jakikolwiek będzie wynik rozmowy, Jan czuł, że będzie sobie wdzięczny za, to, że ją rozpoczął. Powiedział sobie:
— Pójdę dziś do Ademara i zadam mu te dwa pytania. Daję sobie słowo, że to uczynię...
U ludzi nerwowych i chwiejnych, jak Jan, powzięte postanowienie niezłomne wywołuje zaraz naprężenie całej ich istoty, objawiające się wzburzeniem na twarzy, niespokojnemi ruchami i wejrzeniem gorączkowem i roztargnionem. Myśl o blizkiem zobaczeniu się z Rumesnilem, tak rozgorączkowała Jana, że parę razy w ciągu śniadania zdarzyło mu się nie dosłyszeć słów ojca i matki, a to mimowolne roztargnienie sprowadziło na niego w chwili, gdy wstawali od stołu, jednę z tych cierpkich uwag matki, jakiemi tak często raniła serce syna, którego usposobienie zawsze jej się nie podobało. Spostrzegała ona w nim często skomplikowane zmiany nastroju, niezrozumiałe dla jej południowej prostoduszności:
— Jak się ożenisz, mój biedny chłopcze, życzę ci, żebyś „dostał żonę z dobrym charakterem. Robisz się coraz bardziej nieokrzesany. Mówić do ciebie, nie odpowiadasz. Podawać ci co, nie podziękujesz nawet. Czemu nie bierzesz przykładu z Antoniego, który jest dla wszystkich miły? Zawiele o sobie trzymasz i nie chcesz sobie zadawać przymusu! Nie rozumiem, w kogo się wdałeś. Ojciec jest uczeńszy od ciebie, a jednak rozmawia! Przyjemność słuchać, jak mówi... Twój dziadek, Granier, o! ten miał humor! A ty podobny jesteś do kolczastych krzewów, których u nas pełno, kłujących na wszystkie strony, same kolce. Niewiadome, jak się zbliżyć!...
— I to tak ona sądzi wszystko! — myślał Jan w parę minut później, schodząc ze schodów.
Profesor zatopił się w dziennikach, których nie dało mu dokończyć rano najpierw strapienie — dopóki nie dostał listu Jana Berthier — a następnie lekcya. Teraz poił się chciwie codzienną trucizną rewolucyjnych sofizmatów i nie zwrócił nawet uwagi na zaczepne słowa żony, jakby był odurzony haszyszem, Kacperek zaśmiał się szyderczo, kontent, że starszemu bratu „stara dała kapelusz.“ Takiem wyrażeniem określił on to zajście. Julii nie było w salonie, bo zaraz po śniadaniu odeszła do swego pokoju. Dziwna rzecz, że niesprawiedliwość matki, zamiast, jak zwykle, zranić młodzieńca, uspakajała go. Głębokie nie zrozumienie wielu rzeczy przez panią Monneron, usprawiedliwiało i tłomaczyło zaślepienie ojca względem dzieci. Żona nie pomagała mu nigdy w zrozumieniu ich charakterów, a swoją pospolitością, nad którą cierpiał, choć się do tego nie przyznawał, rozwinęła w nim jeszcze więcej wrodzony jego wstręt do rzeczy codziennych, pospolitych, do tego, co nazywał „światem zewnętrznym“ z pogardą uczonego, który się upaja teoryami. Było to wszystko jednym więcej powodem, że syn nie użalał się i zastąpił ojca w tem położeniu krytycznem. Że był o krytyczne, Jan mógł się przekonać jeszcze dowodniej podczas śniadania, widząc, jak nieprzyjaznem stało się nanowo obejście z nim Julii. Wyraźnie zdenerwowały ją pytania, które jej zadał po powrocie z biura Antoniego. A dlaczegożby, jeśli nie dlatego, że odgadł trafnie to, czego nie mógł pozostawić bez wyjaśnienia? Więc już ani na chwilę nie powróciło mu wahanie — jemu, który był uosobieniem wielkich skrupułów i wahań — i w pół godziny po wstaniu od stołu dochodził już do ulicy Varenne i pałacu, o którym marzyła jego siostra. Ademar de Rumesnil mieszkał sam z matką, ojca stracił jeszcze małem dzieckiem. W głębiona brama oznaczała czas zbudowania pałacu, w pierwszej połowie: ośmnastego wieku, w epoce, w której ten rodzaj bram wprowadzili budowniczowie, wznoszący sławne w owych czasach pałace rodzin Soubise, Roquelaire i Lude. Widok tej starożytnej, arystokratycznej siedziby, jej wspaniałe pomieszczenie między dziedzińcem a ogrodem, obszerne oficyny, liberya odźwiernego z zielonego sukna z kolorowemi guzikami, wyszywana złotemi szamerunkami, wszystko to świadczyło, że człowiek Związku Tołstojowskiego, mieszkający w tej budowli o wysokich, łukowatych oknach, pomimo swoich przekonań socyalistycznych, żył po pańsku. Kiedy syn profesora zadzwonił do bocznego wejścia dla pieszych obok bramy, zobaczył, że stajenny chłopiec przed wozownią myje faeton na gumowych kołach. Poznał ulubiony ekwipaż Ademara, ten, którym się najchętniej sam powoził.
— Wyjeżdżał rankiem, pewnie teraz jest w domu — pomyślał Jan.
Ale zmieszał się, usłyszawszy odpowiedź odźwiernego, który mu powiedział o wyjeździe Rumesnila na wieś.
— Pan hrabia powróci we wtorek, może rano, a może wieczorem, nie wiem...
Odźwierny był oddawna w służbie u hrabiny wdowy. Znał dobrze kolegę swego pana, widywał go jeszcze młodzieniaszkiem w mundurku, za czasów szkolnych. Więc dodał jeszcze parę szczegółów do tego ogólnikowego obaśnienia:
— Wyjechał o pół do, dziesiątej...
— Czy mój brat był tu rano? Czy widział się z nim? — odważył się zapytać Jan.
— Widział się — odpowiedział odźwierny. — Pan hrabia już siedział w faetonie, kiedy pan Monneron przyszedł. Pan hrabia wrócił z nim na górę. Dlatego pojechał drugim pociągiem...
Nie było już żadnej wątpliwości. Od Rumesnila wziął Antoni te pięć tysięcy! Odwiedziny w takiej porze dnia trudno było wytłómaczyć czem innem. Prosił o pieniądze i dostał. I między wizytą na ulicy Varenne o dziewiątej, a przyjściem do biura o dziesiątej, kiedy zapłacił dług — nie było czasu na żadne inne poszukiwania. I to właśnie przypuszczenie wprowadziło Julię w stan rozdraźnienia, w jakim widział ją Jan — i to nazwała ona podłością, zbrodnią. Dlaczego? Młodzieniec nie był usposobiony do roztrząsania tej zagadki i dręczenia się wątpliwościami, jak to czynił od kilku tygodni. Zawołał na dorożkę i w niecały kwadrans po otrzymaniu tego objaśnienia, mającego tak okrutne dla niego znaczenie, był już z powrotem na ulicy Claude-Bernard, gdzie spotkał się na chodniku przed domem z panią Monneron i Kacperkiem, którzy nie przepuścili tej sposobności, ażeby nie objawić swego zapatrywania na sposób lokomocyi, uważany przez całą rodzinę — za przykładem profesora — za coś nakształt nadużycia.
— Co za szyk! — zawołał smarkacz, kłaniając się szyderczo.
I przedrzeźniając reklamę bieliźniarza, panoszącą się na ścianach domu, dodał:
— Czyś odziedziczył spadek, że sobie fundujesz dryndy?
— Spieszmy się! — przerwała pani Monneron — bo nie chciałabym spóźnić się do omnibusu. My nie mamy tyle pieniędzy, żeby najmować dorożkę na całe godziny! Jesteśmy tak jak ojciec, który umie sobie odmawiać wygód...
Ten przycinek i spojrzenie, jakie mu towarzyszyło, powstrzymały Jana od zapytania godnej pary o jedno, co go zajmowało w tej chwili:
— Czy Julia jest w domu?
Wbiegł na górę, przeskakując po cztery schody, pozostawiwszy matkę i brata w zdumieniu, że przeszedł pod ogniem ich komentarzy, nie odpowiadając ani słowa. Dowiedziawszy się od służącej w przedpokoju, że Julia jest u siebie, uczuł takie bicie serca, że musiał oprzeć się o ścianę w korytarzu, zanim zapukał do drzwi pokoju, w którym miała się odegrać nowa scena rodzinnego dramatu, i to najboleśniejsza.
Jeżeli jeden z członków rodziny ma poczucie, że jest jej obrońcą, opiekunem wspólnego honoru, podtrzymuje go tajemna siła, która mu daje odwagę wypełnienia do końca obowiązku.
— Julio — przemówił Jan, zamknąwszy za sobą drzwi — wracam od Rumesnila...
Julia drgnęła, ale zapanowała nad sobą. Dla poskromienia niepokoju, wywołanego wzruszeniami, doznanemi upłynionej nocy i rana, chciała się zabrać do ćwiczeń przygotowawczych do egzaminu w Sèvres. Nie zdała ostatnich egzaminów z powodu właśnie romansu z Ademarem, który pochłaniał wszystkie jej myśli, a potem uzyskała pozwolenie ojca na słuchanie wykładów w Sorbonie i w Collége de France, zamiast w liceum. Ale przechodziła jednocześnie i kurs liceum. Dziś po południu opracowywała zadany temat: „Objaśnić ten wiersz Vergiliusza: Z różnorodnych plemion, o! Rzymie! stworzyłeś jeden naród”. Łatwo zgadnąć, z jakiem zajęciem pracowała nad tem. Nagły powrót, wyraz jego twarzy, dźwięk głosu, sama obecność jego, który tak dawno nie przychodził do niej na rozmowy... Niema już wątpliwości... Badanie, od którego wymknęła się przed kilku godzinami, miało się rozpocząć nanowo. Gdyby nie to, że wiedziała o wyjeździe kochanka, słowa brata byłyby ją jeszcze bardziej wstrząsnęły. Ale wiedziała o nieobecności Rumesnila i o tem, że naturalnie koledzy nie mogli dojść do żadnych tłómaczeń. Zwróciła więc ku pytającemu twarz z wyrazem chmurnym i martwym, którym zasłaniała się zawsze przeciwko jego podejrzliwej i niezręcznej ciekawości, i odpowiedziała:
— A cóż mnie to może obchodzić?
— Dowiedziałem się tam — mówił Jan — że Antoni był tam dziś rano przed dziewiątą. Widział się z Rumesnilem, który dopiero po rozmowie z nim wyjechał. Nie mogłem dowiedzieć się więcej. Ale mam przekonanie, że to Rumesnil dał mu pieniądze...
— Więc trzeba mu je oddać i koniec — odrzekła Julia.
Pomimo, że od rana obawiała się tego ohydnego postępku brata i przewidywała go jasnowidzeniem namiętności, którego przenikliwość znamy dobrze wszyscy, chociaż nie chcemy tego przyznać — było to dla niej dotąd tylko napół pewnem. Jan teraz przyniósł pewność zupełną. Był to cios, który obezwładnił ją na chwilę. Pióro wypadło jej z ręki. Ściśniona pierś nie mogła schwytać oddechu. Ale duma, nawet w tem fizycznem porażeniu, dodała jej energii do zaprzeczenia. Ton brata podczas rannej ich rozmowy był grubiański. Teraz można ją było zabić raczej, niż wydobyć z niej wyznanie, które w tej strasznej chwili wywołałaby z jej zbolałego serca odrobina słodyczy.
Powiedziałeś mi przecież, że udało ci się dostać te pieniądze?
Opanowawszy już głos i ruchy — dodała:
— Będziemy oboje spłacać dług... I ja będę pracować, zarabiać...
— Tak — odrzekł Jan — mam pieniądze. Oddam Rumesnilowi pięć tysięcy franków, gdy tylko powróci we wtorek... Ten, kto mi je pożyczył, pozostawił dużo czasu do spłacenia zaciągniętego długu...
A potem, wymawiając każdy wyraz dobitnie, zaczął mówić rozkazująco:
Ale dajmy temu pokój! Chcę tylko wiedzieć, czy pomiędzy Antonim i tobą była dziś w nocy mowa o Rumesnilu? Tak — czy nie?
— Powiedziałam ci już, żebyś mnie nie pytał, o to co Antoni mówił, albo nie mówił — odrzekła Julia. — Nie powiem ci nic...
— Nie odpowiedzieć mi, to znaczy powiedzieć wszystko — wymówił Jan ze wzrastającą żywością. — Przyznajesz tem samem, że mówiliście o Rumesnilu. I dlatego byłaś taka rozgorączkowana dziś rano, bo wiedziałaś, iż Antoni chciał od niego pożyczyć pieniędzy, od tego człowieku, który się tobą zajmuje... Czy przyznajesz to, że cię wyróżnia?
— Nie przyznaję nic — odpowiedziała Julia. Prosiłam cię już, żebyś nie wspominał o tem, co zaszło pomiędzy mną a Antonim. A teraz — dodała, powstając i podchodząc do brata — zabraniam ci tego! Tak! — powtórzyła — zabraniam ci! Jakiem prawem mnie badasz?
— Jakiem prawem? — powtórzył Jan. — Czy nie jestem twoim bratem?
— Tak — jesteś moim bratem! — odparła. — I cóż dalej?
— Jakto? to dalej? — zawołał Jan, unosząc się coraz większym gniewem wobec oporu stawianego przez tę wolę, zamkniętą w sobie i nieugiętą. — Zdaje mi się, że śnię, kiedy cię słucham! Nie pamiętasz więc, że dziś rano błagałaś mnie, ażebym uczynił to, co jest najbardziej upokarzającego dla miłości własnej mężczyzny, żebym wyciągał rękę po pożyczkę. Czy mam ci powtórzyć twoje własne słowa? Mówiłeś mi: „zdepcz swoją dumę przez wzgląd na naszego ojca, na nas wszystkich!” Więc przed kilkoma godzinami uznawałaś solidarność rodzinną, kiedy nie szło o ciebie? Ja zaś teraz żądam od ciebie odpowiedzi: czy Antoni i ty mówiliście o Rumesnilu? Tak, czy nie?
— Daj pokój górnym frazesom i pogróżkom! — przerwała mu twardo i oschle. — Nie robią na mnie żadnego wrażenia i gardzę niemi. Byłam szalona dziś rano. Teraz oprzytomniałam, bo już nie grozi to, czego się obawiałam. Widziałam, że Antoni jest jak w obłędzie. Lękałam się, żeby się nie posunął do zbrodni. A teraz, co się miało stać już się stało. Wiemy, zkąd miał pieniądze. Wiemy także, że ten dług zostanie spłacony i że błąd tego nieszczęśliwego nie będzie miał gorszych następstw prócz tego, że musimy więcej pracować przez dwa albo trzy lata, ty i ja... Katastrofa już skończona. Więc jeszcze raz powtarzam, że zabraniam ci wspominać o tem więcej...
— To twoje ostatnie słowo? — zapytał Jan po chwili milczenia.
— Ostatnie — powtórzyła Julia.
— Więc jeżeli tak — mówił dalej brat — zapytam Rumesnila, jakie was łączą stosunki. Jego kręcenie się przy tobie ludzie zauważyli. Mówią już o tem. Wiem to dobrze. Ale tak dalej być nie może. Przedewszystkiem poproszę go, ażeby zaniechał swoich wizyt...
— A jeżeli mnie się podoba przyjmować go? — zawołała Julia. — Dziwię ci się bardzo! Czy to twój dom? Czy ja u ciebie mieszkam? Jeden tylko człowiek ma tu prawo zamykać przed kimś drzwi — to mój ojciec. Albo mu więc powiedz wszystko, albo nie mieszaj się do tego, co tylko do mnie należy!...
— Powiedzieć mu wszystko? — powtórzył Jan. Wiem dobrze sam, że to niepodobieństwo — ty — coś mnie zaklinała dziś rano, żebym oszczędzał jego spokój...
— Więc zaczekaj do chwili, kiedy ja go zamącę — odpowiedziała z goryczą. — Z nas dwojga może nie ja gotuję mu większe zmartwienie...
— Więc kto? — zapytał Jan.
Kiedy wczoraj Antoni zrobił aluzyę do jego tajonej miłości dla Brygidy Ferrand, Jan zmieszał się bardzo. Nie chciał, nie mógł pozwolić temu niegodnemu bratu ani na jedno słowo więcej... Ale w rozmowie z Julią doszedł już do tego stopnia rozdrażnienia, kiedy się przestaje czuć najboleśniejsze rany. Nalegał, chcąc przerwać zagadkowe wzmianki, które czyniła ta dziewczyna dziwna i skryta.
— Wytłómacz się? Co to ma znaczyć?
— To, com powiedziała — odrzekła — zrozumiałeś mnie dobrze. Ale skończmy już o tem. Sam twój ton wskazuje, że miałbyś mi za złe, gdybym się wdawała w twoje sprawy Nie wdawaj się więc i w moje... Nie jestem małem dziewczątkiem, wychowanem w klasztorze. Nie wartoby było otrzymać takiej, jak ja edukacyi, żeby w dwudziestym pierwszym roku życia nie mieć wyrobionych poglądów na życie. Mam je wiec, a przedewszystkiem wiem, że mogę liczyć tylko na siebie, jeżeli chcę sobie zbudować przyszłość taką, jakiej pragnę... I stworzę ją sobie... Tak — na kogoż więcej mogłabym rachować? — dodała w zamyśleniu, mówiąc więcej do siebie niż do brata. — Przecież nie na żadną pomoc z nieba, o ile wiem. Bóg nie zada sobie trudu pomagania Julii Monneron do zdobycia szczęścia, nieprawdaż? Ani na ojca. Jego jedyną myślą jest wetknąć mnie gdziekolwiek, jako bakalarkę... Ani też na mamę. Wiesz to sam aż nadto dobrze — wyrzekła z naciskiem, posługując się własnemi słowami Jana. O tamtych dwóch możemy nie wspominać, ani też o tobie, pomimo, że nie często z sobą rozmawiamy i że mnie nie znasz. Ale ja ciebie znam. Czy mam ci powiedzieć, do czego zdążasz? Skończysz na katolicyzmie, jeżeliś już nie skończył... Ja zaś mam wstręt do tej religii, tak samo jak i do wszystkich innych, i wstręt do tej twojej podłości, z jaką rzucasz się w to, co uważam za fałsz, dlatego, że ci prawdę za ciężko znosić... Z nas wszystkich ty jeden masz duszę mieszczucha. Antoni to rozbójnik, a na to potrzeba więcej odwagi! Wolę jego zuchwalstwo, niż twoją słabość. On jest buntownik na swój sposób — nie na mój — ale mam więcej szacunku dla niego, niż dla twojej uległości, rozumiesz? Jestem anarchistką, wiedz o tem. I nie pozwolę bez oporu zdeptać się temu nikczemnemu społeczeństwu! Niech mi więc wolno będzie starać się o miejsce takie, jakiego mi potrzeba! Jeżeli mi się nie uda, ja sama będę za to odpowiadała!...
Poraz pierwszy od lat kilku ta duma, zamknięta w sobie, otworzyła się pod wpływem przebytego wstrzśnienia i ukazała ciemne głębie, które zgrozy przejęły Jana nawet w tej chwili, gdy mu szło tylko o wyjaśnienie faktów.
Ta solidarność rodzinna, do której odwoływał się przed chwilą, jakże ją odczuł żywo teraz, w obliczu męki, którą mimowolnie zdradzały słowa tej dziewczyny!
I czując, że litość budzi się w jego duszy obok gniewu, który w nim rozniecił początek rozmowy, zapytał:
— Więc czułaś się także bardzo nieszczęśliwa w tym domu?
— Bardzo! — odpowiedziała wzruszona przez chwilę zmianą w tonie brata.
Ale było już zapóźno; opanowała się odrazu i zesztywniała w zwykłej pochmurnej dzikości, jak gdyby jej dziecięce serce, rozczarowane przedwcześnie, buntowało się przeciw współczuciu.
Zakończyła rozmowę z bratem, otwierając drzwi i wołając służącę:
— Mama przed wyjściem, poleciła mi wydać dyspozycyę Paulinie — zwróciła się do Jana. — Więc pozwolisz, że się tem zajmę. Będzie to lepiej, niż przepędzać czas na robieniu sobie przykrości...


IX.
SERCE DZIEWCZĘCE.

Była godzina dziewiąta. Wysoka naftowa lampa, stojąca na rozłożonym stole do kart, pokrytym zielonem, poplamionem suknem, oświetlała jaskrawem światłem, zaledwie trochę złagodzonem pretensyonalnym abażurem, profesora, poprawiającego ćwiczenia uczniów.
Po trzydziestu latach nauczycielskiej pracy wykonywał ją z zapałem takim samym, jak wówczas, kiedy w pierwszym miesiącu po mianowaniu zastępcą profesora odbywał obowiązkową próbę w jednem z paryzkich liceów.
Nieugiętość jego zasad objawiała się uwagami, które stały się sławne w kołach uczniowskich. Naprzykład jednemu z uczniów, który ośmielił się wysławiać „wspaniałe czasy Odrodzenia,” profesor napisał na marginesie: „Wylecz się z arystokratycznej zarazy.”
Drugiemu, który poważył się postawić Alfreda de Musset wyżej niż Wiktora Hugo, wypisał w nagłówku ćwiczenia surowe napomnienie: „Estetyka z czasów zamachu stanu.”
Innemu, który zaprzeczył, przytaczając Józefa de Maistre, odpowiedział aforyzmem: „Wielki a szkodliwy talent należy pominąć milczeniem.”
W każdym jakobinie jest trochę Prudhomma — i ludzie najwykształceńsi, gdy ich ogarnie mania rewolucyjna, posługują się naiwnie śmieszną napuszonością „cnotliwych myślicieli,” która posiedzeniom Konwencyi nadawała cechę uniesień na zimno.
Profesor czasami, poprawiając kajety uczniów, przerywał robotę, ażeby zacytować ustęp, który mu się podobał — synom, jeżeli byli obecni, a w braku ich żonie lub córce. I tego wieczora nagle zwrócił się do Jana:
— Stanowczo ten mały Ravenel ma talent. Dałem mu za temat Jana Jakóba Rousseau. Posłuchaj, Janie. Nie powtarzam porównania, dosyć pospolitego, drzewa do narodu. Ale jak mu się udało zakończenie! Posłuchaj: „Nadchodzi chwila, gdy lud, ocknąwszy się, nie zadowoli się już tem, że jest korzeniem drzewa, którego podziemna praca dostarcza pokarmu gałęziom w górze, cieszącym się widokiem nieba i światłem słońca: gdy zmęczony pień nie chce już być kanałem, prowadzącym soki, które na szczycie rozwiną się pękami wonnych kwiatów: chwila, kiedy całe drzewo chce się stać kwiatem...” „To jest Świetne!
I powtórzył:
— „Gdy całe drzewo chcę się stać kwiatem.”
Jakież to dobre hasło dla naszej demokracyi! O tem właśnie my wszyscy marzymy dla ludu. Ach, jak on to dobrze wyraził!
I zabrał się do poprawiania zadań Ravenela, które mu przypomniały jedno z bożyszcz jego litanii, Jakóba Richarda. Cieszył się on chwilowym rozgłosem, dzięki wierszowi, dość nieudolnie naśladującemu Wiktora Hugo: „Stryja tyrana,” a wyszydzającemu temat, zadany uczniom liceum w 1860 r. Najmniej trzydzieści razy profesor recytował synom te płaskie rymy, a zawsze z równie niepoprawnem uwielbieniem. Dobry gust jego — a miał gust wykwintny — nie był w stanie rozwiać uroku, jaki otaczał dla niego to wierszydło. Nigdy dotąd zestawie nie rzeczywistości z jego urojeniami nie było urągliwszem, jak w tej chwili, gdy wymawiał: „Jaka szkoda!” — zwykły swój komentarz do mniemanego arcydzieła młodo zmarłego poety.
Pani Monneron słuchała z otwartemi ustami, z wytrzeszczonemi, wielkiemi, czarnemi oczami, jakby naprawdę rozumiała, że temu uczniowi liceum z czasów Cesarstwa „ciążyły kajdany.” Położyła na kolanach niekończącą się nigdy kanwową robotę, którą haftowała i pruła podczas niezliczonych wieczorów takich, jak dzisiejszy. Robota ta była przeznaczona na przykrycie kanapy, obitej czerwonym, wytłaczanym aksamitem, jak i reszta salonowych mebli, kupionych okazyjnie po przyjeździe do Paryża, a mocno już wytartych.
Była to jeszcze jedna z tych spekulacyj, w których celowała żona profesora, złakniona elegancji, a nie umiejąca nie kupić z rozwagą i dobrze. Liche drzewo w meblach spaczyło się. Tandetne złocenia przybrały ton żółty, jak ochra, i nierówny, obrzydliwy poprostu. Deseń obicia był już zamazany. A na hafcie jeszcze nieskończonym rozkładały się niedobrane kolory, których krzykliwość usprawiedliwiała mieszkanka Nicei, przyzwyczajona do tandety w domu rodziców.
— Jak te wszystkie kolory spłowieją, to będzie wcale ładne. échère!
I teraz ten dom rodzicielski, żałowany przez nią zawsze, stanął jej przed oczami razem z odległem wspomnieniem czasów poznania się ze swoim mężem.
— Czy sobie przypominasz? Dziadzio Granier tak lubił te wiersze, że je przepisał i posłał jenerałowi...
— To on też leciał na galoniarzy[1], dziadzio Granier” — odezwał się Kacperek, w którym przemowy ojca, wietrzącego zawsze niebezpieczeństwo ze strony pretoryanów, w przerwach między niebezpieczeństwem ze strony klerykałów, rozwinęły przedwczesny anti-militaryzm, wielce obiecujący na przyszłość.
I dodał, wykrzywiając się po żołniersku:
— Zerwanie gitary! Niema głupich!
— O, ten jenerał nie był taki, jak inni! — odpowiedział profesor i dodał z namaszczeniem: — To był Garibaldi...
— Wszak to także Richarda ten piękny wiersz. „Żeby przynajmniej rozległ się dźwięk twego imienia, Garibaldi!?” — zapytał Antoni.
Zręczne to przypuszczenie, za które podziękował mu serdecznym uśmiechem poprawiacz ćwiczeń uczniowskich, miało na celu, jak i obecność w domu tego wieczora, rozproszenie reszty podejrzeń, które mógł jeszcze mieć profesor.
Oszust nigdy dotąd nie był tak miły, tak serdeczny: pokazywał młodszemu bratu sztuki karciane ze zręcznością, mogącą obudzić niepokój, ale nie w ojcu, w którego oczach ta jedna cytata rewolucyjnego wiersza była świadectwem czystości moralnej.
Niepodobnaby zrozumieć upadku, w którym od stu lat pogrąża się Francya, bez tego jednego rysu, mało zauważonego dotąd, psychologii jakobinów. Można dążyć do „zbudowania nanowo społeczeństwa” (według wyrażenia smutnej pamięci Chamforta, rozumnego człowieka, którego Rewolucya ogłupiła i shańbiła, zanim mu ucięła głowę), ale nie można uniknąć dziedziczności. Podlega się jej więc i to wszystkiemi tkankami, z jakich składa się nasza istota; ale można ją też i wypaczyć.
Poczucie religijne jest właśnie jednym z jej objawów. Taki Monneron — jeżeli wolno jego nazwiskiem ochrzcić całą klasę społeczeństwa — jest wykolejonym chrześcijaninem, który przeniósł na pojęcia abstrakcyjne i nieścisłe cały religijny zapał swego atawizmu. Te pojęcia nie są dla niego tylko przekonaniem. Wyznaje je, jak religię. Ztąd wynika jego surowość i oburzenie względem odszczepieńców.
Monneron, jak to wykazał dowodnie podczas zamachu stanu, przy głosowaniu powszechnem, wywołanem przez Boulangera i ostatnio w wiadomej sprawie[2], nie zadawalnia się zwalczaniem swoich przeciwników. Uważa ich za istoty niższego rzędu. Niedość mu zgnieść ich, nie przebierając w środkach, ze zdumiewającym u niego brakiem wszelkich skrupułów, bo Monneron typowy jest pod innemi względami hasłem delikatności. Pagardza nimi — tymi przeciwnikami i to najzupełniej. szczerze — jak prostymi złoczyńcami i traktuje ich, jak złoczyńców, bez wahania i bez wyrzutów sumienia.
On sam tylko posiada wyłączny przywilej uczciwości w polityce. I to właśnie przekonanie tłómaczy, czemu dla tej sekty uczciwych obłąkańców nie istnieje doświadczenie. Dlaczego nigdy im się nie udało i nie uda się nigdy stworzyć i utrzymać rządu. Zdolni są oni tylko do tyranizowania. Karą ich jest tu łatwość, z jaką wywodzą ich w pole obłudnicy, udający, że wyznają te same, co oni, przekonania. Niezdolni są do sprawiedliwego osądzenia tych, którzy myślą lub udają, że myślą, jak oni.
Antoni znał dobrze tę słabą stronę ojca i szydził z niej czasami, ale nie dzisiejszego wieczora. Dziś trzeba było być synem cnotliwym, więc republikaninem, a naiwny profesor zawsze dał się na to wziąć.
Kochanek Anieli d’Aray, Montboron z knajp bulwarowych, fałszerz z banku. Nortiera, szantażysta z ulicy Varenne kiwał głową potakująco.
Na siostrę i brata od chwili spotkania błazen spoglądał, jak bokser, trzymający się na baczności, śledzony przez dwóch przeciwników, których ruchy ma na oku, gotów do porwania i natarcia. Oni zaś mieli miny sztuczne i udawali, że go nie widzą. Siedzieli w salonie, w oddaleniu od stołu, każde z innej strony, oboje schyleni nad książką. Oboje wybrali do opracowania jeden z przedmiotów egzaminu, do jakiego się przygotowywali: ona literaturę francuską, on zaś Platona ku wielkiemu zadowoleniu ojca, który, obejrzawszy tytuły, powiedział:
— Macie słuszność. Singulas horas, singulas vitas puta... To słowa starego Seneki... Wziąłem je za dewizę, gdym był w szkołach. I temu zawdzięczam moje stanowisko w Szkole Normalnej...
— Ja zaś chciałabym im dać do przeczytania „Poradnik dobrych manier i grzeczności“ — przerwała matka. — Nie byliby z nich gorsi nauczyciele, gdyby byli choć trochę uprzejmiejsi i grzeczniejsi...
Jan nie zwrócił uwagi na tę nową wycieczkę matki, ani na zuchwałe zachowanie się Antoniego, ani na żargonowe przemowy Kacperka, ani na słowa ojca, boleśnie świadczące o jego nieuleczalnych złudzeniach.
Po tylu ostrzeżeniach, wobec tylu dowodów optymista powracał do swoich utopii, przyznając się do nich z niezamąconą pogodą, jak do zaszczytnego tytułu, do czego dopomagał mu upór.
Ale na dnie oczu profesora pozostał ślad otrzymanej rany, chociaż zdawało mu się, chociaż chciał dowodzić, że nie był wcale zraniony.
Jan nie miał siły rozczulać się nad tem wszystkiem i trwać w roli „pocieszyciela.” Pochłonęła go zagadka stosunku Rumesnila z siostrą. Wiedział już teraz dobrze, że Antoni jest nędznik, przeznaczony z góry na najgorsze przygody awanturniczego żywota, jak wiedział oddawna o nieuleczalności złudzeń ojca.
Nie mógł nic dla nich obu uczynić, chyba tylko milczeć, gdy tymczasem Julia była w niebezpieczeństwie i obowiązkiem jego było pójść jej na ratunek, a teraz już jasno widział, w jaki sposób to uczynić. Nie potrzebował jej pytać. To, co powiedziała, było aż nadto wyraźne, pomimo przemilczeń.
Miała nadzieję, że Rumesnil z nią się ożeni. Co on uczynił dla wpojenia jej tej nadziei? Co ze swej strony uczyniła ona, żeby do siebie przywiązać kolegę braci? Czy Rumesnil oznajmił ją fałszywemi obietnicami? Czy oszukali się wzajemnie? Czy Julia, jak mówiła, szukała dobrej tylko pąrtyi, czy też pod tym pozorem zaplątała i serce? W tem tkwiła tajemnica nieprzenikniona i bolesna.
Jan miał w ręku sposób zbadania tej tajemnicy. To, czem groził Julii, żeby z niej dobyć wyznanie — rozmowę z Rumesnilem — musiał doprowadzić do niej we wtorek, zaraz po jego powrocie, gdy mu będzie oddawał pieniądze, pożyczone przez Antoniego, Przyciśnie go do muru, zabroni, jak powiedział, bywania w domu rodziców. Jeżeli nie jest to nic ważniejszego, tylko kokietowanie się z Julią, Runesnil przestanie bywać. A jeżeli jest naprawdę zakochany, oświadczy się o jej rękę.
W rozumowaniu tem, bardzo naiwnem, godnem „Monnerona, ” pominął jednę tylko hypotezę i to jedynie trafną: że Julia jest kochanką jego kolegi.
Wyobraźnia Jana była zbyt czysta i serce zbyt tkliwe, żeby mógł przypuścić podobne brudy.
Tego samego wieczora, gdy ich ojciec, żyjący urojeniami, pokrywał dopiskami kajety uczniów, lub wygłaszał optymistyczne aksyomaty, gdy niesprawiedliwa i ograniczona matka wyciągała leniwie igłę z haftu, gdy cyniczny Antoni i budzący politowanie Kacperek bawili się zatłuszczonemi kartami, Jan spoglądał ukradkiem na siostrę i badał ją tak, jak nieraz przedtem, lecz nigdy z taką, jak teraz przenikliwością. Była ona dla niego już zupełnie przezroczysta, z wyjątkiem jednego zakątka duszy, ciemnego i zmąconego, który miał mu zgotować później tragiczną niespodziankę. W tej chwili czytał na jej szczupłej zamkniętej twarzy szerokie udręczenia, na które biedna istota użalała się dziś przed nim z takim akcentem urazy. Urazy względem kogo? Względem wszystkiego: względem rodziny tu zebranej, względem tych zarazków moralnych, unoszących się w atmosferze tego domu, którego podwaliny fałszywie założono. Widocznie i to można było wyczytać z jej twarzy, że była to natura niejednolita, ze zdolnościami odziedziczonemi po ojcu i z brutalnemi popędami matki. Ta podwójna dziedziczność czyniła ją podobńą do Antoniego i do Jana zarazem. Silnie zarysowany podbródek i zmysłowe wargi, odcinające się szkarłatnym rąbkiem na bladej twarzy, zdradzały te same plebejuszowskie pożądania, które dążą z dziką gwałtownością do zaspokojenia. Paryż ją obłąkał mirażem przepychu i rozkoszy, ku którym mo mic NC WBA oś + A
„M rwała się po dziecinnemu. Z drugiej strony uczuciowa wrażliwość, wrodzona młodszemu bratu, uszlachetniająca jej czoło i oczy, zgubiła ją przy ocknieniu się ambicyi. Nie była ona tak rozumna jak Jan, i nie umiała osądzić trafnie swego otoczenia. Widziała tylko jego ujemne strony. Rozumiała o tyle swoją rodzinę, że mogła ocenić jej brak równowagi, a nie była w stanie zrozumieć wielkich praw społecznych, których bezładne plemię Monneronów samą swą bezładnością było jaskrawem potwierdzeniem. U każdego z członków rodziny był jakiś rys charakteru, budzący w niej pogardę; u ojca nierozsądne doktrynerstwo, u matki nieporządek i głupota, u brata Antoniego hypokryzya i pospolitość, u Kacperka bezecne ułożenie i przedwczesne zepsucie, u Jana chwiejność i chorobliwa wrażliwość. Postradała więc wszelki punkt oparcia w tem środowisku, a przytem żadne wędzidło moralne nie miało wpływu na jej rozpętaną wrażliwość. Dusze płomieniste i skłonne do krytyki nie poddają się takim czczym i próżnym formułkom, jak „solidarność ludzkości”. którą antyklerykalny profesor miał zawsze na języku. Zdawało mu się, że temi dwoma wyrazami zdoła zastąpić tradycyę, karność i miłość, które uosabia Kościół: Nie rozumiał, że to określenie wzajemnej zależności istot ludzkich ma dwa znaczenia, a jedno tylko dodatnie, to jedno tylko widział. Czyliż dzikość walki o byt nie daje się usprawiedliwić tą samą formułką? Lew jest zależny od swojej zdobyczy, bo bez niej żyć nie może. Tylko ta zależność polega na tem, że ją zabija i pożera. Antoni, które go doświadczenia osobiste uczyniły przenikliwym, pewny był, że czyta w sercu siostry, gdy mówił: „da ona sobie radę!” Mogła istotnie dać sobie radę w teoryi, wyznając brutalne zasady zupełnej niezależności moralnej. Ale w rzeczywistości nie umiała dać sobie rady, bo była słabem, dwudziestoletniem dzieckiem, bez doświadczenia, bez energii, poprostu zakochaną dziewczyną, pragnącą zrobić karyerę. Jan nie zgłębiał tego do dna i uspokajał się słowami Antoniego. Te określenia lakoniczne i poufałe, stanowcze niemal, jak dyagnoza chirurga, mają wpływ na umysły skłonne do myślenia, jak umysł Jana, skłonne do rozpraszania się w nieuchwytnych odcieniach. Więc zadawalniał się zdaniem Antoniego i posługiwał się niem dla streszczenia w nich rozmyślań nad Julią i nad tajemnym stosunkiem, do którego mógł, ją popehnąć charakter gwałtowny dziecka egzaltowanego i rozczarowanego zarazem, próżnego i zepsutego, a raczej pozbawionego wszelkich pojęć moralnych. I choć z innych powodów — Jan kończył na tem samem, co Antoni:
— Nie! Pomiędzy nią a Rumesnilem nie zaszło nic nieodwołalnego. Ona na to zbyt dumna. Była to tylko lekkomyślność, której od wtorku położę koniec:
I z tem postanowieniem poszedł spać po dniu zaczętym tak burzliwie, a kończącym się spokojem jeszcze groźniejszym. I z tem samem postanowieniem wstał nazajutrz. Ileż to jednak godzin: upłynąć musi do wtorku, i jak długi ten czas mu się wydawał, gdy go obliczał zawczasu — tem dłuższy, że teraz obawiał się nowej rozmowy z siostrą! Obawiał się, żeby go nie zapytała o jego zamiary i nie próbowała od nich odwieść. Ale ku jego zdziwieniu, przez te cztery dni Julia unikała go tak samo, jak on jej unikał. Ta wstrzemięźliwość siostry powinna mu była dać dużo do myślenia. Nie mógł wyrozumieć jej zamiarów, które jednak musiały być zupełnie odrębne od jego postanowień. Poszedł nazajutrz w sobotę na ulicę Varenne, dowiedzieć się, czy nie było wiadomości o powrocie Rumesnila, Usłyszał tę samą odpowiedź:
— Pan hrabia powraca we wtorek.
Postanowił napisać list do kolegi prosząc, żeby na niego czekał we środę rano, o dziesiątej, ponieważ „musi z nim pomówić o ważnej sprawie.” Niejasne to wyrażenie mogło się odnosić równie dobrze do pożyczki, którą zaciągnął Antoni, jak i do stosunków Rumesnila z Julią. Liczył on na to, że Rumesnil nie opóźni swego powrotu, bo we środę wieczorem miał być na wykładzie księdza Chanut w Związku Tołstojowskim. Zaciekawiony listem Jana, nie omieszka czekać na niego w domu. Powziąwszy to postanowienie, Jan zaczął praktykować podczas tych czterech nieskończonych dni to, co byłby mu poradził ojciec, cytujący „Seneki Singulas horas... Zamknął się u siebie w pokoju i zabrał się do studyowania Platona, który figurował na liście jego egzaminów, i którym się zasłaniał, jak tarczą, podczas przykrego piątkowego wieczora. I godziny zaczęły płynąć zwolna, ale mimo wszystkiego znośnie. Młodzieniec nawet w śnie tych kłopotów dał się pociągnąć urokowi subtelnego i potężnego umysłu filozofa. Niekiedy czuł się wzruszonym do głębi duszy, gdy niektóre ustępy przywodziły mu na myśl pana Ferrand, a z nim i słodką Brygidę. Naprzykład ten sławny ustęp, wykazujący dobrodziejstwo tradycyjnych wierzeń:
„I wtedy, w świątyni Nasis, oblanej wodami Nilu, jeden z najstarszych kapłanów przemówił w ten sposób do wędrowca: O! Solonie! wy Garecy będziecie zawsze dziećmi, bo niema ani jednego między wami, któryby zasługiwał na piękne miano starca.” A Solon zapytał: „Co mają znaczyć twoje słowa?” „Że macie bardzo młodzieńcze dusze — odrzekł kapłan. — Nie macie żadnych starożytnych podań, przekazanych wam przez przodków, żadnej nauki podawanej od wieku do wieku przez osiwiałe głowy.”
Spotkawszy takie ustępy, Jan odkładał gruba księgę. Opierał głowę na ręku i czuł w sobie płodność myśli, zasianych przez myśliciela z ulicy Tournon; zestawiając z jednej strony teorye godzące się z niewzruszonemi twierdzeniami mędrców wszystkich czasów i opierając się na zasadniczych prawach natury ludzkiej — a z drugiej strony burzycielskie błędy nowatora z ulicy Claude Bernard, który był jego ojcem. A potem — jak zwykle zdarza się myślicielom — rzeczywiste takty zaczynały tracić w jego oczach swoją wyrazistość. Nie sprawdzał, czy pozostają w tym samym stanie, jak były wtedy, gdy je zauważył. W przerwach między studyowaniem Platona nie obserwował już Julii z tem samem natężeniem, co w ostatnich czasach, Nie widział. że i ona tego wtorku, kiedy Rumesnil ma powrócić, oczekuje z gorączką, która pali się w jej oczach, pokrywa rumieńcem policzki, i rozpala czoło i dłonie. Nie wiedział, że jest ona kochanką, która ma się przekonać, czy jej kochanek kocha ją prawdziwie — uwiedzioną dziewczyną, która ma wypróbować serce tego, kto jest ojcem jej dziecięcia. Była ona zakochana taką miłością, jaką Platon tak dobrze nazwał: „utkaną z bólu i rozkoszy.” „Starożyni poeci wypowiedzieli wszystko” — powiedziałby Józef Monneron, ale właściwością takich. „Monneronów” jest to, że rozumieją i odczuwają odmienne prawdy, które greccy i rzymscy poeci oddawali z taką siłą, ale nie stosują ich nigdy w życiu.
Uwolniwszy się od niemiłosiernego badania brata, Julia wpadła w straszliwą rozpacz. Co do jednej strony jej charakteru nie pomylił się Jan, była dumna. Rumesnil w początkach ich stosunku niejednokrotnie próbował obdarzać ją drobnemi podarkami, które są wielką pokusą dla takich, jak ona dziewcząt, pozbawionych wykwintnych drobiazgów, za któremi zwykle przepadają kobiety. Nie przyjęła nigdy nic od niego.
— Daj mi bukiecik za jednego su — odpowiadała kochankowi, wymawiającemu jej, że odmawia przyjęcia klejnocików, które jej przynosił.
I ta właśnie dumna drażliwość ubogiej dziewczyny nie pozwalała jej wymówić głośno słowa „małżeństwo”, które bezustannie powtarzała w myśli. Sprzeczność tej bezinteresowności, prawie przesadnej, z gwałtowną żądzą zaślubienia Ademara była tylko pozorną. Pomimo całego „anarchizmu”, do którego się przyznawała, i który istotnie pod niektóremi względami był jej wyznaniem, Julia była jednak „panną z przyzwoitego domu”, drobną mieszczką, odróżniającą dokładnie, co „moje”, a co „twoje. Zawdzięczać wszystko mężowi — to najwyższe szczęście. Zawdzięczać cokolwiek kochankowi — to hańba. Dla tego sama myśl, że Antoni w chwili rozpaczy zwrócił się o pomoc pieniężną do Rumesniila, a może jeszcze w jej imieniu, była dla niej nie do zniesienia.
Do uczucia obrażonej dumy przyłączyło się drugie uczucie: obawa, ażeby młodszy brat nie wykonał swej pogróżki i nie zażądał tłómaczenia od Rumesnila.
Wyobraziła sobie tych dwóch młodzieńców, stoJących przed sobą oko w oko: gniew jednego, oburzenie drugiego, ostre słowa, padające z ich ust — następstwa jeszcze gorsze tej sprzeczki...
A prócz tego nie miała dotąd odwagi wyznać kochankowi, w jakim stanie się znajduje, i sama nie chciała dotąd wierzyć...
Ale wskazówki, zaczerpnięte z dzieł lekarskich, nie pozostawiały jej już najmniejszej wątpliwości. Znalazła w nich potwierdzenie tego, czego się lękała.
Silne rozstrojenie nerwowe, towarzyszące początkom pracy macierzyństwa, powiększało męczarnie trudnego położenia, w którem się szamotała.
Co robić?
Jan zwróci Rumesnilowi te pięć tysięcy franków. Czy to będzie dostatecznym dowodem, że ona nie była wspólniczką starszego brata? Bo tego obawiała się najwięcej — znając dobrze Antoniego — czy nie posunął on swej bezczelności aż do powiedzenia, że siostra go przysłała?
A jeżeli Ademar uwierzył, że jest ona zdolną do podobnej nikczemności; jeżeli w jego niebieskich oczach, tak srogich chwilami, wyczyta obelżywe posądzenie, jeżeli będzie miała ten dowód, że kochanek nie ma do niej zaufania, że jej nie szanuje i to właśnie w chwili, gdy cała jej przyszłość zawisła od jego wiary i zaufania?!
Napróżno Julia wygłaszała najśmielsze teorye, szydziła z przesądów, a nawet przyjętych ogólnie pojęć moralnych; ten powierzchowny nihilizm nie zabezpieczał jej od uczucia wstydu — śmiertelnego wstydu — na myśl o błędzie, którego się dopuściła.
Sama tego nie rozumiała, jak się to stało.
Chciała igrać z miłością i upadła w tej grze niebezpiecznej — dała w niej usidlić nietylko swoje serce, ale i ciało.
To, że po oddaniu się całkowitem, w pierwszych zaraz chwilach uczuła, że Rumesnil jej nie kocha, było dowodem, iż ona kocha go prawdziwie.
Instynkt kochającej kobiety nie potrzebuje doświadczenia, ażeby zrozumieć tę tajemnicę, że jedynym znakiem nieomylnym szczerej miłości jest chwila następująca po zaspokojeniu żądzy.
Człowiek syty tak bardzo się różni od człowieka upojonego!
Julia, dopóki nie została kochanką Ademara, pewna była jego miłości. Wątpiła o niej od chwili, gdy dała uwodzicielowi te zupełne prawa, które tak łatwo stają się powodem wzgardy, jeżeli nie są źródłem pełnego wdzięczności uwielbienia.
To przypuszczenie, okropne dla uczuć dziecka, którego niewinność fizyczna nie została skalana najmniejszym nawet grzechem od chwili pierwszego i nieuleczalnego upadku, wzmagało drugie, jeszcze okropniejsze: jeżeli Rumesnil kocha ją, która mu oddała nieskalaną swą dziewiczość i przez niego została matką — da jej swoje nazwisko. A wtedy szczęście będzie całkowite, życie zupełnie inne, spełnienie marzeń i pragnień serca, atmosfera światła i wolności dla jej pożądań młodzieńczych tak niemiłosiernie gnębionych!... Jeżeli zaś nie, to pozostaje tajone macierzyństwo, upadek wszystkiego, runięcie w czarną otchłań nieszczęścia, utrata nadziei zamążpójścia w przyszłości, życie na zawsze zwichnięte!...
Więc niewolno jej było cofać się przed próbą, od której zależała cała jej przyszłość — taka lub inna.
Nie mogła pozostać pod zarzutem wspólnictwa z Antonim. Nie mogła pozwolić na rozmowę Jana z Rumesnilem, zanim ona ostrzeże kochanka, aby zapobiedz wszelkiej niespodziance. Nie mogła odkładać bez końca wyznania, w jakim jest stanie.
Zmiana figury i inne objawy zaczną występować niezadługo. Nie uszłyby one oka matki.
W naiwności swojej, wypływającej z zupełnej nieznajomości praw rządzących społeczeństwem, Julia uważała, że jedynie możliwe wyjście z tego położenia natychmiastowy ślub, wyjazd i urodzenie dziecka zdala od Paryża, coby pozwoliło na lekkie sfałszowanie dat, konieczne dla ocalenia jej honoru.
Ze względu na to każdy dzień upłyniony powiększał niebezpieczeństwo.
Wszystko więc popychało ją do rozmówienia się z kochankiem, zupełnie szczerze, bez żadnych przemilczeń i ostatecznie — wszystko, nawet jej własne serce.
Julia miała już dosyć — aż nadto — tej niepewności, w której zużywała się cała jej istota, dosyć, i aż nadto wytężania nad książkami szkolnemi umysłu gnębionego natarczywą troską, dosyć, i nadto udawania i kłamstwa!
Z uczuciem fatalizmu, zdarzającem się u najsilniejszych nawet charakterów, a cóż dopiero u wrażliwych natur, miotanych niepokojem wobec niedających się opanować okoliczności, Julia uważała rosnące podejrzenia Jana za wskazówkę przeznaczenia. Wypadki zaszłe w czwartek i w piątek wzmogły w niej jeszcze to uczucie, że Przeznaczenie używa ją i popycha do działania — postanowiła więc działać.
W ten wieczór piątkowy, w chwili gdy Antoni rehabilitował się w oczach ojca, cytując wiersze Richarda, gdy państwo Monneron rozczulali się wspomnieniami wiejskiej sielanki, przeżytej z Juwenalem, gdy Kacperek wytrząsał się na samą myśl o „dziadzi Granier, który leciał na galoniarzy”, gdy Jan wahał się jeszcze nad wyborem drogi — Julia zaczęła już wykonywać swój zamiar... Do salonu w zamku pod Malesherbes, gdzie Rumesnil zdumiewał dwie autentyczne księżne wygłaszaniem swoich rewolucyjnych poglądów i wspaniałomyślności, wchodził w tej samej chwili służący, niosąc na tacy telegram, zaadresowany do szlachcica-przewrotowca, a zawierający te słowa:
„Niezmiernie ważne nowiny. Niezbędne: zobaczenie się ze mną przed widzeniem kogokolwiek Czekać będę we wtorek, o trzeciej, gdzie wiadomo.

D’Estrées.

Ten zagadkowy podpis bardzo wyraźnym był dla tego, do kogo się zwracało wezwanie nieszczęśliwej dziewczyny.
Boże! gdyby Julia mogła go była widzieć, jak otwierał telegram po uzyskaniu pozwolenia obu młodych kobiet, między któremi siedział, i jak go zgniótł w niecierpliwej dłoni i wsunął do kieszeni, zmarszczywszy lekko brwi! A potem powrócił do przerwanej rozmowy i prowadził ją dalej w tym samym tonie, zimno, paradoksalnie — i serce jego nie uderzyło nawet żywiej pod batystową wieczorową koszulą, z żabotem, umiejętnie ułożonym w zakładki. Ta wyszukana trochę elegancya była mu bardzo do twarzy, licowała z tą pastelowa fizyognomią o charakterze osiemnastego wieku.
Kochankowie schodzili się w domu, położonym na ulicy noszącej nazwisko D’Estrées, na cześć ostatniego marszałka z wsławionej rodziny.
Kilka ulic krzyżuje się w tym punkcie i dlatego Rumesnil tam wyszukał sobie kawalerskie mieszkanie, na parterze narożnego domu, ażeby kobieta, idąca do niego, mogła spostrzedz łatwo, gdyby ją kto śledził.
Można się domyślić, że ten przytułek rozkoszy nie został urządzony dla jednej Julii Monneron. Ona sama nawet, pomimo całego niedoświadczenia, nie dała się przekonać upewnieniom kochanka, i w chwilach rozmysłu odgadywała złowrogą prawdę. Sądziła, że się oddaje RE a stała się pastwą rozpustnika już przesyconego, dla którego stosunek z nią, niepodobny do innych, miał smak szczerości. Ta istotka inteligentna, szczupła drobna, jak średniowieczne posążki, uczona jak student, a naiwna jak mniszka, z umysłem skażonym a z ciałem i sercem nieskalanem, buntująca się przeciw porządkowi społecznemu, nęcona jak dziecko przez wszystko, co migoce i błyszczy, drażniła zmysły młodego panka.
Niestety! To mieszkanie na ulicy d’Estrées, z podniszczonemi czerwonego koloru obiciami i firankami, ze śladami zużycia na meblach, zdradzało już całe lata istnienia. Zdradzało wspomnienie tylu innych kobiet, które wchodziły drżące do tej samej sieni, zkąd drzwi na lewo prowadziły do małego przedpokoju, wyłożonego dywanem i prawie ciemnego...
Kto one były, te kobiety?
Ileż razy Julia zadawała sobie to pytanie, idąc do tego zagadkowego domu! Ale nigdy jeszcze z takim gorączkowym niepokojem, jak tego wtorku, w cztery dni po strasznych zajściach z obu braćmi, których następstwem było jej przyjście tu, przez nią samą naznaczone.
Ktoby ją był spotkał tego popołudnia, nie przypuściby nigdy, że dąży na schadzkę miłosną, tak dalece jej delikatna twarzyczka, wymizerowana skutkiem niepokoju, zaprzeczała podobnym posądzeniom...
Nie zaszło nic nowego w ciągu tych dni czterech...
Julia nie zamieniła nawet dwudziestu słów z Janem, a z Antonim ani jednego. Rumesnil tylko był powodem jej niepokoju.
Pomimo, że w swoim telegramie nie żądała od niego wcześniejszego powrotu, miała jednak nadzieję, że przyjedzie natychmiast. Zamiast tego, otrzymała króciutki bilecik, zawiadamiający, że „będzie we wtorek na ulicy D’E..., że stosując się do jej życzenia, pojedzie tam prosto z dworca, ażeby nie widzieć się z nikim, że domyśla się powodu jej zaniepokojenia, ale prosi, ażeby się nie dręczyła, bo jeżeli tylko jest to w jego mocy, uczyni wszystko, co potrzeba...”
— On myśli, że idzie mi o Antoniego — pomyślała Julia i serce jej się ścisnęło.
Czy dlatego właśnie nie powrócił wcześniej, pomimo jej telegramu? Czy obawiał się nowego żądania? Przypuszczenie to było bolesne, ale mniej bolesne od tego, co lękała się ujrzeć w jego jasnych oczach, gdy wyrzecze słowa, od których zawisła cała jej przyszłość:
Jestem matką...
Usiłowała wystawić sobie twarz kochanka, gdy to usłyszy. Ale nie mogła wyobrazić sobie jego rysów.
Wyobraźnia jej, od dzieciństwa naginana rodzajem wykształcenia, jakie otrzymała, do oderwanych pojęć, nie miała tej potęgi wywoływania postaci za rysowanych tak wyraźnie, jak w rzeczywistości, w ciemnych zakątkach mózgu. Tylko jego oczy — tak mmne niekiedy, tak słodkie innym razem — błyszczały przed nią, gdy szła na ulice D’Estrées...
Dzień był pogodny i ciepły, nadający urok kwietniowy niektórym dniom paryzkiej jesieni, stanowiącym uderzające przeciwieństwo z dniami przedwcześnie mróźnemi, jak ów dzień, gdy Jan oczekiwał Brygidy Ferrand.
W takie dnie, jak ten wtorkowy, unosi się w przezroczystem powietrzu czar wiosenny, widoczniejszy jeszcze w dzielnicach, w których istnieją dotąd pałace otoczone ogrodami.
Oczy Julii patrzyły na pożółkłą zieleń, przebłyskującą po za sztachetami ogrodzeń, lub ponad murami, ale nie widziały nic. Słodycz dnia przenikała ją mimowoli i powiększała jej smutek. Dawne niepokoje, dotyczące przeszłości kochanka, powracały jej na myśl, bardziej jeszcze dręczące. Tak — kto były „tamte”, które tak samo, jak ona, szły do tego domu?
Pomimo błędu, jakiego się dopuściła Julia, cały ten świat występnych miłostek był dla niej czemś zupełnie nieznanem i mewyraźnem. Uważała się ona w swej naiwności za bohaterkę jakiejś wyjątkowo romantycznej historyi.
Jeżeli Ademar — jak przychodziło jej mimowoli na myśl — miał przedtem inne stosunki miłosne, zapewne te przelotne kaprysy nie miały w sobie nic podobnego do jej uczucia. Były to pewnie kobiety zamężne lub awanturnice, z których żadna, jak ona, nie oddała mu świętego kwiatu pierwszej miłości.
A jednak — może która z nich także kochała go prawdziwie? Może ktora z nich także została matką... Z całą tą przeszłością teraz skończyło się już bezpowrotnie. Czy z ich szczęściem stanie się to samo? Czy nadejdzie dzień, kiedy po tym samym chodniku będzie szła do tego domu inna — jej następczyni.
Doszedłszy do rogu ulicy, Julia zatrzymała się przed samym domem i spojrzała na okna, którym pozamykane okienice nadawały pozór pustki. Był to jeden ze środków ostrożności, przedsiębranych przez Ademara.
Niepokojąca myśl, co się stanie za temi zasłoniętemi oknami, była tak przykrą Julii, że wpadła do sieni, biegnąc prawie, ażeby nie przedłużać oczekiwania i raz już dowiedzieć się o swym losie...
Głos dzwonka, naciśniętego drżącą ręką, odezwał się w głębi jej serca.
Drzwi otworzyły się...
Ademar stał przed Julią, która rzuciła się w jego objęcia, przyciskając go silnie do serca i zawołała, aby ulżyć swej męce:
— Ah! widzę cię! Mam cię! Mam! Nareszcie! Nareszcie....
I głaskała mu twarz rozpalonemi rączkami, jakby się chciała przekonać, że nie śni, że on naprawdę stoi przed nią, obejmowała go i przyciskała usta do jego ust, wydzierała się z jego objęć, aby się wpatrywać w tę twarz tak drogą...
A gdy przestraszony prawie jej gwałtownością wciągnął ją do salonu i zapytał:
— Co się stało, moja miła? jesteś taka wzruszona?
Wyrwała się z jego objęć i upadłszy na fotel, wybuchnęła płaczem.
Młodzieniec ukląkł przed nią. Obsypywał ją czułemi słowy, usiłując uspokoić ten wybuch nerwowy, który pomieszał jego przewidywania.
Obawy Jana i Julii nie były płonne.
Od Rumesnila to istotnie zażądał Antoni pięciu tysięcy franków na spłacenie zbrodniczego długu. Rumesnil dał pieniądze fałszerzowi — trochę przez wspaniałomyślność, trochę przez obawę.
Chociaż napozór postępowanie jego nie dawało się pogodzić z tem uczuciem, faktem jest jednak, że Ademar miał dla Jana prawdziwą przyjaźń, a pomimo, że to uczucie nie zdołało powstrzymać go od uwiedzenia Julii, było jednak o tyle silne, że nie mógł nawet znieść myśli o tem, ażeby przyjaciel miał się dowiedzieć o jego zdradzie.
Serce ludzkie często miewa takie braki logiki....
Dość było akcentu, z jakim Antoni wymówił, że przychodzi tu za radą Julii, ażeby uwodziciel odczuł w tem pogróżkę i ustąpił.
Otrzymawszy depeszę od kochanki, Rumesnil przypuszczał, że ta suma nie wystarczyła na zapłacenie długu — bo Antoni, chcąc zaraz dostać pieniądze, wyznał przed nim nadużycie popełnione w biurze. Zapewne ukradziona suma była znaczniejsza, i Julia zażąda znów od Rumesnila pomocy. albo protekcyi, jeżeli oszustowi zagraża więzienie.
Rumesnil przygotował się na odparcie nowego zamachu na swoją kieszeń lub wpływy — nie dlatego, ażeby nie dowierzał kochance, bo znał ją dobrze — ale dlatego, że lękał się, ażeby ten niebezpieczny braciszek, o którym zawsze miał nieosobliwe wyobrażenie, a który — jak się teraz przekonał — zdolny był do zbrodni, nie zaczął, zachęcony pierwszem powodzeniem, wykonywać na siostrze ciągłego szantażu, a przez siostrę i na nim samym, Rumesnilu.
Postanowił więc przyjąć Julię trochę zimno.
Ale namiętne uniesienie dziewczyny, jej dzika gwadtowność, z jaką porwała go w objęcia, jej pocałunki i łzy, wszystko to dbwodziło, że „ważna nowina”, o której wspominał telegram, odnosiła się do czegoś zgoła innego, niż sprawy pieniężne...
Co się stało?
Ademar miał niezupełnie czyste sumienie na jednym punkcie.
Od talku tygodni zaczynał być znużony Julią i jego bytność w zamku pod Malesherbes miała na celu nie tyle bażanty, ile pewną osobę z jego świata, okazującą gotowość do „wyróżnienia” go, jakby się wyraził którykolwiek z Rumesnilów z przed stu pięćdziesięciu lat, do których potomek ich był tak bardzo podobny pod wielu względami.
Czy podobna, ażeby przeczuła ten drobny początek sprzeniewierzenia?
Rozsądek rozpustnika odpowiadał „nie”, ale doświadczenie co do nieobliczonych zawikłań w stosuukach miłosnych przejmowało go nieokreśloną obawą, którą jednak szczerość Julii rozwiała odrazu.
Odzyskawszy panowanie nad sobą, poskromiła wzruszenie i zapytała głosem jeszcze stłumionym od płaczu:
— Mój drogi! wiem, że Antoni był u ciebie rano przed twoim wyjazdem. Wiem, że potrzebował znacznej sumy, i to zaraz: pięć tysięcy franków. Widzisz, że wiem wszystko. Dałeś mu te pieniądze. Nieprawdaż?
— Jeżeli wiesz o tem, poco mnie pytasz? — odparł Rumesnil.
Rozpoczęcie rozmowy o tym przedmiocie zmieszało go i powróciło mu trochę nieufności.
— Bo chciałam cię upewnić, że nie miałam żadnego udziału w tym jego postępku, a obawiam się, czy nieszczęśliwy nie zasłonił się mojem imieniem. Jakim sposobem domyślił się naszego stosunku? Nie wiem. Ale wie o tem. Utrzymuje, że nas widywał na ulicy, chodzących sam na sam, że poznał twoje pismo, choć zmienione, na kopertach listów do mnie adresowanych... Mniejsza o to zresztą. O to mi tylko idzie, co ci powiedział. Odpowiedz mi szczerze. Czy mówił, że to ja go przysyłam?
— Nie mówmy o tem — odparł Rumesnil.
— Mówił to, czy nie? — nalegała Julia.
— No! tak... Mówił...
— I uwierzyłeś mu?
— Pamiętałem, że to twój brat — odrzekł Rumesnil, całując rękę kochanki — i oddałem mu tę przysługę...
Naleganie Julii wzbudziło w nim posądzenie, że była nieostrożna z Antonim.
Nie przychodziła teraz z nowem żądaniem. Przychodziła się usprawiedliwić, a przez te same sentymen talne skrupuły, które pochlebiały jego próżności, nieŚ pokoiła jednocześnie jego przezorność. Trzeba więc było przyjąć to wszystko lekko. Tak też uczynił, dodając do pełnego wdzięku ruchu odrobinę słodkiego szyderstwa:
— To było zupełnie naturalne i trzeba być głupią Julią, ażeby przywiązywać wagę do takich drobnostek!
Przypomnienie żartobliwego przezwiska, jakie jej czasem dawał, drażniąc ją żartobliwie, co tak lubią czynić zakochani, nie wywołało uśmiechu na zaciśnięte gorzko usta dziewczyny, która wyrzekła z powagą:
— Nie żartuj. To wszystko jest zanadto smutne. Tak bardzo potrzebuję twojego szacunku... Powinieneś najpierw uwierzyć, że ©on skłamał, nikczemnie skłamał. Czyniłam, co mogłam, żeby przeszkodzić jego przyjściu do ciebie. Chciał, żebym ja sama to uczyniła! Wiesz dobrze, że ja nie kłamię — prawda? Powiedz mi, że to czujesz!
— Ależ tak, czuję to — odpowiedział z uległością, z jaką przemawia się do chorych dzieci.
I jakby nie rozumiał jej rozgorączkowania, całował ją długo, a ona oddała mu z uniesieniem ten pocałunek, lecz niewytłómaczony jej niepokój bynajmniej się nie zmniejszał.
— Ach! dziękuję ci! — powiedziała. — Kochasz mnie. Wierzę, że mnie kochasz... To mi dodaje siły... Mój telegram zawiadomił cię, że mam ci udzielić bardzo ważnych wiadomości. Pierwsze — to, że Jan domyśla się także naszego stosunku...
— Więc dlatego zażądał widzenia się ze mną jutro — zawołał Rumesnil?
Na wzmiankę przyjaciela twarz jego się zmieniła.
— Ale zkąd on mógł się dowiedzieć? — nalegał. Kto go ostrzegł?... Odpowiedz mi, Julio! Ach! jeżeli to ty...
— A gdybym nawet to uczyniła? — przerwała Julia. — Czy ta tajemnica nie jest dla mnie jeszcze ważniejszą niż dla ciebie? Jeżeli masz dla Jana prawdziwą przyjaźń, należało pamiętać o tem dawniej.. — dodała z dziwną ironią.
Pomimo całego niepokoju, zraniło ją boleśnie to, co zaczynała spostrzegać wyraźnie w sercu kochanka, że myśl o odkryciu ich stosunku przez brata zaniepokoiła go ze względu na niego samego, nie na nią.
— Uspokój się zresztą. Jam ma podejrzenia, wielkie podejrzenia... Ale niema pewności. I dla zdobycia tej pewności przyjdzie tu jutro. Odda ci pięć tysięcy franków. Miał je już, zanim się dowiedział o bytności Antoniego u ciebie... Musisz przyjąć te pieniądze. Ja tego żądam!.. I trzeba, żeby wyszedł od ciebie uspokojony. Powie ci, że ludzie już mówią o twojem bywaniu u nas... Będzie cię prosił, żebyś przestał bywać.
— Przestanę... — powiedział Rumesnil. — Jeżelim ci zrobił przykrość przed chwilą, przebacz mi! Jednakowoż to rzecz zupełnie naturalna, żeby moja przyjaźń dla twego brata trwała obok mojej miłości dla ciebie...
— Przestaniesz bywać?... — powtórzyła Julia. Przestaniesz bywać?... Ależ ja tego nie chcę, żebyś przestał bywać!... Wynajdź inny sposób, żeby odzyskać zaufanie Jana, błagam cię o to! Ale nie taki sposób! I tak widuję cię tak mało! Stracić jeszcze tę sposobność mówienia z tobą, słyszenia twego głosu, widzenia cię — cieszenia się tobą? Nie! na to się mie zgodzę! I ty także nie zgodzisz się, gdy usłyszysz i drugą nowinę...
Patrząc prosto w oczy kochanka, z rękoma złożonemi w jego dłoniach, dodała:
— Jestem matką..
Straszliwe słowo zostało wymówione, a jej posępne źrenice szukały w jasnych oczach Rumesnila tego, co miało jej biedne serce, skrwawione i cierpiące natchnąć wiarą w jego miłość. Ostry błysk mignął w oczach Rumesnila i przeszył do głębi serce Julii — błysk ciemny i przenikliwy. Było to spojrzenie człowieka, który nagle zobaczył przed sobą niebezpieczeństwo i uzbraja się przeciwko chytrości kobiecej i zbiera siły. Nastąpiła chwila strasznego milczenia — a potem kochanek zapytał:
— Jesteś tego pewna?
— Tak — odpowiedziała z prostotą i smutkiem.
Jakąż boleścią było dla niej w tej chwili to oschłe i twarde zapytanie bez radosnego wzruszenia — bez słowa litości! Rumesnil ogarnął ją nanowo przenikliwem wejrzeniem. Widział, że jest szczera tak wyraźnie, jak wyraźnie widział w tem półświetle pokoju ż pozamykanemi okiennicami jej twarz zeszczuplałą, zapadnięte policzki, błękitnawe żyłki na pobladłych skroniach.
Oschłe serce młodego rozpustnika, które oddawna już biło tylko dla żądzy i dla ciekawości, wzruszyło się na chwilę litością, której Julia tak bardzo potrzebowała. Przyciągnął ją do siebie. Jak dalece machinalną i niewyraźną była ta litość, jak połączoną ze wstrętnemi myślami, nieszczęśliwa miała przekonać się później, przechodząc w myśli wszystkie chwile tej rozmowy! Na razie skądżeby się zdobyła na odwagę obserwowania i analizowania kochanka? Zkąd miała zaczerpnąć sił do oparcia się w tej chwili rozpaczy podszeptom tego, kto był dla niej jedyną nadzieją — a kto jej teraz mówił:
— Nie od dziś dopiero przyszło ci to na myśl?
A gdy odpowiedziała cichutko:
— Już od kilku tygodni...
— Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej! — zapytał — Ale nie możemy nic postanowić, dopóki nie będzie pewności, że się nie mylisz... Dowiemy się o tem, bylebyś mi zaufała... To najważniejsze. Przyrzekasz, że mi zaufasz?
— Gdybym ci nie ufała, czyż byłabym tutaj? — westchnęła, opierając głowę na ramieniu kusiciela, w którego słowach jej dusza zbłąkana, lecz pełna prostoty, nie domyślała się złowrogiej rady.
Złudzona tą udaną słodyczą, wierząc, że kochanek podziela jej wzruszenie, westchnęła:
— Ach! gdybym mogła się odważyć!...
I dodała błagalnie:
— Jeżeli mamy mieć dziecię, czyż pezwolimy mu przyjść na świat bez prawa do nazwiska ojca:
Czy nie zostanę twoją żoną — twoją prawdziwą żoną?...
— Gdybym był sam na świecie, niezależny od nikogo, byłabyś już moją żoną — odpowiedział Rumesnil.
Oddawna spodziewał się tej prośby i zawczasu przygotował sobie odpowiedź. Drżące słowa dziewczyny były tak pokorne, zdradzały takie upragnienie jawnego szczęścia, domagały się praw tak jej należnych, że jednak wzruszyły jakieś tajemne struny tej duszy samolubnej podwójnie — samolubstwem człowieka próżnego i rozpustnika. Rumesnil następne słowa wymówił z pewnym wyrzutem sumienia:
— Wiesz, że matka ma tylko mnie jednego. Nie chcę się żenić bez jej zezwolenia.. Próbowałem Ją przygotować do tego!... Ale ma ona swoje przesądy... Daj mi trochę czasu... Powtarzam ci raz jeszcze: zaufaj mi...
Mówił — a ona wpatrywała się w niego niemal z zachwytem, tak dalece hypnotyzowała ją jego obecność, do tego stopnia — że mu była wdzięczna za te mniemane usiłowania, jak gdyby dał jej stanowcze przyrzeczenie!
Nigdy jeszcze Rumesnil nie czuł tak żywo swojej nieuczciwości w stosunku z tą dziewczyną, którą uwiódł, trochę przez wrodzoną przewrotność, trochę przez próżność, a najwięcej przez lekkomyślność... Czy dla pozbycia się tego wyrzutu, czy dla powstrzymania się na niebezpiecznej drodze, czy dlatego, że w zmęczonej postaci Julii był jakiś posępny urok, działający mu na zmysły, czy też mając zamiar nakłonić ją do czynu, przeciw któremu przewidywał jej opór, chciał jej dowieść przewagi swojej woli nad jej wolą? Dość, że ta kłamliwa opowieść o przeszkodach do małżeństwa, o którem nigdy naprawdę nie myślał, zakończyła się pieszczotami, łamiącemi opór Juli. Chciał ją pociągnąć do pokoju przyległego salonowi. Dała się doprowadzić do samych drzwi, lecz tam wyrwała się z jego objęć i odepchnęła go. Oparła się o ścianę, ręką przyciskając serce, jakby tam uczuła ból. Myśl o przyszłem macierzyństwie ogarniała ją coraz silniej, budziła w niej dreszcz obrzydzenia wobec tego zmysłowego szału, który w tej chwili wydawał się jej sponiewieraniem. Wymówiła z trudnością, przyciskając ręką serce:
— Boli mnie serce... Daj mi pokój... Miałam zanadto wzruszeń dzisiaj... Muszę wrócić do domu!
Była tak zmieniona, że Rumesnil sądził, iż jest chora.
— Czy chcesz, żebym cię odwiózł! — zapytał.
— Nie! — odrzekła. — Moglibyśmy spotkać się z Janem!... Potrzebuję być sama, żeby się uspokoić — dodała, biorąc się za głowę.
Potem, gdy już miała wychodzić, zatrzymała się na progu.
— Nie gniewasz się? — zapytała.
I przyciskając Rumesnila do serca, jak przy powitaniu, dodała:
— Jak ja cię kocham! Tak bardzo, że aż się tego boję!
— Przekonam się, czy mnie kochasz... — odpówiedział z tak dziwnym wyrazem, że Julia, nagle zaniepokojona, zapytała:
— Co masz na myśli?
— To, o czem mówiliśmy przed chwilą: o twojej obawie, że zostaniesz matką...
— To nie jest obawa — odrzekła.
— Trzeba, żeby nie było nawet tej obawy... — mówił dalej, a jakiś złowrogi blask zajaśniał w jego oczach.
I wymówił — wyszeptał raczej te zagadkowe słowa:
— Widzisz sama, że trzeba pozbyć się tej obawy... Nie powinnaś zostać matką... Przyrzekłaś mi zaufać. Znajdę kogoś pewnego, do którego cię zaprowadzę jaknajprędzej... Nie obawiaj się! Nie myśl o niczem!... Ja odpowiadam za wszystkie trudności, w jakich mogłabyś się znaleźć, i za to, co trzeba uczynić, żeby się od nich uwolnić... Wyratuję cię, jeżeli tylko zechcesz mumie posłuchać. Żegnam cię...
Julia nie odpowiedziała nic, bo okropne słowa, których znaczenia nie mogła nie zrozumieć, zmroziły jej serce do głębi.
Wyszedłszy na ulicę, obejrzała się wokoło, jakby dopiero teraz zdając sobie sprawę z istnienia zewnętrznego świata po wyjściu ze snu, w którym dławiła ją zmora. Szła przed siebie, jak automat, powtarzając w myśli słowa tak wyraźne, przy całej zagadkowości:
— „Trzeba pozbyć się tej obawy... Nie powinnaś zostać matką... Zaufaj mi... Ktoś pewny... Wyratuję cię, jeżeli...”
Uwiedziona dziewczyna słyszała w myśli tę zachętę do zbrodniczych praktyk, któremi tyle jej podobnych zgiadziło żywy dowód swej winy. Słyszała to — i nie wybuchnęła oburzeniem i zgrozą! Jakąż władzę miał nad jej duszą i ciałem ten człowiek, że mogła przyjść do niego przed dwiema godzinami — i zdobyć się na prośbę, żeby uratował jej cześć kobiecą? A teraz wracała od niego, dawszy się pociągnąć na samą krawędź otchłani upojeń zmysłowych, wśród których wola taje, jak wosk na ogniu, i pozwoliła mu wypowiedzieć tę nikczemną radę! Zdawało się jej teraz, że ją skalały te ohydne słowa — teraz, gdy już czar obecności uwodziciela przestał na nią działać — gdy już nie słyszała jego głosu, nie widziała jego twarzy, jego postaci, gdy nie oddychała tem samem, co on, powietrzem. W miarę, jak się oddalała od ulicy D’Estrées, zwiększała się w niej obawa wpływu tego kochanka, zdolnego do powzięcia tak okropnego zamiaru — wzrastała tak, że drżące nogi uginały się pod nią. Na bulwarze Inwalidów osunęła się na ławkę, a wszystko, co pomimo upadku pozostało w niej jeszcze czystego i dumnego, wybuchnęło w tym buncie przeciwko potwornej radzie, i powtarzała sobie po cichu — bez końca:
— Nie! nie uczynię tego! Nie zgodzę się na to!... Ale kto mnie przed nim obroni?


X.
ET NE NOS INDUCAS...

W rodzinach takich jak, Monneronowie, wyrosłych w sposób opaczny, wbrew zasadniczym podstawom społeczeństw zdrowych, spostrzega się zjawisko jeszcze tragiczniejsze od katastrof takich, jak oszustwo Antoniego i upadek Julii. Tym objawem jest zupełne osamotnienie w chwilach przesilenia członków tych rodzin słabo spojonych — choćby nieszczęścia ich były sobie pokrewne, a nawet takież same. Ojciec i syn — matka i córka — bracia i siostry cierpią, te same bóle, w tych samych warunkach, i nie domyślają się nawet podobieństwa swych cierpień. Nie rozumieją się, ani nie umieją sobie dopomódz wzajemnie. Stoją obok siebie, a są obcy sobie. Brak im tego tajemniczego spojenia, tej domyślności mimowolnej a zupełnej, będących przywilejem rodzin, posiadających trądycye, gdzie każde pokolenie jest jednem ogniwem tego samego łańcucha, jednym epizodem tej samej historyi. Tam rodzice mogą podtrzymać swem doświadczeniem dziecko, będące dalszym ciągiem ich istnienia, tam starsze rodzeństwo może być przewodnikiem młodszego, które jest zawiązkiem tego, czem było przedtem ono samo. Nieprzerwana niczem ciągłość jest cechą tych rodzin silnych, rozwijających się powoli, gdy tymczasem dowodem anormalności tamtych jest to, że wysiłki jednostek gromadzą się, ale się nie łączą. Błędy jednych nie są nauką dla drugich. Dążność do rozkładu objawia się zawsze w tych improwizowanych środowiskach, którym brak warunków niezbędnych dla trwałości — gruntu, którego wpływ dziedziczny przechodzi w krew pokoleń — zwyczajów, które urabiają na podobną modłę pojedyncze osobniki — religii, zapewniającej nierozerwalny związek dusz, pomimo rozłąki na tym świecie. Gdyby rodzina Monneronów uformowała się była prawidłowo, wokoło prawidłowego ogniska domowego, prawdopodobnie Julia uniknęłaby tego, co ją spotkało, a gdyby nawet wszystko poszło tak samo (bo obłęd miłości zdarza się zawsze i wszędzie), byłaby przynajmniej znalazła w otoczeniu rodziny serce zdolne do współczucia i pocieszenia jej. Jan był tak uzdolniony do tej roli! I dla niego samego byłoby to takiem dobrodziejstwem! Umysł jego, napół już skłaniający się do katolicyzmu, szukający sposobów pogodzenia religii z życiem, byłby w tem znalazł jeden więcej dowód i to bardzo wyraźny. Pan Ferrand dał mu był kiedyś stary egzemplarz katechizmu, ułożonego przez koncylium Trydenckie, i powiedział:
— Wytłómacz sobie swój los zasadami, wyłożonemi w tej książce, a wyprowadzisz z tego wnioski...
Tę czcigodną księgę, której karty przerzucało tyle rąk pobożnych, spoczywających już oddawna w grobie, byłby wziął na pomoc po usłyszeniu wyznań siostry. Julia byłaby mu opowiedziała o swych nieszczęściach i o strasznych radach Rumesnila. Byłaby mu wyznała, że po pierwszej chwili buntu teraz obawiała się pokusy. A on wtedy wskazałby jej drżącą ręką stronice, na których Ojcowie Kościoła tłómaczą znaczenie słów modlitwy Pańskiej:
Et ne nos inducas in tentationem...“
I zrozumiałby wtedy, jak ściśle dają się one zastosować do wyjątkowego położenia siostry. Cóż one mówią, karty tej księgi? Że każda pokusa ma podwójny charakter: piętno nadane jej od Boga, który pozwala na pokusę, żeby nam dać sposobność zwyciężenia jej i zdobycia zasługi — i piętno wiekuistego wroga, podsuwającego ją nam, a nas zgubić. Do tego odnosi się piękny ustęp z księgi Tobiasza: Quia acceptus eras Deo, necesse fuit, ut tentatio probaret te...
Propozycya, podszepnięta uwiedzionej dziewczynie przez uwodziciela, obiecującego, że ja zaprowadzi potajemnie tam, gdzie zbrodnicze ręce wybawią ją — prawie bez jej wiadomości — od następstw błędu, czyż nie miała na sobie tego podwójnego piętna? Odepchnąć ją, przełożyć pokutę za popełniony błąd nad zbrodnię, uwalniającą winowajczynię od kary, było dla Julii sposobnością dźwignięcia się z upadku, odzyskaniem w części prawa do własnego szacunku. Poddać się suggestyi uwodziciela, było ocaleniem w oczach świata — zgubą ostateczną wobec Boga. Wezwanie z nieba i z otchłani, jakże wyraźnie odzywało się wokoło tej duszy udręczonej! Jakiegoż więcej potrzeba dowodu na stwierdzenie. że istnieje Duch Dobry i Duch Zły, że trzeba pomiędzy nimi wybierać pomiędzy grzechem a pokutą? Jan byłby doświadczył wtedy uczucia, graniczącego z zupełną wiarą, bo przecież celem każdej religii jest zbawienie. I byłby przemówił do nieszczęśliwej siostry, która zobaczyłaby w innem świetle swoją niedolę. Niestety! Ten brat i siostra niedarmo byli dziećmi obłąkanego ojca, który pod pozorem oparcia życia na racyonalnych podstawach, systematycznie niweczył wokoło swojej rodziny wszystko, co jest atmosferą i światłem. Dzieci jego przyzwyczaiły się polegać tylko na sobie, szukać punktu oparcia tylko w swojem własnem zdaniu i we własnem doświadczeniu. Jam nie zwierzał się nigdy Julii z rozwijających się w nim uczuć chrześcijańskich. Samotny był wśród tych wysiłków, gdy szukał wiary i odpychał ja jednocześnie. Julia nie zwierzyła się przed nim z walki, jaką z sobą toczyła — czy usłuchać, czy odepchnąć myśl, wywołaną tem „zaufaj mi,” szepniętem przez Rumesnila. Poczucie uczciwości wzdrygało się na to; ale po tym pierwszym buncie sumienia, złowrogie te słowa osłabiały coraz więcej jej wolę. Pokusa wzmagała się, a Julia była tak samotna!
Walka ta rozpoczęła się na ławce, na bulwarze Inwalidów, na którą nieszczęśliwa dziewczyna osunęła się, wołając:
— Kto mnie od niego obroni?
W tych słowach przebijało już wahanie serca, niepewnego swoich sił. Gorączka sumienia, którą wywołuje wielka pokusa i zwątpienie o swoich siłach, to wstęp do porażki. Lękać się popełnienia błędu jest już uznaniem, że ten błąd nie jest niemożliwy. Człowiek bezwzględnie uczciwy nie obawia się, że popełni kradzież. Pomiędzy nim a występkiem jest przestrzeń nie do przebycia. Obawa Julii Monneron wobec tego, co jej proponował Rumesnil, była już zesłabnięciem jej moralnego poczucia. Kto się lęka swej słabości, jest rzeczywiście słaby. Siedziała przeszło godzinę, walcząc z hypnotyzmem, jaki wywiera kochanek, nawet oddalony, na kobietę, której ciało opanował siłą swej żądzy. Pomimo, że dzisiejszego popołudnia Julia zdobyła się na odwagę uchylenia się od pieszczot Rumesnila, miała ona w swych żyłach truciznę wspólnie doznanych rozkoszy, która czyniła z niej — pomimo wszelkich oporów — własność uwodziciela. A gdy on rozpocznie znów tę samą rozmowę, a nie wątpiła, że rozpocznie, czy będzie się czuła tak samo bezbronną jak teraz, kiedy przeraża ja perspektywa odwiedzin u potajemnego operatora?
— Odmówię! — powtarzała sobie. — Muszę odmówić.
Ale gdyby była zupełnie pewna swojej stałości, czy doznawałaby tej obawy, że nie będzie mogła chcieć, którą znała aż nadto dobrze? Doznawała jej tak często, w czasach pierwszych schadzek, gdy sobie postanawiała, że nie pozwoli Ademarowi uścisnąć się za rękę, ani pocałować się, ani przemawiać do siebie w kuszący sposób. A jednak za każdym razem niedopisała jej wola. Może i teraz niedopisze?
Nie! — powtarzała sobie — nie wątpię!
I jakby samo wspomnienie Rumesnila obezwładniało w niej ten punkt żywotny, na którym opiera się cały organizm dla stawienia oporu, ręce i nogi omdlewały jej, serce zamierało na samą myśl o walce, którą trzeba będzie stoczyć...
Dziwne to uczucie — niemal dotykalne — jarzma przygniatającego jej istotę, stało się jej nagle tak nieznośnem, że porwała się z miejsca, jak za pociśnięciem sprężyny, ażeby się z niego otrząsnąć i zaczęła iść prędko w stronę domu rodziców, przez niekończące się nigdy bulwary.
Usiłowała rozpędzić gwałtownym ruchem nagabywania, których była ofiarą, i stopniowo z niejasnych, mętnych słów kusiciela zaczęły się wyłaniać wyraźniejsze obrazy, przeciw którym buntowała się cała jej istność.
Nie mogła jednak ich rozegnać.
Jest to drugiem stadyum pokusy, w którem dusza oswaja się z czynem, mając silne postanowienie niedopuszczenia go, a przedstawiając go sobie z wyrazistością coraz dokładniejszą.
Bierzemy niejako udział w tem, co sobie wyobrażamy zbyt wyraźnie.
Tę stronę ludzkiej natury miał na myśli najbardziej stanowczy z Apostołów, gdy mówił:
„Niechaj te bezeceństwa nie będą nawet wspominane przez was!”
I w tej samej chwili, gdy dusza jej wołała „nie!” Julia widziała przed sobą obraz prawie namacalny, i w myśli godziła się z nim, jak z czemś rzeczywistem...
Tak, widziała siebie jadącą powozem z Rumesnilem, ku domowi, którego adres powiedział stangretowi; może to jeden z tych domów, około których teraz przechodzi?...
Będzie osłonięta płaszczykiem, na twarzy będzie miała podwójną woalkę.
On będzie do niej przemawiał, dodając odwagi.. Będzie ją trzymał za rękę...
Wysiądą opodal od domu, ażeby stangret nie mógł nigdy świadczyć przeciwko nim.
Takie rzeczy są zakazane przez prawo... Prowadzą do więzienia... Są zbrodnią...
Wejdą potem do sieni. Zaczną wchodzić na schody.
Julia wyobrażała sobie te schody wązkie i ciemne...
Na piętrze ktoś otworzy drzwi... Kogoż tam zastaną gotowego do wykonania zbrodniczej roboty? Kobietę, czy mężczyznę?
Julia widziała spojrzenie tego „fabrykanta” lub „fabrykantki aniołków.” Oddychała atmosferą szpitalną.
Widziała przed sobą stół założony narzędziami metalowemi, których zimny blask mroził jej krew teraz, na samą myśl o tem. A cóż to będzie dopiero w rzeczywistości? Na czem będzie polegać ta śmiertelna robota?
Nie wiedziała...
Ach! i nigdy się nie dowiel... Nie pójdzie nigdy do tego bezecnego miejsca! Nie powierzy się tym rękom łotrowskim a zręcznym, które widziała w myśli ujmujące narzędzie... Nigdy!.. Nigdy!...
Złudzenie było tak silne, że spostrzegła nagle, iż wymawia głośno te same słowa:
Nigdy! Nigdy!
Wymawiała je z takiem uniesieniem, że przechodnie zaczynali się oglądać.
Jeden taki spacerowicz z Łacińskiej Dzielnicy, śledzący zwykle ładne dziewczęta w obiadowej godzinie, zadziwił się tak jej zachowaniem, że poszedł za nią i przemówił...
Przestrach, jaki sprawiła Julii zaczepka nieznajomego, przywołał ją do przytomności i zrozumiała położenie, w jakiem się znajdowała, więc do domu rodziców weszła już zupełnie przytomna. Na szezęście, nie zastała tam Jana, czego się obawiała. Jedyną osobą obecną w mieszkaniu była pani Monneron, która ją powitała temi uprzejmemi słowy:
— Zkądże przychodzisz z taką miną, jakbyś spadła z księżyca? Czy uważasz, że to przyzwoicie wracać tak późno? Jest szósta, a Paulina mówiła mi, że wyszłaś o drugiej...
— Miałam zajęcie... odpowiedziała Julia z miną nachmurzoną, z jaką przyjmowała zwykle niemiłe pytania i poszła do swojego pokoju, nie racząc dodać jednego jeszcze kłamstwa słownego do kłamliwego czynu, jakim był zwitek papieru, który trzymała w ręce, jak zwykle, gdy chodziła robić notatki do Biblioteki.
Zaczepny ton pani Monneron, zestawiony z obojętnością, z jaką zwykle pozwalała jej wychodzić, nie badając, gdzie przepędza popołudnie, nie mógł złagodzić smutku dziewczyny. Jakiejże się pomocy mogła spodziewać z tej strony? Żadnej.
Antoni powiedział prawdę podczas rozmowy z Janem: matka istotnie zachęcała Rumesnila, przyjmując go ze wszelkiemi przymileniami, do jakich była zdolną, usuwając się podczas jego odwiedzin, nie podejrzewając niebezpieczeństwa, wywołując je nawet w nadziei, że zaloty młodego panka zakończą się ślubem. Nie umiała przewidzieć awantury, w jaką wplątała się córka. Nie widziała walki, toczącej się w duszy córki, ani jej cierpienia.
Julia, wszedłszy do tego pokoiku, gdzie tyle marzyła, doznała uczucia goryczy, które bywa złym doradcą. Usiadła, oparłszy głowę na rękach, a łokcie na stole, zarzuconym bezużytecznemi książkami i programami egzaminów.
I nagle, zamiast powtarzanego przed chwilą protestu:
— Nigdy! Nigdy!
Odezwało się w jej duszy pytanie:
— Czemużby nie?
Był to już postęp pokusy... To takie ulotne widziadło to pierwsze:
— Czemużby nie?
Jakże lekko muska ono myśl ludzka! A potem powraca, bardziej już wyraźne, bardziej natrętne! Zupełnie jak zręczne i zwinne zasadzki myśliwego, tropiącego zdobycz, odchodzi on jeszcze, ale powróci za chwilę śmielszy... Na zapytania, stawiane sumieniu, decyduje się ono nareszcie odpowiadać i roztrząsać te pytania.
Teologowie nie bez powodu nadali władzy piekieł imię, zrobione z greckiego słowa, wyrażającego pojęcie rzecznictwa. Kto się wda z szatańskim kusicielem w rozprawy nad tem, co zrazu wzbudzało tylko zgrozę, a teraz przedstawia się jako zadanie do rozwiązania, ten już napół przegrał sprawę.
— O ileż lepiej byłoby mi nie rodzić się wcale, jeżeli miałam dojść do tego!... — mówiła sobie Julia.
Oskarżała życie — a w tem oskarżeniu tkwiło usprawiedliwienie dla dzieła śmierci, którego myśli nie odpychała już z taką, jak przedtem, gwałtownością. Patrzyła na swoje papiery, na swoje książki, na całe to wstrętne urządzenie jej celi ciasnej, jak ciasnem było jej życie, dopóki nie weszły w nie zakazane wzruszenia, których poznania nie żałowała. Co jedno, co było najlepszego w całem jej życiu. Wstręt, jaki czuła dla matki, budziła w niej i reszta rodziny, oddzielonej od niej cienkiemi ścianami, wplątanej w jej smutny żywot. Sama myśl, żeby znów zasiąść do stołu nawprost tej matki niegodziwej i głupiej, tego zaślepionego ojca, wstrętnego brata i tego drugiego, tak nieludzko okrutnego — bo tak osądziła ona Jana — to wszystko było dla niej tak przykre, że uciekła się do sposobu, często używanego w ostatnich czasach, ilekroć, jak dziś, czuła fizyczną potrzebę milczenia i ciszy wokoło swej niedoli. Wyrwała się wysiłkiem woli z osłupienia, żeby pozamykać okienice, rozebrać łóżko i położyć się, a służącej powiedziała przez zamknięte na zasuwkę drzwi, że silna migrena nie pozwala jej przyjść do stołu. Zgasiła światło i wśród ciszy, przerywanej tylko odgłosem wchodzenia i wychodzenia służącej z jadalnego pokoju, pogrążyła się w ciemności i chłodzie, poddając się zgabnym myślom — mniej zgubnym jednak, niż ta jedna myśl, która pociągała ją coraz więcej, zwolna, stopniowo! Teraz pokusa rozpętała się już z całą potęgą.
Słowa Rumesnila odzywały się w jej mózgu z przekonywającą dwuznacznością i powtarzała je, jak na ławce bulwaru Inwalidów:
— „Trzeba się pozbyć tej obawy i... Nie powinnaś zostać matką... Ktoś pewny... Wyratuję cię, jeżeli...
Teraz już się nie oburzała... Rozbierała ich znaczenie medyczne i ze złośliwem zadowoleniem powtarzała ohydny wyraz, stanowiący właściwą ich treść: „poronienie.“
Więc to ośmielił się jej proponować?!... A ona sama czego pragnęła? Nie żyć nigdy na tej ziemi. Przez jakież więc nikczemne tchórzostwo, czując i rozumiejąc to tak dokładnie, oburzała się przed chwilą na myśl oszczędzenia boleści życia — i komu? Istocie pozbawionej świadomości, zaledwie istniejącej. Jakież to nieuleczalne przesądy opanowały ją, że mogła potępić czyn, który nie zaszkodzi nikomu, chyba tylko jej samej?
Wiedziała tyle o medycynie, że mogła osądzić, na jakie niebezpieczeństwo fizyczne się naraża, może nawet śmiertelne — a o kodeksie kryminalnym dosyć, żeby zdać sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka jej groziła. Której z tych dwóch odpowiedzialności obawiała się? Ciało swoje wolno jej było narazić, bo to jej wyłączna własność. A na to drugie ryzyko, wobec prawa — dlaczegóżby się nie mogła i na nie wystawić? Co to znaczy — prawo? Kara? Cierpienie — jak każde inne. Trzeba je rozważyć i zbadać swoją odporność, nic więcej. Obowiązki? Żeby je uznawać, trzeba w nie wierzyć. A w imię czego miałaby Julia uznawać obowiązek kobiety, która ma zostać matką, do ochronienia za jakąbądź cenę życia swego dziecięcia?...
— Bo to jest pojęcie ogólnie przyjęte...
— A jeżeli ja go nie przyjmuję?
Zanadto nasłuchała się ojca, wysławiającego krytycyzm umysłowy, niezależność moralną, to wszystko, co nieszczęśliwy nazywał szumnie „rozumem,” a co jest tylko osobistem zapatrywaniem na rzeczy — osobistym kaprysem i anarchią duchową.
Dziwaczne pojęcie porządku społecznego, które czyni każdego człowieka sędzią bezwzględnym społeczeństwa 1 moralności! Córka rewolucyonisty, nawykła do stwierdzania swej niezależności systematycznem pogardzaniem i przyjętemi ogólnie wyobrażeniami. I w chwilach tragicznej walki z sumieniem była to taż sama fatalna mania buntowania się przeciw przesądom, którą się posługiwała, a przecież wszystko można uważać za przesąd, jeżeli się nie uznaje żadnego innego kryteryum, oprócz własnego zdania? Oprócz tej jednej podstawy do oporu, jakim jest wrodzony instynkt, który budzi w sercu kobiety miłość macierzyńską, zanim jeszcze zostanie matką — na czem więcej mogła się ona oprzeć? Na niczem, oprócz czczych i bezużytecznych zasad, któremi zaciekli szaleńcy usiłują zastąpić Boga żywego i pełnego miłości — Ojca Niebios — Stworzyciela całego porządku świata i rządzących nim praw, którego przykazania, objawione ludziom, nie pozostawiają pola do krytyki — Boga, który nagradza i karze, przed którym należy się ukorzyć i który przebacza.
Czemże dla Julii był ten Bóg, którego imienia ojciec nie wymówił nigdy za czasów jej dzieciństwa, a jeżeli później wspomniał o Nim, to zawsze stylem Kanta, którego objaśniał i tłómaczył nieskazitelny Barantin? Bogiem, którego ofiarowywał dla zaspokojenia religijnych uczuć córki, były „postulaty praktycznego rozumu, ” albo, pojęcie „czystej sprawiedliwości” — „pojęcie ideału, ” wszystko wysoce filozoficzne, cudownie oczyszczone od wszelkiej skazy przesądów. Ale na co się zdadzą te mgliste opary, kiedy trzeba działać i powziąć jakieś postanowienie, kiedy serce zrozpaczone potrzebuje pomocy ze sfer nadziemskich, jakiejś pewności, którejby mogło się uczepić na wieki?
Ach, gdyby Józef Monneron mógł był zobaczyć walkę duchową, jaką toczyła jego córka w tej rozpaczy, jakież byłoby jego przerażenie i jaki wyrzut sumienia!
— Brak mi odwagi! — powtarzała sobie. — Mam przed sobą trzy drogi: albo, żeby Rumesnil ożenił się ze mną zaraz, a tego nie może uczynić; albo żebym mu zaufała, jak tego żąda; albo, jeżeli nie mam na to dość energii, żebym skończyła raz na zawsze wszystko...
Myśl samobójstwa powracała bezustannie do tej duszy pozbawionej wiary, duszy wzniosłej pod wielu względami, a spętanej dolą, z którą się pogodzić nie chciała... Odpychała ją całą siłą swej młodości i teraz jeszcze ją odepchnęła.
— Zawsze będzie czas na to — pomyślała po chwili złowrogiego namysłu. — Kocham go... Chcę żyć, dopóki on będzie mnie kochał... Złożę moją wolę w jego ręce... Niech uczyni ze mną, co zechce. Niema na świecie złego ani dobrego. Dla mnie jest tylko on...
Julia nie byłaby kobietą i to kobietą zakochaną, gdyby jej abstrakcyjne rozmyślania nad prawem, jakie jej przysługuje do spełnienia tego lub owego czynu, nie zakończyły się namiętnym zwrotem ku człowiekowi, w którym była zakochana zbyt ślepo chwilami, a którego kiedyindziej sądziła z przenikliwą bystrością.
I teraz widziała go przed sobą takim, jakim był podczas dzisiejszej rozmowy: oględny, gdy była mowa o Antonim, nagle zamykający się w sobie na wzmiankę o Janie, nieufny zrazu, a potem wzruszony na wiadomość o jej stanie, łagodny i smutny, gdy wspomniała o małżeństwie, przemieniony i piękny w ogniu pożądania, pieszczotliwy, ujmujący, pociągajacy, gdy ją całował na pożegnanie, szepcąc przerażającą radę.
Po wyjściu od niego w pierwszej chwili podniosła bunt przeciw urokowi tej twarzy zmiennej, tych oczu niebieskich, uśmiechu zmysłowego i dowcipnego i pieszczotliwego głosu.
Teraz bunt minął i napawała się wywołanym obrazem, i jak było jej zwyczajem po powrocie z każdej schadzki z ulicy D’Estrées, usiłowała odnowić w pamięci całą rozmowę, każde jego słowo.
Doświadczenie powinno było ostrzedz ją o niebezpieczeństwie tych wstecznych analiz.
Bolesne niepokoje, które od kilku tygodni zasępiały jej szczęście, wynikały zawsze z tego oglądania się za siebie, które wykazywało jej zagadki tam, gdzie powinno było być źródło nadziei.
Tak samo było i tym razem...
I teraz w miarę jak wywoływała — z drobiazgowością, nie pomijającą żadnego szczegółu — wszystkie ustępy ich rozmowy, zmiany fizyognomii kochanka, które widziała w wyobraźni rozgorączkowanej miłością, nabierały innego znaczenia, i zwątpienie, które jej sprawiało tyle cierpienia, zwątpienie o szczerości jego uczuć, ogarniało ją, głębokie, mimowolne, niezwalczone...
Jakim lekkim tonem zbył Rumesnil jej pytania o Antoniego! Jak widocznem było, że żądanie złodzieja uczyniło na nim inne niż na niej wrażenie! Czy mógłby się zdobyć na taką obojętność w kwestyi honoru kogoś tak blizkiego Julii, gdyby jego fantazya dla niej podobna była do namiętnego zainteresowania się, jakie w niej budziły najdrobniejsze szczegóły odnoszące się do Rumesnila? Z jaką łatwością gotów był przystać na zaniechanie wizyt w domu jej rodziców, jeżeli to się nie podoba Janowi. A na samo przypuszczenie, że przyjaciel domyśla się czegoś, jakże wrażliwym i rozdrażnionym okazał się Rumesnil! To zestawienie, które w pierwszej chwili zraniło boleśnie Julię, jakże okrutnem wydało się jej teraz, gdy rozpamiętywała to wszystko, podczas tej nocy bezsennej... Czas upływał wśród tych rozmyślań, słychać było uciszanie się ruchu w całym domu, wszyscy rozchodzi się do siebie, drzwi się zamykały. Ktoś — ojciec, jak Julia poznała, zatrzymał się przed drzwiami jej pokoju. Poczciwiec, u którego najszkodliwsze teorye połączone były z głęboką czułością, zawołał na swoje dziecko, pytając tkliwie o jej zdrowie, jeżeli nie śpi — a tak cicho, żeby jej nie obudzić, gdyby spała. Julia leżała nieruchomo, jakby nie słyszała. Ojciec odszedł... Cisza coraz głębsza zapanowała w całym domu, a myśli nieszczęśliwej dziewczyny dręczyły ją dalej... Najboleśniejszym dla niej był sposób, w jaki kochanek przyjął wiadomość o jej stanie. Dwoistość jej natury uwydatniała się w tem cierpieniu: spaczony był jej umysł, ale dusza prawa i wrażliwa wyrzucała Julii, że mogła słuchać zbrodniczych podszeptów kochanka. Julia cierpiała, blizka płaczu, myśląc z żalem, że on mógł jej dać podobną radę... Cierpiała, że nie odczuł radości na myśl o dziecięciu, które miał z niej mieć, dawało jej się w tej chwili, że — gdyby ją kochał — była to nieustanna skarga jej rozżalonej duszy — byłby się ucieszył tem dzieckiem, będącem ich własnością, istotą zaszczepioną na ich własnem istnieniu. Zapytywała siebie, czy nie był kłamstwem ten powód, jaki jej podawał, usprawiedliwiając się, że nie może jej dać zaraz swego nazwiska, prosił, żeby mu dała czas, upewniał, że myśli o tym związku, będącym jedynym sposobem ocalenia jej honoru... A ona mu uwierzyła szalona! Czy nakłania do tego swoją kochankę ten, kto zamierza pojąć ją za żonę? Czy naraża ją na niebezpieczeństwo ohydnego śledztwa, w razie, gdyby wypadek ujawnił zbrodnię? Czy zohydza się w ten sposób — i tu Julia była w zgodzie z uczuciem, które popychało ją do buntu, czy zohydza się kobietę, której się zamierza oddać pierwsze miejsce w swoim domu, którą się ma wprowadzić do swojej rodziny? Szalona! Szalona! Któżby w samej tej złowrogiej propozycyi nie widział dowodu pogardy! A kto pogardza — ten nie kocha...

XI.
ET NE WOS INDUCAS...

Wzruszenia tak. gwałtowne i wstrząsające, jak te, któremi była miotana nieszczęśliwa dziewczyna kończą się zupełnem wyczerpaniem siły nerwowej. Są to istne napady spazmów moralnych, jeśli tak można się wyrazić, które doprowadzają ofiarę do zupełnego zaniku woli, graniczącego z umysłowem cierpieniem. Uszkodzenie wewnętrznego mechanizmu sprawia to, że dusza zamiera. Nie wie sama, w którą stronę się zwrócić. Myśl i uczucie tracą znajomość perspektywy, nie mają już żadnego planu, żadnej normy. Gdyby ta chwiejność psychiczna miała trwać dłużej, możnaby oszaleć. I wtedy to w najgłębszych pokładach naszej istoty odzywa się instynkt zachowawczy, budzą się nieświadome siły żywotne, siły najpotężniejsze, lecz najmniej podatne do ujarzmienia. Umysł, wytrącony z równowagi, walczy z zamętem, w którym się pogrążał i ratuje się na razie powzięciem jednej, uporczywej myśli.
Nasza wrażliwość także, wstrząśnięta do głębi przebytemi, wrażeniami, usiluje pokrzepić się uczuciami pierwotnemi, zasadniczemi, które jej przywracają, pewien rodzaj logiki.
Kiedy Julia na schyłku tej nocy, przepędzonej na gorączkowych i bezładnych rozmyślaniach, zasnęła na parę godzin, dokonała się w niej praca natury; dążącej samoistnie do uzdrowienia się bez współudziału woli. Ocknęła się, przejęta jedną tylko myślą: ażeby przekonać się, czy Rumesnil nie kocha jej zupełnie — opanowana jednem tylko uczuciem: rozpoczynającego się macierzyństwa.
Powróciła więc po tak bolesnem i długiem krążeniu do tego samego punktu, na którym zatrzymała się wczoraj, idąc na ulicę D’Estrées. Dwie tylko zaszły od tej pory zmiany: pierwsza, że zetknęła się z pokusą i nie mogła zmierzyć przepaści swojej słabości, zrozumieć, do jakich występków jest zdolną. Nawet wtedy, gdy pomimo anarchicznych zasad, wyszła na jaw jej prawdziwa natura francuskiej mieszczki, dla której wstrętna jest myśl przyjmowania pieniędzy od kochanka — a odziedziczone poczucie uczciwości wstrząsało ją dreszczem przerażenia na samo wspomnienie tego, na co chwilami zgadzała się już była w nocy.
Drugą zmianą było to, że powiedziała Rumesnilowi o dziecięciu, które nosi w łonie. I on także musiał rozmyślać nad tem zwierzeniem przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Teraz — po namyśle wydawało się Julii niepodobieństwem, ażeby takie było właściwe znaczenie słów, które jej Rumesnil powiedział przy pożegnaniu. A jeżeli się pomyliła? Jeżeli on tylko chciał wyrazić powątpiewanie co do jej stanu i konieczność poradzenia się specyalisty?
— Zaufaj mi!
Jeżeli te słowa, które wytłómaczyła sobie w tak straszny sposób, miały tylko na celu uspokojenie jej, nakłonienie do szukania porady u lekarza, tak przykrej w podobnych okolicznościach. Takie tłómaczenie słów przerażająco wyraźnych było zaprzeczeniem rzeczywistości.
Julia była tak wyczerpana bolesnem zetknięciem się z nieubłaganemi stronami życia, że jako nieodrodna córka Józefa Monneron, zaczęła się uspokajać wątpliwościami, by uciec od rozpaczy. A miała tak mało dróg do tej ucieczki i rozumiała to dobrze, że ma ich tak niewiele!...
Jaki sposób wymyślić, ażeby przekonać się napewno o uczuciach Rumesnila, kiedy sama jego obecność, jak przekonała się o tem raz jeszcze wczoraj, wystarczała do unicestwienia jej najsilniejszych postanowień?
Julia zadawała sobie to pytanie po przebyciu nocnych męczarni, siedząc rano przy pierwszem śniadaniu. Przyniosła z sobą do stołu książkę, którą przerzucała dla nadania sobie pozornego spokoju podczas picia kawy. Obawiała się zwróconej na siebie uwagi młodszego brata, w razie gdyby matka, mówiąc o wczorajszym dniu, wspomniała coś o jej tak długiej nieobecności po południu i o późnym powrocie.
Ale Jan, pochłonięty całkowicie myślą o widzeniu się z Rumesnilem, nie zwracał uwagi na siostrę, której wygląd wywołał niemiłe słowa matki:
— Nie przeglądałaś się dziś chyba w lustrze i nie widziałaś swojej papierowej twarzy? Nic dziwnego, że miewasz migreny takie, jak wczoraj, jeżeli się żywisz w podobny sposób!... Połykasz wszystko, nie gryząc, nie zwracając uwagi na smak tego, co jesz, a oprócz tego jeszcze panna czyta przy jedzeniu, jakby zamało było czasu we dnie do przygotowania się do egzaminów, przy których i tak się obcięła! Szczęściem, że Kacperek już wrócił do szkół. Miałby tu ładny przykład! Czy można go nauczyć przy was porządnego jedzenia? A, otóż i listy... Jesteś, doprawdy, bardzo grzeczny, mój biedny Antoni! Ty jeden tylko jesteś uprzejmy w tym domu... A Maradanowie to nie powąchają nawet kolendy w tym roku...
Były to istotnie listy z pierwszej poczty, które zbrodniczy syn, odgrywający komedyę cnót domowych, przyniósł w czasie tej przemowy. Umyślnie zeszedł na dół, ażeby je odebrać od listonosza. Od kilku dni robił to, co rano, niby to dla uniknienia złej woli poranne odźwiernego i ażeby ojciec miał wcześniej dzienniki. Ale w rzeczywistości miał on nadzieję przejąć list od Rumesnila do siostry, coby mu dało możność ponowienia zamachu, który mu się tak udał pierwszym razem.
Łatwość, z jaką panicz pożyczył mu pięć tysięcy franków, utwierdziła niebezpieczną osobistość w powziętem podejrzeniu: Julia i Ademar musieli być złączeni występnym stosunkiem i Antoni postanowił to wyzyskać. W biurze już nie miał sposobu zdobycia środków na prowadzenie życia, którego nie był w stanie się wyrzec. Czy mógł zaspokajać fantazye pani d’Aray — dla której luidor był jednostką monetarną — temi siedmiuset frankami, które mu pozostały po klęskach wyścigowych? Miał zamiar puścić ten zapas w kurs, ale na coś pewnego. Tymczasem, niewyczerpany w kłamstwach, zapewnił sobie trochę czasu, opowiadając Anieli fantastyczną historyę o krewnych z prowincyj, przybyłych do Paryża, którzy mu zajmują całe dnie i wieczory.
Antrakt, spędzany w niesmacznej atmosferze rodzicielskiego domu, zaczynał mu wściekle ciężyć. Radby go był przerwać coprędzej, wydzierając uwodzicielowi znów kilka papierków tysiącfrankowych.
— To tylko wymiar sprawiedliwości! — szydził w duchu ten osobliwy naprawiacz cudzych błędów.
I myślał już o wyłamaniu zamków w biureczku siostry, ażeby pochwycić jakieś dowody.
Poczta owego rana nie przyniosła żadnego listu do Juli. Ale między listami była jedna koperta, zaadresowana pismem, którego Antoni upatrywał. Wypisany był na niej adres Jana i Antoni podał mu ją, mówiąc szyderczo:
— Patrz! List do ciebie od Rumesnila. Jakże się miewa ten kochany Ademar?
Od chwili spotkania się w gabinecie pana Berthier młodszy brat nie przemówił ani słowa do starszego, który udawał, że tego nie uważa.
Pośpiech, z jakim Jan pochwycił list i otworzył go, wywołał ze strony pani Monneron nową uwagę, zwróconą do Antoniego:
Nie raczy nawet powiedzieć: dziękuję. Bardzo dobry chłopiec z ciebie, że chcesz jeszcze przynosić jego listy... Ale otóż idzie ojciec... Kochany biedaku! Będziesz miał czas przeczytać gazety przed wyjścien do liceum, bo Antoni chodził po nie do odźwiernego...
— Więc Antoni pełni u nas służbę Hermesa — odpowiedział profesor w bardzo dobrym humorze będący tego rana.
Zapewne w ćwiczeniu któregoś z uczniów znalazł wyznanie wiary jaskrawo rewolucyjne, więc teraz rozkładając dziennik, pofolgował swej manii do cytat, jak zwykle czynił w chwilach dobrego humoru.
— Jaki to piękny ustęp w Antologii, odnoszą cy się do bożka posłańców:

Dla ciebie to grono wspaniałego winogradu,
Merkury, przebiegający gościńce...

A tymczasem Hermes urzędowy, jegomość Maradan odpoczywa sobie... Słusznie czynisz, mój synu, że nie robisz żadnych wymówek, dajesz mu naukę, spełniając czynność, którą on obowiązany jest wykonać. To jest właśnie prawdziwie demokratyczny sposób poprawiania swych podwładnych. Nie wypełniasz obowiązków, za które jesteś wynagradzany! Jak ci się podoba. Ja je wypełnię za ciebie... Ten, kto ma choć trochę poczucia uczciwości, zawstydzi się... I na drugi raz nie dopuści się podobnego uchybienia, pamiętaj to sobie. To jest właśnie największą chwałą Rewolucyi, że przetopiła nanowo całe społeczeństwo na podstawie tej wspaniałej zasady, że lud jest dobry, sprawiedliwy i rozumny z natury... Dzień dobry, Janie, dzień dobry, Julio! — mówił, zwracając się do tamtych dwojga. Lepiej ci dziś? To dobrze. I już pracujesz? Masz słuszność. Amat victoria curam... To jest z Tybulla — a jakżeż to wykwintne określenie! Otrzymasz za to nagrodę. Pewny jestem, że dostaniesz się do Sèvres, jeżeli tylko zechcesz. Ale twoja rozprawa o Rutiliusie mogłaby być lepsza. Porozmawiamy o tem innym razem... A teraz zobaczmy, co tam nowego? — dodał rozkładając gazetę. — Jaką nową niegodziwość wymyślili klerykałowie, ażeby ukąsić Rzeczpospolitą?... Marnujecie próżno mój jad, don Bazilis. To jest historya „Węża i Pilnika.”

Nasze dzieła, panowie Loyola, to są te nasze sprawiedliwe prawa: głosowanie powszechne również wszędzie — w koszarach i w szkole... One „mają twardość śpiżu.” Z tem wszystkiem — zakończył — nie gniewałbym się, gdyby tej teoryi wyrwano kły. Pracuje się nad tem... Widzę tu właśnie artykuł o projekcie Barantina. Doskonale, doskonale... Wybornie! Przynajmniej jeden dziennikarz, którem u nie brak odwagi!..
Podczas gdy zagorzalec komentował pochwalnemi wykrzyknikami artykuł ulubionego dziennika, artykuł, napisany w przerwie między dwoma posiedzeniami w knajpie, jak tyle innych „odważnych” Carnot, Jan wyszedł z pokoju.
Julia mimowolnie poskoczyła za nim, przeprowadzona ironicznem spojrzeniem Antoniego, który został sam, aby dotrzymać towarzystwa panu i pani Monneron ku wielkiemu zadowoleniu tej ostatniej. Nie omieszkała ona zwrócić uwagi męża na postępowanie swego ulubieńca.
— Widzisz sam, mój drogi przyjacielu! I oni to nazywają życiem rodzinnem? Nie mogą nawet dotrwać przy stole, dopóki my nie skończymy... Ach, gdyby nie Antoni i Kacperek...
— Każde z nich czworga ma swoje zalety — odpowiedział ojciec, przerywając na chwilę czytanie i odpowiadając, jak zwykle, ze słodyczą na cierpkie uwagi swojej strasznej małżonki.
Ten prześladowca przez doktrynerstwo, był tkliwy, szlachetny i nieśmiały, gdy trzeba było brać w obronę dwoje dzieci, które kochał, wobec żony, którą także kochał.
— Julia chce zdać egzamin. O tem tylko myśl. To taka odważna dziewczynka ta mała! Chce zdobyć sobie niezależność. Przez miłość dla rodziny, bądź tego pewna. Jan zaś jest taki, jak ja. Kiedy się zajmie jaką myślą, nie już nie widzi. Dziś właśnie ma ów ksiądz przemawiać w Związku Tołstojowskim. Jan o tem tylko myśli. Żałuje już pewnie, że nie usłuchał mojej rady i że nie oparł się temu. „Czarny człowieku, zkąd przybywasz?” Béranger miał słuszność. Ale bądź spokojna, mamo, Julia i Jan mają głowę na karku i serce w porządku... Mieli w kogo się wdać...
Ojciec nie wiedział nawet, do jakiego stopnia trafnie ich osądził.
Rzeczywiście, mieli w kogo się wdać, biedacy, ale nie w tym sensie, jak on rozumiał, ten nieuleczalny optymista.
Julia pobiegła za bratem aż do jego pokoju i tam szorstko, rozkazująco przemówiła do niego:
— Co się dzieje z Rumesnilem? Chcę wiedzieć. Mam prawo wiedzieć. Tak! Błagałam cię, żebyś się nie mieszał do moich spraw. Wmieszałeś się, pomimo mojej prośby. Wyczytałam to z twojej i twarzy, gdyś dostał ten list. Mam prawo wiedzieć, coś zrobił, bo tu o mnie idzie...
— Masz widać bardzo nieczyste sumienie, Julio — odpowiedział brat. — Od pięciu dni nie mówisz do mnie dlatego, że pozwoliłem sobie uczynić ci uwagę, a teraz sama wywołujesz tę rozmowę, sama — chciej to zapamiętać... Zresztą, nie mam nie do zatajenia. Co zrobiłem, dowiesz się z tego listu. Możesz przeczytać...
Podał jej list Rumesnila. Było w nim co następuje:

„Mój drogi Janie!

Zastałem twój list, powróciwszy ze wsi. Jutro, we środę, jestem na śniadaniu na mieście i mam różne interesy do załatwienia, a jeden z nich w Z — T w sprawie wykładu Chanuta. Dogodniej mi będzie wpaść do ciebie, skoro potrzebujesz się ze mną widzieć. Jeżeli nie odwołasz niniejszego, stawię się na ulicy Clade’a Bernarda o dziewiątej. Czy ten fanatyk Riouffol dał jaki znak życia? Nic nie wiem, bo nie widziałem nikogo.

Twój całem sercem
A. R.
— Wiesz już teraz, coś chciała? — zagadnął Jan, kiedy siostra przeczytała krótki liścik.

— Czy żądałeś widzenia się z nim dlatego, ażeby mu oddać te pięć tysięcy wzięte przez Antoniego? — zapytała. — Masz jeszcze te pieniądze?
— Naturalnie, że mam odpowiedział.
— A potem — nalegała — będziesz z nim mówił o mnie?
— Tak! — odrzekł twardo i stanowczo, jak człowiek, który zbadał do dna swoje sumienie i zdecydowawszy się spełnić to, co po dojrzałym namyśle uznał za swój obowiązek, nie cofnie się już przed niczem. Oczekiwał oporu ze strony Julii.
Ona zaś, zdawało się, że doznała ulgi, usłyszawszy jego słowa tak stanowcze. Była tak do głębi wstrząśnięta, że zetknięcie się ze spokojnem postanowieniem brata, tak bardzo różniącem się od zwykłej jego chwiejności, dało jej pojęcie jakiegoś punktu oparcia, którego jej zawsze tak brakowało w rodzinnem otoczeniu. Popatrzyła na Jana z zadziwieniem, połączonem z odcieniem wdzięczności, jak gdyby jego słowa sprawiły jej ulgę.
— A co mu powiesz? — zapytała.
— Że jego grzeczności kompromitują cię, więc żądam, żeby tego zaniechał...
— Niech i tak będzie... — odpowiedziała po namyśle. — Ale jeżeli chcesz, ażebym uwierzyła, że naprawdę działasz przez miłość dla mnie, musisz mi przyrzec, że powtórzysz to, co on ci powie, powtórzysz szczerze, brutalnie, bez ogródek. Może cała moja przyszłość zależy od tej odpowiedzi... Tak — powtórzyła — cała moja przyszłość...
Zawahała się na chwilę, a potem dodała ze stanowczością, równającą się stanowczości brata:
— Dlatego, że go kocham...
— Kochasz go? — powtórzył Jan, przerażony tem wyznaniem, potwierdzającem jednak najmniej bolesną ze wszystkich hypotez, jakiemi się dręczył co do stosunków siostry z Rumesnilem.
Ani przez chwilę nie przyszło mu na myśl uważać tego, co powiedziała, za przyznanie się do występnego stosunku.
Widział w tem tylko wyznanie tajonego uczucia, z którem Julia nie zdradziła się nigdy przed tym, kto je wzbudził.
— Moja biedna Julio! Do czego cię to doprowadzi? Nie jesteś chyba tak szalona, ażeby przypuścić małżeństwo hrabiego Rumesnila z panną Monneron?
— Dlaczegożby nie? — odpowiedziała z żywością. — Nie mówię, ażeby zaraz... Jego matka może mieć pewne uprzedzenia. Ale gdyby on sam je miał nie byłby w Związku. Wszystko zależy od jego uczucia dla mnie. A o tem dowiem się po twojej z nim rozmowie. Twoim obowiązkiem jest powtórzyć mi ją wiernie, raz jeszcze ci to mówię. Czy mi przyrzekasz? Zdradziłam się przed tobą. Byłoby źle, gdybyś nie ocenił mego zaufania. A masz na to jeden tylko sposób, powtarzam: być surowym względem mnie, żądam tego! — surowym do brutalności nawet — powtarzając mi wszystko, co będzie przez was powiedziane.
— Będę szczerym — przyrzekam ci to — odpowiedział Jan. — Ale...
— To mi wystarcza — przerwała — i niema tu żadnego ale... — Albo Ademar mnie kocha i przekonasz się o tem, albo też... Ale daj słowo honoru, że powiesz mi szczerze, jeżeli przekonasz się, że mnie kocha... Nie żądam nic więcej. Prawdziwe uczucie ma prawo do szczerości zupełnej... Jeżeli ty domyślałeś się tajemnicy mojej, Janie, to ja odgadłam już dawno twoją. — Kochasz Brygidę Ferrand. Nie zaprzeczaj mi, bo wiem. Gdybym była jej przyjaciółką, i gdybym poważyła się mówić z nią o tobie, czy uważałbyś, że czynię sprawiedliwie, tając to, cobym odkryła w jej sercu? Wszak prawda, że nie? Nie rób więc mojemu uczuciu tej krzywdy, której nie chciałbyś sam doznać odemnie. A moje uczucie, przysięgam ci, zasługuje na szczerość... Czy mam twoje słowo na to?...
— Daję ci słowo — odrzekł brat z powagą.
Wzruszyło go do głębi serca to niespodziewane odwołanie się do wspomnienia tej, która, jak wiedział, kochała go także i cierpiała teraz, podobnie jak Julia.
Dramat rodzinny, który rozgrywał się od czasu rozmowy, jaką miał z panem Ferrand, nie przeszkadzał Janowi rozmyślać nad zagadnieniem sumienia, postawionem mu przez ojca ukochanej. Zdawało mu się chwilami, że ten Bóg, w którego wierzyła Brygida, a w którego on sam był blizki uwierzenia, nie jest obcy tym wszystkim zawikłaniom, zniewalającym do stanowczego określenia pojęć i uczuć, rodzących się w duszy Jana.
Opanowany tą myślą, graniczącą z mistycyzmem, tem wrażliwszy był na prośbę, zwróconą do niego w imieniu Brygidy, tem więcej, że pan Ferrand posłużył się prawie temiż samemi słowy, gdy mu wyświadczał łaskę, o jaką błagała Julia.
— To nie są przypuszczenia powiedział ojciec Brygidy — to jest „niezaprzeczona” prawda...
Prócz tego, Jan czuł, że siostra cierpi. Nie podejrzewając głębokości jej rany serdecznej, widział tylko powierzchnię rany. Wystarczało to jednak, ażeby uznał za obowiązek spełnienie przyrzeczenia, które od niego uzyskała. Ale ona, nieszczęśliwa, nie obliczała nic. Powróciwszy do swego pokoju, po rozstaniu się z bratem, zadziwiła się obrotem, jaki wzięła ta rozmowa, do której popchnął ją niewyrozumowany, niezwalczony popęd. To miłość ją natchnęła mimowolnie — ta konieczna potrzeba dowiedzenia się za jakąbądź cenę, czy ją Rumesnil kocha. Przedstawił się jej sposób niebezpieczny. Uchwyciła się go instynktownie. Spokojna energia Jana nasunęła jej myśl, ażeby go użyć do zbadania uczuć Rumesnila, których ona sama zrozumieć nie mogła. Stwierdziła raz jeszcze wczoraj, podczas bytności na ulicy d’Ertrées, że młody panicz był, pomimo wszystkiego, głęboko przywiązany do swego przyjaciela. I ten właśnie stosunek przyjacielski umożebniał im szczerą rozmowę, taką, w której badanie jednego wydziera wzruszonemu sercu drugiego stanowcze wyznanie. Jan wiedział już teraz, że nie o plotki idzie, ale o spokój siostry, o jej szczęście, więc będzie badał kolegę odważnie i serdecznie, jak wymagała przyjęta przez niego odpowiedzialność. A co tamten odpowie? Jeżeli prawda jest, że matką jest jedyną przeszkodą do zaślubienia Julii, powie to szczerze. Julia zrozumiała dobrze różnicę, jaka zachodzi pomiędzy takiemi słowami, wyrzeczonemi przez mężczyznę do mężczyzny, a takim samym frazesem, rzuconym na odczepne kochance. Prócz tego Jan był sam zakochany, a więc potrafi osądzić, czy uczucie przyjaciela podobne jest do jego uczuć. Cóż więc ryzykowała? Jeżeli Rumesnil jej nie kocha, skorzysta z tego pretekstu, z obudzonych podejrzeń brata, i przestanie bywać na ulicy Klaudyusza-Bernarda... Ach! tem lepiej! Będzie już wiedziała, czego się trzymać!... Ale czy to podobna. ażeby on jej nie kochał?.. Tyle już razy powątpiewała o jego miłości i rozpaczała nad tem, że teraz już nie chciała — nie mogła dopuścić do tak bolesnego przypuszczenia. Nie zadawała sobie nawet pytania, coby się z nią stało w takim razie... Jeżeli zaś ją kochał — a teraz oczekiwała stanowczego rozstrzygnięcia tego pytania z nadzieją przejmującą ją głębokiem wzruszeniem — wszystkie trudności zostaną tem samem usunięte. Jeżeli naprawdę, pod pierwszem wrażeniem wiadomości o jej stanie, powziął złowrogi projekt, przeciw któremu buntowała się w myśli całe wczorajsze popołudnie i całą noc — to było z obawy niebezpieczeństw, jakie jej groziły. Ale jeżeli nie wyrzekł się tej myśli, to się wyrzecze, jak tylko ona się z nim rozmówi. W egzaltowanej głowie dziewczyny powstawał plan, o którym dziwiła się, że nie pomyślała wcześniej: wyjedzie zagranicę, pod pozorem, że zamiast do Sèvres, chce się przysposobić na nauczycielkę języków nowożytnych, umieści się na jakiejś pensyi, jak tyle jej koleżanek, po paru miesiącach usunie się pod pozorem dawania prywatnych lekcyj; odbędzie słabość zagranicą, mając przy sobie ojca swego dziecka. Jemu tak łatwo wyjechać. I uwiedziona dziewczyna roiła szalone projekty. Po zbyt wstrząsających wrażeniach ostatnich dni, a szczególniej ostatnich dwudziestu czterech godzin, jej wyczerpane nerwy postradały wszelką odporność. Zbliżanie się stanowczej próby, jaką miała być rozmowa jej brata z kochankiem, rozpalało w niej gorączkę, podobną do upojenia. Na kilka chwil, które miały trwać bardzo krótko, wszystkie rozumowania, wszystkie obserwacye, jakie czyniła, zostały zapomniane. Jest to zjawisko, trafiające się często u osób pielęgnujących istotę bardzo kochaną, a dotkniętą nieuleczalną chorobą. Wiedzą one o tem. Radziły się już dwudziestu lekarzy, bezsilnych wobec złego. Sama myśl o poradzeniu się nowego lekarza, o którym im ktoś powiedział, upaja je radosnem oczekiwaniem. Płaci się bardzo drogo za te napady chorobliwej nadziei, istne zatrucia, wywołane nadmiarem wrażeń, zdradzające zupełne wytrącenie z równowagi, niezdolność umysłu do zatamowania przypływu złudzeń. To nieumiarkowanie w nadziei jest bardzo niepokojącym objawem. Bywa ono zwykle wstępem do przerzucenia się w drugą ostateczność, do szalonego zwątpienia, którego nagłe wtargnięcie, popycha tak często do czynów gwałtownych, a nieodwołalnych. Julia Monneron miała być tego przykładem i ofiarą.
Miała rano iść do Sorbony o pół do dziesiątej, na wykład należący do kursu przygotowawczego do egzaminów w Sèvres. Co za wzruszający kontrast pomiędzy jej stanowiskiem, napoły dziecięce, a sercem jej tak udręczonem. Ojciec, zajęty w każdą środę korepetycyami w liceum Ludwika Wielkiego od dziesiątej, zwykle szedł z nią razem. Była to jedna z rzadkich chwil, gdy profesor, bardzo zawsze zapracowany, mógł rozmawiać z córką, co dla tego maniaka ograniczało się do monologowania przez całą drogę. Nie domyślał się on burzy, szalejącej w głowie Julii, pod tem czołem przysłoniętem gęstemi włosami, w głębi tych ciemnych, tajemniczych oczu. I dziś, gdy przyszedł zawołać na nią, jak zwykle przezedrzwi, nowa nadzieja, następstwo pierwszej, ogarnęła jej duszę, miotaną szalonem pożądaniem, gotując jej nowy zawód. Przyszło jej nagle na myśl, że Rumesnil musiał mieć jakiś powód, zmieniając miejsce widzenia się z Janem? Dlaczego przełożył dom jej rodziców nad swój pałac? Była pewna — i nie myliła się — że chciał ją zobaczyć i zamienić parę słów, do których musiał przywiązywać wielką wagę. Jakie mogły być te słowa?... Jeżeli ją kochał, jeżeli myślał, że uda mu się nakłonić matkę do zezwolenia na ich małżeństwo? Jeżeli, co jeszcze prawdopodobniejsze, po przejściu pierwszego wrażenia na wiadomość o jej stanie, chciał ją prosić, żeby oszczędzała owoc ich miłości? Jeżeli?... W tej chwili, gdy się poddawała nowym złudzeniom, usłyszała głos ojca:
— Czy jesteś gotowa? — pytał. — Jest kwadrans na dziesiątą. Pretoryanie mówią: „wojskowa godzina.” Ja zaś chcę mówić: „szkolna godzina”...
— Jestem trochę cierpiąca — odrzekła Julia.
Chciała jeszcze dodać:
— Nie pójdę na wykłady...
Ale przyszło jej na myśl, że wychodząc pod tym pozorem daleko pewniej zobaczy się z Rumesniłem, niż pozostając w domu, pod czujnem okiem Jana. Zmieniła więc koniec zdania, prosząc ojca, ażeby zaczekał na nią pięć minut:
— Lepiej mi będzie, gdy wyjdę — powiedziała. Potrzebuję tylko chwili czasu, ażeby włożyć kapelusz i rękawiczki.
Co prawda, była jeszcze w szlafroczku i z gołą głową. Ale w tem rozgorączkowaniu, jakie ją ogarnęło, w niecałe pięć minut była już obuta i w sukni. Obliczyła sobie, że doszedłszy do Sorbony, wyjdzie z niej natychmiast i powróci na ulicę Klaudyusza Bernarda, by czatować na przybycie kochanka. Wykonała dokładnie ułożony plan i gdy przed samą dziesiątą ekwipaż Rumesnila ukazał się na rogu ulicy Gay Lussac, Julia stała już na chodniku, umieściwszy się tak, ażeby nie było jej widać z okien mieszkania rodziców, choćby nawet Jan wyglądał na ulicę.
Młody panek wziął na tę ranną wycieczkę ulubiony swój faeton, zaprzężony w parę kuców. Osadził je na miejscu przed kochanką, która, pomimo tragicznych okoliczności, w jakich się znajdowała, nie mogła się powstrzymać od zachwytu na widok męzkiego wdzięku, z jakim kierował pięknemi zwierzętami, strojnemi w rozety na łbach i w szory z jasnej skóry. Sam ten sposób, w jaki się wybrał na ważną rozmowę z przyjacielem, zdradzał już człowieka innej sfery — wielkiego pana, który traktuje lekko swoje stosunki mieszczańskie, bez względu na ich charakter. Za silne było przeciwieństwo pomiędzy tą biedną kandydatką na nauczycielkę w Sèvres, wątłą i bladą, w sukience z taniego materyału, a tym pięknym chłopcem o minie wyniosłej, który zabawił się, uwodząc przez rozpustę biedną dziewczynę, ale w którego życiu ten stosunek był tylko przelotnym epizodem. Rumesnil wyskoczył z faetonu i gdy stangret przejeżdżał wolno konie, hrabia zamieniał z Julią krótkie zdania, z których okropności nie zdawał sobie widocznie sprawy, bo wymawiał je ustami uśmiechniętemi pod złocistym wąsikiem. Błękitne jego oczy błyszczały przenikliwie i pieszczotliwie pod lekko przymrużonemi powiekami:
— Jaki rozum miała głupia Julia — zaczął żartobliwie — że czekała tu na mnie! Przeczuwała, że potrzebuję się z nią rozmówić... Dlatego postanowiłem pojechać do Jana, zamiast czekać na niego u siebie w domu. Miałem nadzieję, że uda mi się oddać ci list. Teraz już nie potrzeba. Pisałem, prosząc, ażebyś zechciała przyjść jaknajprędzej na ulicę d’Estrées, bo znalazłem...
— Co takiego? — zapytała bez tchu prawie.
— To, o czem ci mówiłem — odpowiedział. — Osobę bardzo pewną. Mieszka ona na Gros-Caillon. Już wczoraj wieczorem miałem o niej wiadomości... Musimy się umówić i wybrać do niej jeszcze w tym tygodniu. Jeżeli tak jest rzeczywiście, jak przypuszczasz, ważną rzeczą jest pośpiech...
Biedna dziewczyna nie wiedziała nawet, jakie wstrętne okoliczności, wstrętniejsze może jeszcze od proponowanego czynu, towarzyszyły poszukiwaniom operatorki.
Rumesnil istotnie, zaraz po odejściu Julii, wyruszył w pole. Przypomniał sobie dawną kochankę, z czasów najpierwszej młodości, z którą zapoznał się w Dzielnicy Łacińskiej zaraz po wyjściu ze szkół — kobietę wówczas trzydziestoletnią, kształcącą się na akuszerkę.
W tym podejrzanym światku, zapełniającym kawiarnie na ulicy des Kceoles i bulwarze St-Michel, spotyka się zawsze osobistości, marzące o mniej awanturniczej karyerze, a które stosunki ze studentami medycyny kierują w stronę kliniki położniczej. Trafiają się między niemi wytrwałe. Nie potrzeba dodawać, że moralność ich pierwszego zawodu towarzyszy im w następnym, i że prawie wszystkie obierają sobie okropną specyalność, do której chciał się zwrócić po pomoc Rumesnil.
Wyszukał on w przewodniku nazwisko dawnej przyjaciółki. Znalazł je i pojechał bezzwłocznie do jej mniemanego gabinetu porady, ohydnego warsztatu, którego właścicielką przyrzekła mu swoją pomoc. Szło już teraz tylko o nakłonienie Julii. Przewidywał on opór, który — pewien był — zniknie pod potęgą jego pieszczot i obietnic. Nie zadziwił się więc wcale błyskiem oburzenia, jaki mignął w oku dziewczyny, gdy mu odpowiedziała:
— Zdawało mi się, że cię wczoraj źle zrozumiałam. Czy naprawdę chcesz, żeby to dziecię nigdy na świat nie przyszło?
— Chcę się najpierw przekonać, czy się nie mylisz — odpowiedział.
— A jeżeli się nie mylę?
— „To musi być pomyłka” — wymówił z takiem samem dziwnem spojrzeniem i takim samym głosem pieszeczotliwym i rozkazującym, jak wczoraj na ulicy d’Estrées.
Nieszczęśliwa dziewczyna zadrżała i pochwyciwszy go za ramię, jak gdyby byli sami w domu a nie na ulicy, o pięćdziesiąt kroków od drzwi rodziców, pod okiem stangreta, przejeżdżającego zwolna konie — zapytała:
— Chcesz, ażebym się zgodziła na poronienie?!... Miejże odwagę powiedzieć mi to w oczy!... A potem ośmiel się jeszcze mówić mi o swojej miłości — o tem, że mnie kiedyś zaślubisz — że mi dasz swoje nazwisko!
— Nie zrozumiałaś mnie — odparł Rumesnil.
Błyszczące oczy Julii, krwawe wypieki na jej bladych policzkach, ostry dźwięk głosu, brutalne wyrażenie, jakiem się posłużyła, gwałtowny uścisk jej ręki, wszystko to było dowodem gniewu, który zaniepokoił młodzieńca. Obawiał się oporu. Nie przypuszczał tak gwałtownego oburzenia. Usiłował ją uspokoić, przybierając ton napół szyderczy, napół tkliwy, który tak dobrze pasował do jego twarzy patrycyusza z osiemnastego wieku, potomka tych, którzy wyznawali w miłości takie zasady:
„Ludzie, którzy się często wzruszają, nie żyją długo, bo ostrze szpady zużywa pochwę... Ludzkość może nas skłonić nieraz do naprawienia nieszczęścia bliźnich, ale niepotrzeba się niem martwić. Miejmy tę przezorność, ażeby zapatrywać się na to, jak na sen niemiły, i starać się o miłe przebudzenie”.
Ten sławny ustęp z dzieła księcia Richelieu ujmujący autor musiał wygłaszać takim samym tonem, jakim Rumesnil powiedział Julii:
— Powtarzam ci, żeś mnie nie zrozumiała. Ale nie możemy się tłómaczyć tutaj na rogu chodnika... Gdyby to było na ulicy d’Estréees, zaprowadziłbym cię przed zwierciadło — „przed nasze zwierciadło”, i zapytałbym, czy można nie kochać takiej osóbki, która potrafi być jeszcze ładniejsza, gdy wpadnie w gniew? Czy zechcesz przyjść tam jutro — we wtorek — o drugiej?... Wolno ci będzie obrzucić mnie wszelkiemi zniewagami... Potrafię uzyskać przebaczenie...
Wysunął ramię z rąk kochanki, wygłaszając tę przemowę, pełną przenośni do ścisłej zażyłości ich stosunku. Przyglądała mu się w milczeniu z takim wyrazem, jakiego nigdy jeszcze nie widział w jej czarnych oczach. Gdyby był miał mniej tej lekkomyślnej zarozumiałości, która dopomaga do zwycięztw w igraszkach miłosnych, ale przeszkadza odczuciu bolesnych ran miłosnego szaleństwa — wyraz tych oczu byłby go przeraził. Byłby w nich wyczytał ból gwałtowny, szał zranionego uczucia, któremu przerażająca pewność sprawia niewymowne udręczenie — zapowiedź zbliżającej się katastrofy. Zamiast jednak tego wszystkiego, śmiały rozpustnik widział w tym wybuchu jedno tylko: konieczność przyśpieszenia zerwania, do którego pozór już obmyślił,
Przez jednę z tych potworności sumienia, których żaden moralista nie zdoła wytłómaczyć, Rumesnil uważał za punkt honoru, ażeby Julię — z którą postanowił zerwać — zabezpieczyć od wszelkich niebezpieczeństw, na jakie ją wystawiał jej stan.
Obliczał sobie, że jeżeli będzie miał całe popoludnie wolne, żeby mógł z nią porozmawiać, potrafi ją skłonić do tej wyprawy, której sama myśl przejmowała ją teraz zgrozą.
Uprzejma matrona z Gros-Caillon upewniła go, że jedna konsultacya wystarczy. Rumesnil nie wątpił, że Julia przyjdzie na ulicę d’Estrées, tem chętniej, że przeszkodził jej teraz w wybuchu oburzenia, który miał jej przynieść ulgę w gniewie. Doszedłszy do domu, gdzie mieszkali Monneronowie, rozstał się z nią nagle, pod pozorem zupełnie naturalnym, mówiąc:
— Nie mogę narazić Jana, ażeby na mnie czekał. — Więc do jutra, na ulicy d’Estrées. Przyjdziesz, gdy będziesz mogła... Ja będę tam od drugiej... A teraz nie myśl o mnie zanadto źle...
Zniknął już, a Julia stała jeszcze parę minut na chodniku nieruchoma, jakby skamieniała pod wpływem myśli, które obudziła w niej ta scena tak krótka, a tak niemiłosiernie wymowna.
Odgłos mijających ją z dźwiękiem brzękadeł koni Rumesnila, które stangret przejeżdżał ciągle, przywołał ją do przytomności.
Poszła machinalnie dalej, przystając przed wystawami sklepów i oglądając się w stronę faetonu, dopóki nie zobaczyła Rumesnila, jak wyszedł przed dom, wsiadł na kozioł, wziął lejce i odjechał szybkim kłusem.
Ademar pozdrowił ją nieznacznym ruchem bata, nie zatrzymując koni.
Julia patrzyła za wykwintnym ekwipażem, gdy zawracał za róg ulicy Gay-Lussac, za znikającą postacią młodzieńca. Potem, idąc za mimowolnym popędem, jak rano, gdy wybiegła z jadalnego pokoju, puściła się szybko, biegnąc prawie, ku domowi. Minęła okno odźwiernego, nie zauważywszy drwiących min Maradanów, którzy widzieli ją rozmawiającą na chodniku z tym, czyje odwiedziny tak często komentowali. Przebyła pędem schody. Zadzwoniła drżącą ręką tak gwałtownie, że brat w głębi mieszkania odgadł po samem:dzwonieniu kto idzie.
— Domyśliłem się, że to ty... — zaczął, gdy we szła do jego pokoju.
I dodał natychmiast:
— Rumesnil wyszedł ztąd przed chwilą. Nie pomyliliśmy się. Od niego Antoni pożyczył pięć tysięcy franków... Oddałem mu te pieniądze. Ten interes jest więc już załatwiony. Czy trwasz cisgle przy swojem żądaniu? — mówił dalej, — Czy masz odwagę dowiedzenia się prawdy, jakakolwiek ona jest?..
— Żądam tego od ciebie — odrzekła. — Mówiłeś z nim o mnie, jak miałeś zamiar?... Tak? Co ci odpowiedział?...
— To, co przewidywałem — odparł Jan. — Dowiedziawszy się, że jego grzeczności zostały zauważone przezemnie — co nic nie znaczy, i przez innych — co znaczy dużo — zmieszał się bardzo. Był dla mnie serdeczny, bo on jest pomimo wszystkiego moim przyjacielem, prawdziwym przyjacielem! Przyznał, że był nieostrożny. Przepraszał mnie za to. Nie taił się przedemną, że jest tobą zajęty, bardzo nawet. Wszystko, co mówił, przekonało mnie, że nie jesteś winna temu, co się stało. Nie byłaś względem niego zalotna, zrozumiałem to wyraźnie. Wydałaś się przedemną z tą tajemnicą dopiero wtenczas, gdy na moje zapytanie „Czy jesteś bardzo nieszczęśliwa w domu rodziców?” — odpowiedziałaś mi: „Bardzo!” To, o czem ja się dowiedziałem dopiero wtedy, Ademar zgadł ode dawna. Oto i wszystko. Twoje moralne osamotnienie wzruszyło go. Twój niepospolity umysł spodobał mu się. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że ty patrzysz na niego innemi oczami, niż on na ciebie. Dałem ci słowo, że będę z tobą szczery, choćbym miał posunąć się do brutalstwa i dotrzymam tego: nie powiedział mi, że cię kocha, pomimo, że tak daleko zaszliśmy w rozmowie, pomimo, że był tak wzruszony. To znaczy, żem a dla ciebie szacunek, sympatyę, współczucie, przyjaźń...
Jan zawahał się chwilę, a potem jak ten, kto cofnąwszy się zrazu przed zadaniem ciosu, decyduje się wreszcie wymówić bez ogródek to, co uważa za konieczne, dodał:
— Ale cię nie kocha... Zadaję ci boleść, czuję to, widzę... Ale zobowiązałem się powiedzieć prawdę. Wiesz teraz wszystko...
— Dziękuję ci — odpowiedziała krótko Julia.
Podczas gdy brat mówił, przysłoniła powiekami oczy, a gdy chwalił Rumesnila, zamknęła je zupełnie. Ręce skrzyżowała na piersiach, takim samym ruchem pełnym bólu, jak podczas rozmowy z Antonim.
Przecież komedya, którą jej kochanek odegrał wobec brata, była przez nich oboje postanowiona? Przecież ona sama zażądała od niego, ażeby usunął wszelki ślad podejrzenia?
Mógł on zapewne skorzystać z tej sposobności i napomknąć coś o zamiarach na przyszłość — o przeszkodzie, jaką w tem jest dla niego jego matka: dać do zrozumienia, że ma dla Julii cieplejsze uczucia... Nie powiedział nic. Czy miała prawo wnosić z tego, że ją oszukuje? Dlaczego więc całą istotą wstrząsał dreszcz, który przebiega kobietę w chwili, gdy nagle spotyka się z dowodem zdrady? Dlaczego pochwały kochanka w ustach tego brata, tak w tej chwili ząślepionego, jak ojciec, oburzały ją i gniewały? Dlatego, że te wszystkie szczegóły, nagromadzone i zestawione z sobą, te wskazówki, odsłaniające prawdziwy charakter Rumesnila, były dla niej dowodem jego srogiego egoizmu.
Zdejmowała ją trwoga przed tym człowiekiem, w którego ręce się oddała, ażeby ją zaprowadził... dokąd?
Kilka słów, jakie z nim zamieniła przed chwilą na ulicy, powracały jej na pamięć jego spojrzenie, którego magnetyczny — wpływ tylokrotnie już złamał jej wolę, rozwiał skrupuły, gdy mu się opierała — napróżno!
Ta trwoga wzmogła się jeszcze, ale teraz połączona z bólem niemal fizycznym, gdy zapytała:
— I to wszystko, o czem mówiliście?
Brat odparł:
— Mówiliśmy jeszcze o jednej kwestyi, bardzo drażliwej, o waszym stosunku w przyszłości,.. Ostrzegłem cię, że zażądam, ażeby przestał u nas bywać. Uprzedził mnie sam: w przyszłym tygodniu wyjeżdża z Paryża...
— Wyjeżdża z Paryża? — przerwała Julia.
— Tak — powtórzył Jan — oddawna już miał zamiar pojechać do Berlina na siedem lub osiem miesięcy dla zbadania stosunków socyalistycznych w Niemczech. Przyśpieszy tylko swój wyjazd o kilka tygodni. Nic więcej.
— I upoważnił cię, ażebyś mi powiedział o jego wyjeździe? — badała Julia.
— Jak ty mnie o to wypytujesz! — zawołał zadziwiony. — Dlaczego?
— Dlaczego? — powtórzyła z wyrazem, który Jan zapamiętał na zawsze. — Dlaczego?... Dlatego, że on jest moim kochankiem! Czy słyszysz?! Moim kochankiem! Dlatego, że mnie porzuca nikczemnie, niegodziwie, shańbiwszy mnie! Odpowiedz! Czy nie miałam prawa wymagać, ażeby mnie ostrzegł?... Ach! był dla ciebie bardzo serdeczny!... To prawdziwy przyjaciel!... Posłuchaj mnie teraz: jestem w ciąży, a on mi proponuje operacyę dla wywołania poronienia... Mówił mi o tem wczoraj... Widziałam się z nim po południu. Poszłam na schadzkę... Dziś rano mówił mi toż samo. Bo widziałam się z nim przed chwilą — na ulicy — gdzie czekałam, ażeby go zobaczyć, zanim tu przyjdzie... Tak, tego on żąda odemnie, ten prawdziwy przyjaciel, a potem chce mnie odepchnąć, porzucić w błocie!... Kiedy jest przy mnie, kiedy na mnie patrzy, ma nademną taką władzę, że jeszcze pięć minut temu nie byłam pewna, czy mu nie ulegnę, czy nie pójdę z nim do tego okropnego miejsca, ażeby się dopuścić tego okropnego czynu... Teraz, kiedy już ktoś drugi wie o tem, nie pójdę, i nie dojdzie do tego! Uderz mnie Janie, znieważ mnie, wygnaj... W szystko mi jedno. Ale nie dopuszczę się tej zbrodni, i nie będę słuchała twoich pochwał dla niego... Nie będzie cię dłużej oszukiwał, jak mnie oszukał... Znasz go teraz, jak ja go znam... Pogardzasz nim. Nienawidzisz go... Ach! nikczemny! nikczemny! nikczemny!...
Mówiła, nie licząc się ze słowami, nie pytając, co będzie po tem wyznaniu, które jej wydarł gniew i wyrzuty sumienia.
Czuła z jednej strony potrzebę postanowienia czegoś nieodwołalnego pomiędzy sobą a pokusą, jak powiedziała, a z drugiej strony wzdrygała się na fałsz tego, którego tak bardzo kochała, którego jeszcze kochała.
Dopiero po niebacznem wymówieniu tych słów zrozumiała całą ich doniosłość. Jan słuchając jej osunął się na krzesło.
Straszne wyznanie upadku Julii i zdrady przyjaciela było dla niego ciosem tak bolesnym, że w myślach poczuł zamęt.
Brat i siostra milczeli kilka minut i żadne nie mogło zdobyć się na słowa. Potem — nagle łzy wytrysnęły z oczu młodzieńca. Litość przepełniła mu serce na widok tych nędz rodzicielskiego domu, wcielonych, streszczających się w najgłębszej nędzy tej dziewczyny, uwiedzionej przez jego przyjaciela i — porzuconej...
Przyciągnął do siebie nieszczęśliwą, przycisnął do piersi i jęknął:
— Ach! moja biedna, biedna Julio! A ja nie nie umiałem przewidzieć, niczego się nie domyśliłem, niczemu nie zapobiegłem! Nie umiałem cię obronić! Nie umiałem zrozumieć twoich uczuć, ani zdobyć twego zaufania! Ja miałbym cię znieważyć? Ja — miałbym cię wypędzić? Ależ ja jestem twoim bratem, starszym od ciebie! Powinienem się tobą opiekować, strzedz cię!... A on śmiał się dopuścić takiej niegodziwości, on — mój przyjaciel — i nie cofnął się nawet przed tą myślą, że jesteś taka samotna, taka biedna, taka śliczna, delikatna, bezbronna!...
— Czy to być może? — pytała, przytulając się do brata. — Nie odpychasz mnie? Nie złorzeczysz mi? Nie pogardzasz mną? Ach! nie czyń sobie wyrzutów, Janie, nie mów, że mogłeś być dla mnie lepszym! To ja zawiniłam, ja, która miałam tak dużo pychy i liczyłam zawiele na własne siły!... Ale jeżeli ty mnie nie opuścisz, zdobędę się na odwagę. Wyjadę z Paryża!... Pojadę za granicę, kiedy czas nadejdzie... Tam urodzi się moje dziecko. Będzie ono moją siłą, moją pokutą, moim celem życia. Będę dla niego pracowała... Nie cofnę się przed niczem...
— Ah! odważne masz serce! — zawołał młodzieniec.
Odsunął się od niej i milczał jakiś czas, chodząc po pokoju.
Potem przystanął przed nią:
— Nie! tak nie będzie! Byłaby to zawielka niesprawiedliwość. Nie pozwolę na to...
— Co myślisz uczynić? — zagadnęła go, drżąc cała...
— Że nie ja jeden będę dla ciebie podporą, że cokolwiek się stanie, nie wyjedziesz ztąd jak winowajczyni, że ktoś więcej jeszcze podzieli z tobą ciężar nieszczęścia.
— Kto taki? — spytała.
— Ojciec.
— Ojciec? — zawołała Julia.
Nie! Nigdy! Nie wystawiaj mnie na to, Janie, błagam cię! Jeżeli nie przez wzgląd na mnie, to przez wzgląd na ojca! Nie czyń tego...
— Zapóźno już cofać się — wyrzekł brat z wyrazem stanowczości, który. już tego rana tak zadziwił Julię. — Nie mamy prawa ukrywać przed nim tej tajemnicy, nawet przez wzgląd na niego. Jest przecież głową rodziny. Powinien wiedzieć... Dość Już mam tych przemilczań — dodał, potrząsając głową — dość już tych kłamstw. Nicby się nie było stało, gdybym był dawniej miał odwagę mówić z nim szczerze. I teraz powiem mu wszystko, chyba, że może ty sama wolisz mu powiedzieć...
— Ja? — jęknęła — ja?...
Zasłoniła twarz obiema rękoma, jakby jej wstyd na samą myśl wyznania był zbyt ciężki do zniesienia.
— Nie! to niemożliwe!
— Więc dobrze! — powiedział Jan.
Usłyszawszy wykrzyknik siostry, włożył paltot i kapelusz, gotując się do wyjścia.
— Ja sam powiem mu to wszystko. Rozmyśl się. Zastanów się, jaką ulgę sprawiłaś sobie i mnie, będąc ze mną tym razem szczerą... Pomyśl, w jaką przepaść nowych kłamstw pogrążyłabyś się — i na jak długo — gdybyś postanowiła milczeć... Ja ci do tego nie będę pomagał... Jest jednakże ktoś, kto może nam oszczędzić tego wyznania, a naszemu ojcu tej boleści...
— On? — wyszeptała jeszcze więcej przerażona. — Chcesz...
— Pójść do Rumesnila — odpowiedział, wymawiając nazwisko, które wyczytał na jej ustach, a którego lękała się wymówić. — Tak, pójdę do niego zaraz... W jego mocy jest naprawie wszystko. Moim obowiązkiem, jako brata, jest zażądać tego zadość uczynienia i zażądam go... Bywaj zdrowa! — dodał, całując siostrę. — Nie ty jedna ocaliłaś się, zrywając z kłamstwem. Wydobyłaś i mnie razem z sobą. Nie powrócę już do fałszu, przysięgam ci i tobie nie pozwolę powrócić...

∗             ∗

Wyszedł z pokoju, zanim Julia zdobyła się na odpowiedź.
Podrażnienie nerwowe, popchnęło ją w chwili uniesienia do wyznania popełnionego błędu, oraz przebytych cierpień i gniewu — i teraz stanęła zgnębiona wobec następstw natychmiastowych i nieuniknionych swojego wyznania.
Ton Jana i wyraz jego twarzy nie pozostawiały jej żadnej wątpliwości co do tego: ojciec dowie się o jej hańbie!
A tamtem?
Trwoga dziewczyny wzrastała — wzrastała — na samą myśl o tem, że mściciel już jest w drodze, i że spotkanie nastąpi zaraz lub później. Ale zawsze nastąpi...
A jeżeli Rumesnil zachowa się wyzywająco względem Jana?
Jeżeli jej wyznanie przed bratem i jego postępek wytłómaczy sobie jako chęć szantażu z jej strony?
Jeżeli to powie?
Jeżeli pomiędzy nimi dojdzie do sprzeczki — do zniewagi — do pojedynku? Jeżeli jeden z nich zostanie zabity?
Obraz ten przedstawił się Julii tak wyraźnie, że krzyknęła i ocknęła się z tego stanu graniczącego z hypnozą.
— Jestem blizka obłędu — powiedziała sobie. — W każdym razie dziś rano nie dojdzie do pojedynku. Ademar pisał, że nie będzie na śniadaniu u siebie... Mój Boże! jeżeli nie skłamał! Żeby tylko nie powrócił do domu! Ale trzeba działać tak, jak gdyby to było prawdą...
Julia usiadła przy biurku brata, jak automat, i drżącą ręką napisała parę wierszy tak nieczytelnych, że z trudnością można je było odcyfrować — ostrzeżenie, mogące jeżeli nie zapobiedz katastrofie, to przynajmniej ją opóźnić.

„Jan wie o wszystkiem. Unikaj spotkania z nim, dopóki się z tobą nie rozmówię. Przyjdę na ulicę d’E... dziś o piątej, zamiast jutro. Przez litość, czekaj tam na mnie.”

Włożywszy list do koperty i wypisawszy na niej adres, siedziała przez chwilę z głową ukrytą w dłoniach, wyobrażając sobie zawczasu, jak ją Rumesnil przyjmie na tej schadzce, której sama zażądała na dziś, naznaczając trochę późną godzinę dla tem większej pewności, że on się tam stawi. Ogarnął ją napowrót szał miłości.
O kochanka tylko lękała się w tej chwili — o nim tylko myślała z namiętnością w dziesięćkroć wzmożoną żalem za to, co uczyniła.
Jakie szaleństwo popchnęło ją do zdradzenia tego, którego kochała — nad życie? Dlaczego nie zgodziła się na wszystko, byleby go tylko nie stracić? Dlaczego nie zgodziła się na ten najwyższy dowód miłości, jakiego od niej żądał, na posłuszeństwo — i zbrodnię? Czem usprawiedliwi swoje wyznanie przed bratem? I to jeszcze przed kim? Przed przyjacielem, do którego — jak dobrze wiedziała — Rumesnil był tak szczerze przywiązany! Ach! tego on nie przebaczy jej nigdy! Nie ujrzy go już nigdy takim, jak wczoraj, tak czułym, pieszczotliwym i pięknym! I to ona sama go odepchnęła, sama go zdradziła!...
Fala rozpaczy zalała nanowo to serce zdruzgotane, i złowroga myśl — tyle razy ją napastująca — powróciła z większą jeszcze siłą...
Porwała się szybko z miejsca i poszła do pokoju na drugim końcu korytarza, do pokoju Antoniego. Tam zaczęła otwierać szuflady, niepozamykane na klucz, i szukać na półkach szaf — pod ubraniami — dopóki ręka jej nie namacała zimnej stali, której dotknięcie przejęło ją dreszczem.
Pamiętała, że starszy brat miał rewolwer, który zawsze zabierał, wychodząc na nocne wycieczki.
Podczas owej ważnej rozmowy zrobił do niego aluzyę...
Julia trzymała teraz broń w ręku.. Wzięła ją i sprawdziła, czy naboje pozakładane. Potem ukryła samobójcze narzędzie w kieszeni i zbiegła ze schodów pędem, ażeby oddać list Maradonowi i kazać mu odnieść go natychmiast.
Cobądź nastąpi teraz, jakiebądż próby ją czekają — ma już przy sobie niezawodne lekarstwo...


XII.
KATASTROFA.

Co miał zamiar uczynić Jan Monneron? Sam dobrze nie wiedział. To jedno wiedział, że Rumesnil znieważył w osobie Julii jego i całą rodzinę, i że tej zniewagi mu nie daruje.
Mówił o zadośćuczynieniu.
W tym wypadku miało ono dwa znaczenia: albo Rumesnil ożeni się z dziewczyną, którą uwiódł, albo też znieważony brat znieważy z kolei uwodziciela i to w sposób straszny.
Rumesnil przy swoich pojęciach i ze swoim charakterem nie zniesie tego także.
Więc Jan dążył do pojedynku, chyba, gdyby wolał sam sobie wymierzyć sprawiedliwość w sposób doraźny, który jest jakby naleciałością z życia ludów dzikich w życiu narodów ucywilizowanych. A jednak są pewne zbrodnie — — uwiedzenie dziewczyny naprzykład — będące takiem sponiewieraniem tego, co stanowi podstawę stosunków społecznych, że ten, kto się ich dopuszcza, nie zasługuje na nic innego oprócz doraźnej egzekucyi, nazwanej tak dobitnie przez średniowieczne Niemcy — Faustrecht — prawo pięści. Niestety! Syn profesora z ciałem zwątlałem skutkiem siedzącego życia, z chudemi ramionami, z wybujałą nerwowością, z niewyrobionemi muskułami, był za wątły, ażeby módz wymierzyć doraźną karę silnemu i zwinnemu Rumesnilowi.
Nie miał on nigdy w ręku szpady ani pistoletu, gdy tymczasem młody hrabia od dziesiątego roku życia dostawał floret do ręki, a w szesnastym brał już lekcye fechtunku od najlepszych nauczycieli, w gronie towarzyszów ze swojej sfery.
Jadąc do pańskiej siedziby na ulicy Varenne, Jan zdawał sobie doskonale sprawę ze swojej bezbronności wobec zdradzieckiego przyjaciela, którego miał zamiar znieważyć. Zanadto wiele rozmyślał on nad pochodzeniem swojej rodziny, ażeby nie rozumieć, że i w tym wypadku, kiedy obrona honoru rodziny polegała na nim, ścigały go błędy tych, co tę rodzinę stworzyli. Wątłość jego fizyczna była wynikiem tych błędów. Dla potomków wieśniaków, źle odżywianych przez długi szereg pokoleń — wysiłek umysłowy był zanadto wyczerpujący, siły zamało u nich rozwinięte, prawa fizyczne, zarówno jak i moralne, nadto pogwałcone. Ale mniejsza o to wszystko. Skupiony w sobie, wtulony w kąt dorożki, młody plebejusz nie odczuwał trwogi. Czuł się równym szlachcicowi przez tę pogardę, jaką miał dla własnego życia, a wyższym moralnie od tego, który się skalał tak haniebnym czynem! Postanowił wezwać kolegę do spełnienia obowiązku, a w razie odmowy spoliczkować go. Pamiętał dobrze — tak samo jak Julia — o tem, co napisał dziś rano Rumesnil, że nie będzie w domu na śniadaniu. Czy to było prawdą? Jan już nie wierzył. Więc gdy przybył na ulicę Varenne, było dla niego wielkim zawodem to, co usłyszał od odźwiernego w odpowiedzi na swoje zapytanie:
— Czy pan hrabia jest w domu?
Odźwierny nie wiedział nawet, kiedy pan hrabia powróci.
— Zaczekam na niego na ulicy — pomyślał Jan. I zaczął przechadzać się po chodniku. Trwało już może z jakie pół godziny to chodzenie tam i napowrót, gdy zdawało się Janowi, że poznaje w jakiejś figurze, wychodzącej z ulicy du Bac, swojego własnego odźwiernego, Maradana. I on także go zobaczył, bez żadnej wątpliwości, i przystanął, udając, że się przypatruje ilustracyom na straganie handlarza dzienników. Zachowanie się posłańca Julii nie pozostawiało Janowi żądnej wątpliwości.
— Dlaczego on stara się mnie unikać? Może przyszedł tu z listem Julii do Rumesnila? — zapytywał siebie brat. — Tak, niezawodnie. Żałuje już tego, co mi powiedziała. Obawia się o niego... Chciała go ostrzedz... Dowiem się w każdym razie..
Zaczął iść ku Maradanowi, ale wstręt do niegodnego rzemiosła szpiegowania i do wybadywania takiej osobistości, jak odźwierny — zatrzymały go na miejscu. Obejrzawszy się, J an zobaczył odźwiernego Rumesnila, który stał na progu i przypatrywał mu się także. Sama myśl o strasznej tajemnicy, z którą tu przyszedł, wydanej na pastwę rozmów tych dwóch sługusów, obudziła w nim obrzydzenie.
— Będę tu powracał, dopóki nie zastanę Ademara pomyślał — ale szpiegować nie będę! To zbyt poniżające. Zresztą, jeżeli Julia nie ostrzegła Rumesnila, będzie on dziś wieczorem na zebraniu Związku, a jeżeli go ostrzegła, przyjdzie tam także. Nie zechce narazić się na posądzenie, że mnie unika...
Rozumowanie to, oparte na znajomości charakteru młodego panka i jego straszliwej próżności, podtrzymywało mściciela przez długie dręczące godziny tego popołudnia, w ciągu którego po czterykroć powracał do pałacu na ulicy Varenne, ażeby usłyszeć za każdym razem, że pan hrabia nie powrócił, albo że powrócił, ale żałował bardzo, że nie może czekać, bo jest zmuszony wyjechać natychmiast.
W przerwach tych bezowocnych odwiedzin, które wzmagały jego rozpacz, Jan przechadzał się bez celu, idąc prosto przed siebie, rozmyślnie, jak w ów dzień Wszystkich Świętych w minionym tygodniu, kiedy mu się zdawało, że spadł już na samo dno cierpienia i nędzy. A czemże tam to było w porównaniu z tem, co dzisiaj zaszło? Pierwsze słowa, wyrzeczone przez Julię:
— „Dlatego, że Rumesnil jest moim kochankiem...”
Dosięgły one Jana i zraniły w tak drażliwą strunę duszy, że nigdy jeszcze nie doznał podobnej męczarni. Zdawało mu się, że życie zamarło w nim pod wpływem boleści. Doznał w sercu uczucia zaduszenia, w mózgu nacisku i ciężaru, którego nie pozbędzie się już nigdy...
Widział przed sobą siostrę w objęciach przyjaciela, chwilami tak wyraźnie, że znieruchomiały, jakby sparaliżowany, musiał stać długi czas, czekając, aż się ten obraz rozwieje.
Chwilami ogarniała go zimna wściekłość, która nie widzi nic, oprócz zemsty. Za każdem usiłowaniem zobaczenia się z tym człowiekiem, który był ohydną, gniotącą go zmorą, wściekłość ta wzrastała.
Niepodobna mu było wracać do domu na śniadanie, a później na obiad. Drżał na samą myśl, że nie zdoła zapanować nad sobą, a chociaż był zdecydowany wyznać wszystko ojcu, jak zapowiedział był Julii, nie chciał — nie mógł uczynić tego — dopóki nie zostanie zniweczona ostatnia nadzieja uzyskania od Rumesnila uczciwego zadośćuczynienia.
Zjadł śniadanie w jakiejś restauracyi, w okolicach Szkoły Wojskowej, na jednej z ulic, przecinających ulicę d’Estrées — o ironio losu! Potem znów poszedł na ulicę Varenne. Ztamtąd, dla zabicia czasu, poszedł błąkać się w stronę Inwalidów. Wstąpił do muzeum, nie słysząc nic, nie widząc nic, czując wzrastającą niecierpliwość widzenia się z Rumesnilem, tak namiętnie pożądanem. Dopiero o siódmej, usłyszawszy od odźwiernego, że Rumesnil nie będzie na obiedzie w domu, zrozumiał, że pomimo całej dumy, na którą liczył, zdradziecki kolega postanowił go unikać.
Jan trafnie odgadł. Maradan przyniósł na ulicę Varenne list od Julii, ostrzegający kochanka, który chciał przedewszystkiem zyskać na czasie.
— To moja wina — powtórzył sobie brat, rozgniewany ostatnim zawodem. Powinienem był iść za pierwszą moją myślą i czekać na ulicy. Byłoby to szpiegowanie. Czemu nie? Względem nędznika wolno posługiwać się każdą bronią... Jutro przyjdę tu i będę czekał pode drzwiami, i nie odejdę, dopóki go nie zobaczę... Jeżeli tylko nie przyjdzie przez zuchwalstwo dziś wieczorem na zebranie związkowe. I to możliwe, że chciał uniknąć rozmowy sam na sam, przypuszczając, że nie będę chciał pytać go publicznie — że się cofnę — że się nie ośmielę znieważyć go... Zobaczy, że się pomylił...
Do takiej dzikiej energii doprowadziło Jana daremne upędzanie się za tym, którego teraz uważał już za swego śmiertelnego wroga.
Wykłady w Związku Tołstojowskim rozpoczynały się zwykle koło dziewiątej. Pozostawało więc Janowi dwa razy po sześćdziesiąt minut do zabicia, zanim się dowie, czy ten dzień zakończy się bez rzucenia w twarz uwodziciela mściwych słów, huczących w duszy Jana. Rozpoczął nanowo swą gorączkową wędrówkę po ulicach, powtarzając sobie po cichu te słowa — obliczając ich stopniowanie, umacniając swą wolę dla utrzymania spokoju w początku rozmowy — dla nieubłaganej surowości w dalszym ciągu, jeżeliby zdrajca — co — było aż nadto prawdopodobnem — popchnął go do ostateczności. Przyszło mu nagle na myśl, że — być może — nie było w tem wszystkiem kłamstwa: że może istotnie Rumesnil chciał przed rozpoczęciem wykładu zjeść obiad z Crémieux-Daxem, właśnie dla uniknięcia spotkania z Janem w cztery oczy, nawet w progach Związku... Żeby Salomon, przyjaciel rozważny, który domyślił się już tak wielu tajemnic Jana — żeby on miał byś świadkiem tego pierwszego spotkania — byłoby to bardzo przykre. Ale przykrzejsze jeszcze było oczekiwanie. I zaledwie błysnęła Janowi możność skrócenia nieznośnej męczarni, zwrócił się stanowczym krokiem ku „Restauracyi Wstrzemięźliwości”.
Idąc tam, musiał przechodzić przez dwa miejsca, które przygniotły go ciężarem smutku: przez dzielnicę ogrodu Luksemburskiego, pełną wspomnień Brygidy Ferrand, tej Brygidy, o której teraz nie śmiał nawet marzyć.
Myśli jego przez cały ten dzień krążyły około rzeczy tak nieczystych, tak zbrukanych! Zdawało mu się, że brat kochanki Rumesnila, uwiedzionej dziewczyny, której uwodziciel śmiał proponować zbrodnicze praktyki dla zgładzenia dowodu winy — nie miał prawa kochać nawet w myśli tej idealnej istoty, nieskalanej i tkliwej Antygony, córki filozofa-katolika...
Drugiem miejscem, obfitującem w przykre wspomnienia, była ulica Cassini, na której miał przed sześciu dniami szkaradne zajście z kuzynem Riouffolem — niemal bójkę. Cała gorycz, jaką go napoiło aż do obrzydzenia ostatnie posiedzenie Związku, zalała mu teraz serce. Jakże czcze i bezcelowe wydały mu się namiętności, miotające wszystkimi jego towarzyszami — począwszy od Crémieux-Daxa i Bobêtiera, a skończywszy na dzikim Riouffolu — nie mówiąc już o pretensyonalnym Marjuszu Gons i cudacznym bazgraczu Boisselocie — w porównaniu z rzeczywistym dramatem, którego on sam, Jan, był w tej chwili opłakanym bohaterem!
W tem nowem zetknięciu z utopistami Związku Tołstojowskiego miał on doświadczyć raz jeszcze, że ten bezpłodny zapał do czczej gadaniny bywa często upustem dla wewnętrznego cierpienia.
Niesmak, jaki wywołuje życie gnębione ciężką, pracą zarobkową, znajdował sobie ujście w dzikich, sofizmatach Riouffola, pomijając już innych. On sam, Jan, przejęty goryczą swego żalu do Rumesnila, miał się dziś wmieszać do burzliwych scen, wywołanych w rewolucyjnem środowisku obecnością księdza. Jak jednakże mało myślał o wzięciu udziału w rozprawach filozoficznych i socyalistycznych w tej chwili, gdy stanąwszy przed drzwiami restauracyi, odważył się zajrzeć z biciem serca do jej wnętrza! Jedno spojrzenie wystarczyło, ażeby go przekonać, że ten, którego szukał, nie siedzi w tej wązkiej a długiej sali. Zato Crémieux-Dax był na swojem zwykłem miejscu. Kończył obiad, który jadł razem z oczekiwanym księdzem Chanut.
Był to człowiek czterdziestoletni, o powierzchowności wątłej, a na jego twarzy przebijało w tej chwili naiwne pomieszanie duchownego, który się znalazł w otoczeniu tak zupełnie obcem. Zapadłe policzki i głęboko osadzone oczy świadczyły o życiu ascetycznem, o cnotach wzniosłej duszy kapłańskiej, której jednak brak było pogodnej wiary, jaśniejącej na twarzy Ferranda. Ale u Ferranda pewniki religijne wspierały się na silnych podstawach religijnych trądycyj.
Ksiądz Chanut zaś należał do liczby tych księży, tak dziś licznych, którzy poddają się niebezpiecznym złudzeniom, marząc o pogodzeniu katolicyzmu z nauką i demokracyą, jak gdyby te dwie ostatnie stały po jednej stronie, a katolicyzm po drugiej. Tymczasem dzieje się przeciwnie, bo religia i nauka stoją obok siebie, a tylko demokracya po drugiej stronie. Katolicyzm nie potrzebuje jednać się z nauką, bo nie był nigdy jej wrogiem, dla tej prostej przyczyny, że, mając odrębne pole działania, rozwija się oddzielnie. Ale demokracya — taka, jaką rozumieją dziś we Francyi — zdaje się być niemożliwą do pogodzenia z nauką, gdy w innych społeczeństwach, uchodzących za demokratyczne, a cieszących się bujnym rozkwitem, w Ameryce naprzykład — demokracya jest synoninem oligarchii — niemal feudalizmu. Nauka wykazuje, że dwa zasadnicze prawa życia — to ciągłość i dobór — a demokraci francuscy odpowiadają na to niedorzecznym dogmatem bezwzględnej równości i brutalnie dają w chwili obecnej większości prawo i przewagę nad wszystkiem, co pozostawiła przeszłość; księża w rodzaju księdza Chanut, nie widzący tej sprzeczności, są ofiarami wyzyskiwanemi — i trzeba się zdobyć na odwagę powiedzenia im tego — przez bezczelnych przeciwników. Nie chcą oni rozumieć uderzającej zgodności politycznych doktryn, wynikłych z pozytywnych badań, z tradycyjnemi naukami, które rozum naszych przodków zaszczepił w dawnych obyczajach narodu.
Zgodność zdań Augusta Comte’a i Bonalda — Taine’a i Józefa de Maistre — co do teoryi rządzenia, identycznych w zasadzie, nie otworzyła im dotąd oczu na zupełne bankructwo, jakiem przyszłość zagraża błędnym dogmatom 1789 roku i ich wyznawcom.
Obawa, ażeby Kościół nie postradał wpływu na masy, jest szlachetnym motorem, kierującym tymi apostołami, pozbawionymi zmysłu krytycznego. Ale tem jednem można usprawiedliwić takich, prawdziwie świątobliwych ludzi, jak ksiądz Chanut, gdy czynią, tak jak on tego wieczora, oddając godność i powagę swego powołania i charakteru na usługi dzieła tak zwodniczo szkodliwego społeczeństwu, jak Związek Tołstojowski.
W chwili gdy Jan Monneron wchodził do sali, czcigodny kapłan dysputował z Crémieux-Daxem, którego miał nadzieję nawrócić. W błyszczących oczach młodego Żyda znać było głęboką namiętność, jaką budziły w nim zagadnienia filozofii religijnej. Druga jeszcze rzecz dowodziła tej zaciekłości. W każdej innej chwili ten fanatyk, ale pełen tkliwości przyjaciel, byłby zauważył zmianę w twarzy Jana, którą wzruszenia tego okropnego dnia ściągnęły kurczowym bólem.
Tymczasem Crémieux-Dax widział tylko w jego obecności zachętę do roztrząsania kwestyi, którem i wiedział, że Jan się zajmuje, a których nie chciał poruszać w rozmowie z nim samym. Przedstawiwszy ich wzajemnie, zapytał Jana:
— Czy jadłeś obiad?
Usłyszawszy twierdzącą odpowiedź Monnerona, który istotnie kupił był po drodze rogalik za dwa su i nie był w stanie go dokończyć, tak miał ściśnięte gardło.
Crémieux-Dax zaczął dalej mówić:
— Nie będziesz długo czekał, zaraz skończymy...
I powrócił do przerwanej wejściem Jana rozprawy.
— Przedstawiłem właśnie księdzu Chanut, który ich nie zna, streszczenie wspaniałych prac Darmestetera o roli, jaką Kościół katolicki mógłby jeszcze odegrać, będąc jedyną zorganizowaną potęgą na Zachodzie, gdyby tylko zechciał powrócić do nauki Proroków, która się rozpłynęła w jego metaforach, i stać się bojownikiem Sprawiedliwości i Demokracyi...
— Zgodziłbym się na to — odparł ksiądz Chanut — ale z jedną zmianą: nauki proroków zastąpiłbym Ewangelią.
— Wszystko, co ma wartość w Ewangelii, znajduje się także w Prorokach — odrzekł żywo Crémieux-Dax. — Reszta, to tylko dodatki, przystosowane do wyobraźni świata grecko-rzymskiego. Kompilacya gnostyczna, przypisywana Janowi, jest typowym okazem tego wypaczenia. Jeżeli jest w tem jakakolwiek naukowa podstawa, to tylko ta jedna: że chrześcijaństwo jest poprostu judaizmem spoliteizowanym...
— Wierzę w naszego Zbawiciela, panie Crémieux-Dax, więc nie mogę iść za panem dalej w tych dowodzeniach — odrzekł ksiądz.
— I ma pan zupełną słuszność — dodał Jan, który w tym stanie rozdrażnienia nerwowego, w jakim był, nie mógł słuchać cierpliwie słów przyjaciela, tchnących taką brutalną pewnością. — Tem zupełniejszą, że nauka nie ma nic wspólnego z tą hypotezą, odnoszącą się do czwartej Ewangelii. Nauka — to przecież krytycyzm. A cóż ona nam mówi? Ze św. Ireneusz, w drugim wieku, uważał tę Ewangelię za autentyczną. Mówi dalej, że Ireneusz znał świętego Polikarpa, a Polikarp znał apostoła Jana. Stosunki tego Świętego z apostołem oparte są na fakcie, że Polikarp przybył do Rzymu około 154 roku dla dysputy o świętach Wielkanocnych z papieżem Anicetem i przyniósł mu świadectwo Jana. Jakiemże prawem moglibyśmy uważać się za poinformowanych lepiej od tych współczesnych i tłómaczyć według osobistych zapatrywań historyczne dane, udowodnione tak wyraźnie? W każdym razie — zaczął ksiądz Chanut, który patrzył z zadziwieniem na tego niespodziewanego sprzymierzeńca, a teraz zwrócił się do Crémieux-Daxa — czy pan zgodzisz się uważać czwartą Ewangelię za autentyczną, czy nie, na to przystać musisz, że jej duch tak samo, jak duch trzech poprzednich, jest w zgodzie ze wzniosłemi zasadami, które Rewolucya wzięła sobie za godło: Wolność — Równość — Braterstwo.
— Pozwól mi pan powiedzieć — przerwał Jan — że tak nie jest.
Rozdrażnienie nerwowe popchnęło go do wystąpienia przeciw demokratyzmowi księdza.
— Nie jestem teologiem, ale studyowałem Ewangelię, i gdybym miał określić zawartą w nich naukę, zamknąłbym ją w trzech innych wyrazach, będących w sprzeczności z tem godłem, które budzi pański zachwyt, a mnie wydaje się zupełnie niedorzecznem. Te trzy wyrazy to: Karność — Hierarchia — Miłosierdzie!...
— Pomiędzy temi dwoma programami niema sprzeczności — odpowiedział ksiądz.
— Dla pana nie, bo pan uznajesz Kościół — i co za tem idzie — karność, którą przeniósł on w sfery duchowe — wyrzekł Jan. — Ale dla tych, którzy go nie uznają, tamten program, to anarchia ze wszystkiemi jej ohydnemi następstwami. Zresztą, widzimy to w obecnych czasach...
— Nie przywiązuj pan wagi do tego, co mówi Monneron, bo on lubi wygłaszać paradoksy przerwał Crémieux-Dax.
Był tak zadziwiony słowami kolegi, że przyjrzał mu się bacznie i dopiero wtedy zobaczył na jego twarzy ślady niezwykłego wzburzenia. Zanadto był przywiązany do Jana, ażeby się tem nie zaniepokoić, a jeszcze przypuszczając to, czego się domyślał. Ale przedewszystkiem był on bojownikiem jednej idei. Wciągnął księdza Chanut w tę atmosferę socyalizmu, jak mówił, żywiąc nadzieję, że go nawróci do swoich pojęć, a rozumiał doskonale, że największą przeszkodą do tej zdobyczy będzie ujawnienie przed nowoprzybyłym różnicy zdań wśród członków Związku Tołstojowskiego (tak trafnie nazwanego!). Obawiał się manewrów Riouffola, wymierzonych przeciw wykładowi księdza i łudził się jeszcze nadzieją, że duch większości obezwładni buntowniczego introligatora. Dodał też zaraz dla złagodzenia tego, co w jego słowach mogłoby urazić przyjaciela:
— Ma pan w tem dowód tego, co mówiłem, że my tu w Związku Tołstojowskim tolerujemy najróżnorodniejsze przekonania...
— A sama ta tolerancya — zauważył ksiądz Chanut — jest jednym więcej dowodem, że Rewolucya godzi się z chrystyanizmem, skoro się zgadza z jego zasadą?
— Odpowiem tak, jak pan mi odpowiedziałeś przed chwilą — wyrzekł na to Crémieux-Dax. — Zgadzam się na zasadę, ale z tą zmianą: Chrystyanizm jest zawsze w zgodzie z Rewolucyą, jeżeli się godzi z jej zasadą, a tą zasadą jest, powtarzam, nauka Proroków...
— A ja powrócę do krytyki historycznej — odezwał się z kolei Jan, zwracając się do Crémieux-Daxa do krytyki, na którą się zawsze powołujesz, a ilekroć trzeba ją naprawdę wziąć w rachubę, postępujesz tak, ażeby usprawiedliwić określenie Goethego, które radbym widzieć umieszczone na wszystkich dziełach Straussów, Kuenenów, Reussów i tylu innych eksegetów: „duch historyi, to duch autorów.” Czy prawdą jest, że chrystyanizm utrzymał społeczeństwo przez osiemnaście wieków w stanie doskonałej żywotności? Czy taktem jest, że ilekroć zesłabła jego siła — we Włoszech za czasów Odrodzenia — i przed stu laty we Francyi, węzły moralne rozluźniały się i człowiek pogrążał się w upadku? A jeżeli weźmiemy za przykład Francyę, czy faktem jest, że najświetniejsze epoki jej historyi, wiek trzynasty i siedemnasty, to są właśnie te czasy, kiedy pod panowaniem świętego Ludwika i Ludwika XIII kraj był szczerze i stanowczo katolicki? Czy jest faktem, że od r. 1789 szamoczemy się w niemożności stworzenia czegokolwiek, aby miało warunki trwałości i stworzenia tego na podstawie zasad Rewolucyi? Nie! Chrześcijaństwo różni się zasadniczo od pojęć Rewolucyi. Ma ono zupełnie inne podstawy i doświadczenie upoważnia nas do wniosku, że z tych dwóch zasad ta, której panowanie było zawsze zdrowiem ludzkości, jest prawdziwa, to jest zgodna z naturą rzeczy, a tamta druga — nie!
— Jeżeli pan mówisz o faktach, pozwól mi przytoczyć jeden — zrobił zarzut ksiądz Chanut. — Proszę o przebaczenie, że poruszam kwestyę tak czysto osobistą: gdyby nie Rewolucya, czembyś pan był, panie Monneron?
— Co do mnie — roześmiał się Crémieux-Dax — odpowiedź jest gotowa...
— Czem byłbym? — zapytał Jan, przed którego oczyma stanęły wszystkie cierpienia rodzinnego życia. — Byłbym poprostu człowiekiem, mającym właściwe środowisko i grunt odpowiedni. Monneronowie byli rolnikami, chłopami w Vivarais. I ja byłbym chłopem, mającym oparcie w dawnych zwyczajach, tradycyach, obyczajach, trzymającym się ziemi, w której spoczywają moi naddziadowie — stanowiącym dalszy ciąg ich istnienia — mającym przekazaną przez nich tradycyę, którą przekazałbym. następnemu pokoleniu żywą i nienaruszoną... Czem byłbym?... Członkiem rodziny, mającej warunki trwałości. Cierpliwie, stopniowo takie rodziny wznosiły się, wyróżniając się z pośród innych, jeżeli były cnotliwe. Cnota — piękne słowo łacińskie, oznaczające siłę jako zwyczaj: — siła vis... siła ustalona virtus... Wchodziły one z czasem w szeregi drobnego mieszczaństwa; potem z drobnego mieszczaństwa, jeżeli się wzmacniały i rozwijały, przechodziły do średniego, potem do wyższego i do szlachty. Było to zasadą uznaną, że rodzina prywatna powinna się zrazu wzbogacić pracą, a potem, wzniosłszy się na wyższy szczebel, to jest otrzymawszy szlachectwo, obowiązana już była służyć krajowi. Takim sposobem stopniowo rozwijała się żywotność dawnej Francyi. Spaczyło się to pod despotyzmem Ludwika XIV i niedbalstwem Ludwika XV. W r. 1789 pora była poprawić to, co się popsuło. Zamiast poprawić, zniweczono wszystko V olałbym był żyć w tej dawnej Francyi, z jej nadużyciami i nędzą, żyć jak wieśniak, jak robotnik rolny niż dziś, w nowej Francyi, jako półmieszczanin, bez środowiska, bez przeszłości, bez zasad! Mniejbym cierpiał... A ty, Salomonie, czembyś ty był? Przypommj sobie, że pod dawnemi rządami w r. 1787, Malesherbes na rozkaz królewski zwołał komisję złożoną ze znakomitszych Żydów, obowiązana obmyśleć środki dla polepszenia doli swoich współwyznawców. Ośmiu wybitnych Żydów otrzymało dyplom naturalizacyjny. Więc te dawne rządy gotowe były do udzielania przywilejów i Żydom... Gdyby nie Rewolucja, rzeczy byłyby szły taką koleją, to jest, że zwolna wszystkie rodziny żydowskie, odznaczające się jakiemiś zaletami, byłyby wsiąkły w społeczeństwo francuskie, łącząc się z niem i wzbogacając je tym umiarkowanym dopływem. Byłyby tak samo, jak plebejusze, wchodziły w szeregi arystokracyi, odświeżając ją swojemi siłami. Byłoby u nas, jak w Anglii, gdzie taki lord Beaconsfield, taki Rotschild zasiadali w Izbie Lordów. I mów mi potem, że zrobisz tę wojnę ras, jaką mamy teraz we Francyi, która się wyłoniła z zamętu 1788 roku!
— Tak, powiem to! — zawołał Crémieux-Dax z posępną energią. — Wolę francuskie walki, niż angielską pogodę! Najpiękniejszym losem jest los tego, kto walczy o sprawiedliwość, pogwałconą w jego własnej osobie...
— I niech raczej zginie kraj, niż zasada! — powiedział Jan gorzko.
— Jesteście, panowie, bliżsi porozumienia się, niż sądzicie — zauważył ksiądz Chanut.
Ksiądz, najbardziej nawet podlegający złudzeniom, ma bardzo dużo bystrości wyrobionej słuchaniem spowiedzi.
Ksiądz Chanut, pomimo, że nie wiedział nic o Janie Monneron, odczuł w głosie brata Julii boleść, dla której gwałtowna dysputa była pewną ulgą. Nie wiedział też i o młodym Żydzie nic więcej, prócz tego, że jest wszechstronnie wykształcony i że ma przekonania kolektywistyczne; ale czuł, że ta rozmowa i jemu sprawia boleść, nie mającą nic wspólnego z jego zasadami.
Zwrócił się więc do nich obu:
— Obaj marzycie o królestwie Bożem na ziemi, bo dążycie do poprawy porządku społecznego... Tylko pan, panie Monneron, uważasz, że środkiem do tego jest rodzina; według pana zaś, panie Crémieux-Dax, pojedynczy człowiek. Mojem rzemiosłem jest służenie duszom. Rzemiosło to można praktykować wszędzie, nawet w socyalistycznej restauracyi, głosząc słowa pokoju i pojednania...
Skończywszy jedzenie, powstał i przeżegnawszy się, mówił dziękczynną modlitwę.
Obaj młodzi powstali także, nie odpowiadając nic.
Kościół jest taką skarbnicą odwiecznych doświadczeń, że jego przedstawiciele trafią zawsze do odkrycia moralnej prawdy, choćby przysłoniętej dziwacznemi zboczeniami przekonań politycznych.
Ksiądz Chanut kilku słowami określił trafnie rozbieżność przekonań obu dumnych przyjaciół: jeden z nich zrozumiał — ale kosztem jakich przejść! — że celem życia ludzkiego jest rodzina. A kto ma takie przekonanie, stoi już na granicy starożytnych pojęć...
Rodzina dąży do obalenia pojęcia doczesności. Ona chce trwać przez wieki. Żąda majoratów, albo wolności zapisów i podtrzymuje ją władza ojca. Wymaga ona przyznania zmarłym praw i wpływu na czynności żywych. To prawo przeszłości musi mieć dziedzicznego przedstawiciela, z czego wypływa konieczność rodziny królewskiej i monarchicznego ustroju.
Crémieux-Dax uważał świat za scenę, na której rozgrywa się jakiś mistyczny dramat, bez względu na takie drobnostki, nie mające wagi, jak: rodzina — naród — rasa.
Podobna filozofia prowadzi człowieka do przyznania absolutnych praw indywidualnemu sumieniu, a fatalnym tego wynikiem jest anarchia.
Na jednym jednak gruncie mogli się porozumieć ci dwaj przeciwnicy, bo byli oni zawsze przeciwnikami, pomimo, że zbratali się we wspólnych utopiach. Byli zmuszeni mieć wzajemny szacunek dla swojej dobrej wiary, dla tego, co ksiądz nazwał w swym ewangelicznym języku „poszukiwaniem Królestwa Bożego.”
On sam, mówiąc o służeniu duszom, oznaczył swoje stanowisko w tem opłakanem otoczeniu, w które zaplątał był swoją szatę kapłańską.
Wszyscy trzej wyszli w milczeniu z restauracyi.
Jan zapomniał o całej dyspucie, którą sam się dziwił, że prowadził. Gorączka paliła go na samą myśl, że nareszcie spotka Rumesnila.
Ksiądz Chanut, którego twarz nie kłamała, miał temperament misyonarza, pokrewny z wielu względów temperamentowi ludzi czynu — i układał już sobie przemowę, którą ma za kwadrans wygłosić przed publicznością równie wrogą jego religii, jak gdyby się składała z Chińczyków lub Japończyków.
Crémieux-Dax był zanadto udręczony w uczuciu przyjaźni swej dla Jana, ażeby nie miał próbować zbliżenia się do niego. Skorzystał z chwili, gdy wchodzili na schody, prowadzące prosto z ulicy do lokalu Związku.
Na starych ulicach paryzkich spotyka się jeszcze te malownicze zabytki, uwidoczniające dawny poziom ulic.
Ksiądz był już na najwyższym stopniu schodów, gdy dwaj młodzieńcy na dole rzucali urywane słowa:
— Co ci jest, Janie? — zapytał Crémieux-Dax. — Co się stało? Nie widziałem cię od kilku dni, a dziś jesteś taki dziwny...
— Stało się, że mam już dosyć kłamstwa, łudzenia samego siebie i drugich. Przekonałem się aż nadto dobrze, do czego to prowadzi. Chcę żyć prawdą! — odpowiedział Jan.
— Więc naprawdę myślisz to, coś mówił? — zapytał Crémieux-Dax.
— Najzupełniej... — odrzekł brat Julii.
A zobaczywszy na twarzy przyjaciela młodości wyraz szczerego zmartwienia, porównał go z tamtym drugim — z tym Judaszem, którego może zobaczy za kilka minut — i względem tego wierzącego przyjaciela, od którego był już tak daleki przekonaniami, doznał tego samego uczucia, jakie miał dla niego Crémieux-Dax w tem samem miejscu w miniony czwartek.
Wziął go za rękę i uścisnął, nie mówiąc nic. Oczy jego były pełne łez.
To milczenie i te łzy były tak wymowne, że Crémieux-Dax zrozumiał, iż nie powinien nalegać, jeżeli nie chce zranić cierpiącego serca.
Jaki był powód tego cierpienia? Domyślał się.
Jakże trafnem jest przysłowie:
„Cudze cierpienie wydaje się nam snem.“
Czy może kto zrozumieć cierpienie nawet tych, których się najwięcej kocha?
Pomimo całego swego fanatyzmu, pomimo nadzwyczajnej wagi, jaką przywiązywał Crémieux-Dax do dzisiejszego posiedzenia, nie byłby jednak dziś zdolny czuwać nad swoim Związkiem, gdyby był wiedział, jaki cios spadł na jego przyjaciela.
Na schody i do sieni wchodziło teraz dużo ludzi. Dwóch policyantów stało u wejścia, przypatrując się wchodzącym.
— Ja sam wezwałem policyę — szepnął Crémieux-Dax swoim towarzyszom.
Zdawało się, że chce zawczasu usprawiedliwić się z żywego zarzutu, jakim byli ci dwaj przedstawiciele siły publicznej, postawieni przez niego na straży dzieła, stworzonego przez krańcowy indywidualizm.
— To jest system, do jakiego ucieka się natura — dodał. — Dawniej uformowane organa osłaniają te, które się dopiero tworzą... To tłuste tkanki liszki, żywiące poczwarkę, a raczej motyla, który się w niej formuje...
Ksiądz Chanut skinął głową potakująco, jak się to często zdarza księżom z tej samej, co on, partyi, przekonany tą frazeologią, niby naukową, w jakiej celują niektórzy demagogowie, obecnej chwili, a zdradzającą najzupełniejszy brak ścisłości umysłu, najzupełniejsze przeciwieństwo racyonalnej metody obserwacyi: rozumowanie za pomocą analogii.
Trzej towarzysze weszli na schody. Przepychali się przez tłum studentów i robotników, zapełmający schody, oczekujący swojej kolei. Crémieux-Dax dla dla utorowania sobie drogi trzymał w ręku, wysoko nad głową, trzy niebieskie bilety. Jednym z artykułów opracowanej przez niego tak skrupulatnie ustawy było, że w dniach wielkich zebrań bilety, rozdawane tym, którzy mieli zająć miejsca na estradzie, dawały im prawo wejścia przed zwykłymi słuchaczami, członkami lub gośćmi, zaopatrzonymi w bilety białe. Zazwyczaj drobny ten przywilej nie napotykał trudności. Ale tego wieczora założyciel Związku Tołstojowskiego mógł sobie zdać sprawę z działalności swego przeciwnika, Riouffola, podczas upłynionego tygodnia. W chodzących od pierwszego stopnia przyjęło groźne pomrukiwanie. Tłum rozstępował się przed nimi, ale robiąc uwagi, które zapowiadały burzliwe posiedzenie. Padały wyrazy, wymawiane dotąd jeszcze półgłosem, jedne poprostu grubiańskie, inne gorsze od grubiaństwa: Ktoś zawołał:
— Beznosy idzie!
Była to szydercza aluzya do długiego nosa księdza Chanut, wydającego się jeszcze dłuższym skutkiem wychudzenia twarzy. Na szczęście, wykrzyknik ten był niezrozumiały dla księdza, ale nie dla Crémieux-Daxa, bo młody Żyd, jako apostoł socyalizmu, uważał za obowiązek, dokładne wystudyowanie ludowego języka i zwrotów, tak samo, jak nauczył się w swoim czasie greckiego.
— Dwóch Sorboniarzy i jezuita! Dobrzy zakładnicy — co, chłopcy!
Ksiądz i Crémieux-Dax nie zwracali uwagi nawet na tak zrozumiałe, grubiańskie przytyki. Jan nie słyszał nic, opanowany gorączką oczekiwania. Przebiegał niespokojnym wzrokiem tłum cisnący się pod płomykami gazowemi, mało rozpalonemi dla oszczędności. Zdrajcy nie było wśród tego tłumu. Zaledwie gdzieniegdzie spostrzegał twarz któregoś ze stałych bywalców Związku. Każdy z członków komitetu Tołstojowskiego przed wykładami otrzymywał dwadzieścia pięć biletów wejścia do swego rozporządzenia. Rioffol podjął się rozdać, oprócz swoich, bilety Maryusza Gons i Brisselota. Zebrał w ten sposób, w miejscach zebrań anarchistów, na które uczęszczał, siedmdziesięciu pięciu „towarzyszów,” zdecydowanych wykonywać jego rozkazy i niedopuścić do tego, ażeby „tak zwany Chanut ustawił swoją spluwaczkę w Tołstojowskim Związku” według określenia elektro-technika. Prócz tego, Riouffol, Gons i Brisselot mogli liczyć w zebraniu związkowem na równą mniej więcej liczbę swoich stronników, dzięki temu: że każdy z członków komitetu, do którego należeli, miał prawo wprowadzić do Związku dwudziestu czterech nowych członków. Jednem słowem, mieli na swoje zawołanie blizko stu pięćdziesięciu krzykaczy, gdy tymczasem Jan i Rumesnil z wiadomych powodów nie pomyśleli o rozdaniu swoich biletów. Zatem grupa stronników księdza Ohanut i jego wykładu ograniczała się prawie tylko do przyjaciół i zaproszonych przez Crémieux-Daxa i hugonotę Robetiéra. Była to mniejszość, zdolna tylko swoim oporem powiększyć zamieszanie, które banda Riouffola zamierzała wywołać, i zanim jeszcze Crémieux-Dax i jego towarzysze doszli na górę, już pewne objawy zapowiadały niedaleki wybuch walki pomiędzy liberalnym odłamem — tymi, których Brisselot zwał wyszukanem mianem „klerykalników,” a resztą zgromadzenia. Bo gdy pośród szyderstw, jakiemi obsypywano w przejściu księdza Chanut, Crémieux-Daxa i Jana Monneron, odezwał się głos z tłumu:
— Brawo, liberały! Ci, którzy was znieważają, są podli!
Ryknęły liczne głosy naokoło:
— Za drzwi z nimi!
Ale jeden z działaczów, urządzających awanturę, uciszył opozycyę, wołając:
— Karmaniola! — Karmaniola!
Ohydna pieśń, wprowadzona w obecnej chwili w modę, rozległa się w tej samej chwili:

„Czego żąda republikanin?
„Wolności dla rodu ludzkiego,
„Zburzenia więzień,

„Spalenia zamków,

„Spokoju w chatach!”

Policyanci, którzy podeszli ku schodom, słuchali nieporuszeni tej wstępnej zwrotki, rzucającej jaskrawe światło na dusze rewolucyonistów, wahające się zawsze pomiędzy humanitaryzmem a rzezią. Są to dwa bieguny ich draźliwości nerwowej. Uczciwi i prości słudzy kraju, którzy, jako dawni żołnierze, bronili Francyi w Afryce, w Tonkinie, pod palącem słońcem równika, wśród niebezpieczeństw jadowitej zarazy, słuchali spokojnie śpiewu, słuchali i następnej zwrotki:

Kto krępuje wolność obywateli?

Deputowani i wojsko:
Zburzmy koszary,
Rozpędźmy parlament,

Znieśmy granicę kraju.

Ten ostatni wiersz, wzruszającej iście głupoty, rozlegał się jeszcze, kiedy Crémieux-Dax i Jan Monneron zdołali nakoniec doprowadzić gościa w taki sposób witanego do przedpokoju na pierwszem piętrze. Czterech ludzi, nie należących do Związku, odbierało od wchodzących laski. Był to jeden ze środków ostrożności, przedsięwziętych przez milionera-kolektywistę na własny koszt i bardzo słusznie, o czem mógł się przekonać po chwili, gdy się rozległ nowy hałas w głównej sali, zapełnionej już w trzech czwartych częściach. Wśród wrzasku słychać było obelżywe słowo:
— Klecha! Klecha!
Wyśpiewywano je na różne tony. Wściekłe protesty przerywały wrzask:
— To wstyd!
— Hańbicie nas!
— Milczeć!
— Za drzwi tych gałganów!
W sali walka zaczynała się, zanim jeszcze wszystkie miejsca zostały zajęte. Delegowani, odznaczeni małemi bronzowemi medalikami, mającemi z jednej strony litery: „T. Z, ” a z drugiej wzniosłą dewizę: „Przyroda — Nauka i t. d.” zamieszczonemi na czerwonej wstążeczce, wchodzili i wychodzili, kompletnie przerażeni, naradzając się, rozchodząc, nakłaniając jednych do milczenia, grożąc innym wydaleniem, a przez otwarte podwójne drzwi w tej sali, przyozdobionej fotografiami arcydzieł Rembrandta, Velasqueza, Leonarda, Botticellego, Mantequni, widać było falę ludzkich głów i ramion, coraz się zwiększającą — i estradę w głębi, pustą i małą. Założyciele Związku, dla nadania jeszcze bardziej demokratycznej cechy posiedzeniom, postanowili, że tylko mówcy i członkowie komitetu będą siedzieli na ciasnej estradzie, wzniesionej zaledwie o trzy stopnie nad podłogą. Stół, na którym stała karafka z wodą, szklanka i dzwonek, oczekiwał na mówcę i na prezydującego. Delegowani, ujrzawszy Crémieux-Daxa, rzucili się ku niemu, jak ku dowódcy, powtarzając chóralną skargę:
— To awantura z góry ułożona!
— Nie dopuścimy do niej.. — Ażeby tylko odpowiedział Crémieux-Dax — ażeby tylko ksiądz Chanut nie zniechęcił się do tych dzikich ludzi...
— Dlatego właśnie przyszedłem tu, że oni są dzicy — odpowiedział ksiądz.
— Użyłem określenia, które nie jest sprawiedliwe — pośpieszył poprawić się Crémieux-Dax. — Wymknęło mi się ono, bo mam nerwy, jak wszyscy... Chciałem powiedzieć: ludzie zbłąkani... Bo im mącą w głowach — i wiem kto. Ale co można dokonać bez ludu? Lud ma w sobie wszystkie ostateczności. To właśnie stanowi jego niebezpieczeństwo i jego wielkość...
A potem, zwracając się do delegowanych, zapytał:
— Czy członkowie delegaci są zebrani?
A na potwierdzającą odpowiedź dodał.
— Brakuje tylko Rumesnila... Szkoda...
Wydobył zegarek.
— Mamy jeszcze pięć minut, a z taką burzliwą publicznością nie można opóźniać rozpoczęcia... Wreszcie, jeżeli go niema, to trudno!
— Nikczemnik nie pokaże się wcale — pomyślał Jan. — Dopiero jutro z nim się zobaczę... Ale się zobaczę... Jeżeli go niema, co ja tu mam do czynienia? Zaczekam jeszcze pięć minut...
I poszedł za przyjacielem. Crémieux-Dax wszedł z księdzem Chanut w wązki korytarzyk, który okrążał główną salę, i przez bibliotekę prowadził do pokoju, zwanego szumnie Salą posiedzeń Rady. Były tam cztery osoby, przysłuchujące się w milczeniu wrzawie wzmagającej się w sąsiedniej sali. Był tam rudy, z niemieckiem obliczem Robetiére, zwolennik Ruskina kudłaty Maryusz Gons, cudaczny mówca Boisselot i Riouffol, którego cera wydawała się jeszcze bardziej żółtą, twarz miała wyraz jeszcze więcej błędny, dolna warga wysunięta była jeszcze silniej, a oczy bardziej błyszczące, niż zwykle. Ta wrzawa, zapowiedź bachanalii, której on był impresaryem, budziła w nim dziką radość, która się jeszcze wzmogła na widok wchodzącego księdza Chanut i jego dwóch przewodników. Ale zmieszał się, nawet w tej chwili złośliwego tryumfu, na widok spokoju Crémieux-Daxa, który przywitawszy się z innymi, podszedł do niego, wyciągając rękę. Nie widzieli się oni jeszcze od chwili wymówienia krwawych słów, rzuconych przez introligatora w tein samem miejscu, a odnoszących się do Modderfontein.
Dzień dobry, Riouffol... — przemówił założyciel Związku Tołstojowskiego.
Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się zrobić większego poświęcenia dla swego dzieła. A gdy Riouffol pozwolił wziąć swoją rękę machinalnie, prawie osłupiały ze zdziwienia, Crémieux-Dax mówił dalej...
— Przedstawiam tobie i towarzyszom księdza Chanut, który przybywa do nas, jako gość... Słyszysz ten hałas? Przygotowuje się manifestacya. Czy mam ci przypominać ustawę, którąśmy podpisali i paragraf, który uznaje solidarność, jako członków komitetu we wszystkiem, z wyjątkiem podania się do dymisyi? Czy kto z was życzy sobie wykreślić się w tej chwili? W takim razie wolno mu będzie wziąć udział w nieprzyjaznej manifestacyi. Jeżeli zaś nie? to zobowiązany jest swoim podpisem połączyć się z nami w celu jej stłumienia...
Kiedy człowiek silnej woli występuje jasno z jakiem twierdzeniem i stawia kwestyę wyraźnie, bez żadnej dwuznaczności, wywiera to silną suggestyę na najsilniejszych nieprzyjaciół. Z trzech członków komitetu Związkowego, którzy głosowali przeciwko wykładowi księdza Chanut, jeden tylko, co prawda, postarał się o urządzenie dzisiejszej awatury — Riouffol. Dwaj drudzy — Maryusz Gons i Brisselot, przyłożyli się do tego tylko pośrednio, oddając w ręce introligatora pięćdziesiąt biletów, danych im do rozporządzenia. Ale widząc, jaki użytek z nich zrobił, musieli uważać się za jego wspólników. Ani oni, ani Riouffol nie spodziewali się spotkać z tym artykułem ustawy, o którym nie pomyśleli, a który zmuszał ich do wyparcia się publicznie całem zachowaniem manifestantów, sprowadzonych tu przez nich — albo do odegrama nikczemnej roli zdrajców i hypokrytów — lub też do wystąpienia z komitetu, co równało się wystąpieniu ze Związku. Układając ustawę, założyciel swoim genialnym zmysłem organizacyjnym przewidział takie wewnętrzne rozterki. Dla zabezpieczenia zgody dodał zastrzeżenie, że członek komitetu, podający się do dymisyi, przestaje tem samem być członkiem Związku. A że następny artykuł zastrzegał, komitet dopełnia się sam, więc w razie ustąpienia Riouffola, Maryusza Gons i Boisselota, zastąpiliby ich ludzie wybrani przez Crémieux-Daxa, który skłoniłby do głosowania według swego życzenia trzech pozostałych członków: Rumesnila, Robetiéra i Jana Monneron. Riouffol i dwaj jego sojusznicy zmieszali się wobec takiego postawienia kwestyi, które byłoby prawdziwym zamachem stanu w łonie Tołstojowskiego Związku. Poczuli w Crémieux-Daxie mistrza. Ponieważ milczeli, Crémieux-Dax zapytał:
— Zatem, godzimy się na jedno wszyscy sześciu Dobrze! Teraz, ponieważ nie przybył Rumesnil, który miał dziś prezydować, proponuję losowanie celem wyboru prezydującego, albo też głosowanie. Za dziesięć minut jeszcze trudniej będzie to uciszyć. Słuchajcie...
Śpiew, zaczęty na dole, rozlegał się teraz w całej sali i najohydniejsze strofki bluźnierstw dochodziły wyraźnie przez cienką ścianę, strofki będące wiekuistą hańbą polityków, którzy upędzając się za nizką popularnością, pozwolili je śpiewać w swojej obecności, a nawet niekiedy sami śpiewali.
— Głosujmy, panowie! — przemówił Robetiere. — Trzeba położyć koniec tym skandalom!...
— Głosujmy! — powtórzył Jan.
Nawet on pogrążony w swej trosce nie mógł powstrzymać się od współczucia dla księdza Chanut, który stojąc w rogu pokoju udawał, że przygląda się uważnie fotografii, przedstawiającej portret człowieka uwieńczonego laurem, dzieło Antonella z Messyny...
To arcydzieło, które można oglądać w Gastello Sforzesco w Medyolanie, wywoływało na tych ubogich, nagich ścianach, wspomnienie potęgi arystokratycznych Włoch piętnastego wieku.
Silny i spokojny pędzel artysty świadczył o cywilizacyi twardej, lecz gruntownej danej epoki — wyraz siły w twarzy modelu tenże sam.
Ale ten obraz był równie niewłaściwym w tej socyalistycznej norze, jak i obecność księdza, który mu się przyglądał, nic nie widząc.
Czy może zaczynał rozumieć w tej chwili daremność swych usiłowań i mylność swojego systemu politycznego, gdy zobaczył jaką burzę nienawiści wywołało jego wspaniałomyślne przyjście do obozu nieprzyjacielskiego?
A może ofiarowywał on w głębi serca tę chwilę próby Temu, z którego Ofiarą jego dusza gorąca łączyła się codzień, wymawiając słowa modlitwy:
Qui, pridie quam pateretur, panem accepit in sanctos ac venerabiles manus suas...
Msza, to dalszy ciąg Ofiary na Golgocie.
Dla prawdziwego kapłana odprawienie jej rano jest zdobyciem nadprzyrodzonej siły do wytrwania w przeciwnościach.
Odblask wewnętrznego płomienia rozjaśniał w tej chwili twarz tego niepożytecznego, lecz świętego apostoła...
Niepożytecznego?
Nie.
Prawo, które nie pozwala na zmarnowanie jednego atomu materyi, rządzi i w świecie ducha, więc i w tej chwili męczarnia księdza wywoływała wpływ mistyczny na otaczających.
Przybył on, ażeby przemówić w obronie Kościoła do tego tłumu, w którym niegodziwa robota ostatnich lat dwudziestu pięciu wykorzeniła uczucia chrześcijańskie. A ci obłąkańcy nie chcieli mu pozwolić na wymówienie jednego słowa! Lecz jego łagodna i smutna dostojność, Jego spokój pełen powagi i pobłażliwości, jego pobożne uczucia, wszystko to nie przeszło bez wrażenia.
Brat Julii Monneron, przeżywający tak okropne chwile, w oczekiwaniu tej najokropniejszej, która zbliżała się ku niemu, tragiczniejsza od wszystkiego, co go dotąd spotkało, z widoku tego biednego kapłana, naiwnego w swych poglądach na społeczeństwo, a tak wzniosłego w swem męztwie, czerpał nową i wzruszającą naukę, czem jest głęboka wiara.
Widział wyraźnie jej siłę, tę siłę pocieszającą, i dobroczynną, potęgę światła i niezachwianej pewności.
Crémieux-Dax miał także wiarę, ale fałszywą widocznie i bezpłodną, którą potępiało doświadczenie rzeczywistości.
Świadczyły o tem wrzaski dochodzące z sali, i marność jego usiłowań dla zdobycia tak nędznych wyników, jak ten, do którego doprowadziła jego dyplomacya.
Robetière i Jan wyrzekli prawie jednocześnie Swoje:
— Głosujmy!
Riouffol spojrzał na zegar i zrobił uwagę, że dziewiąta jeszcze nie wybiła i że Rumesnil może nadejść.
Crémieux-Dax skorzystał z tej zwłoki i wziąwszy na bok przyjaciół, prosił ich, ażeby głosowali za introligatorem.
Gdy zegar wybił dziewiątą, zabrano się do głosowania.
Riouffol, zajęty oczekiwaniem na spóźniającego się Rumesnila, nie zmówił się ze swoimi stronnikami, z których jeden dał głos na Robetièra, a drugi na Monnerona. Introligator sam głosował na Crémienx-Daxa.
— Riouffol ma trzy głosy.. — oznajmił Crémieux-Dax, który wziął na siebie sprawdzanie głosów. — Więc on zostaje prezydującym... Panie Chanut, idziemy, jeżeli pan sobie życzy. Riouffol...
Introligator powstał.
Grwałtowna walka malowała się na jego twarzy i silna boleść w małych, czarnych oczkach, które wlepił w Crémieux-Daxa, Jana i Robetièra, z gniewem graniczącym z wściekłością. Uderzył pięścią w stół tak mocno, że aż się zachwiał, a papiery pospadały na ziemię.
— Chcieliście tego, panicze! Więc wojna... A! dobrześ pokierował sprawą, Crémieux-Dax! Doprowadziłeś do tego, czegoś chciał! Każesz mi Wybierać pomiędzy Związkiem a sumieniem socyalisty?... Już wybrałem... Nie poprowadzę tego oszusta — wskazał wyciągniętą pięścią na księdza Chanut — do tych dzielnych chłopców...
I pokazał drzwi prowadzące do sali, gdzie huczała teraz istna burza wycia i ryku.
— Proszę o dymisyę. Co? Kontent jesteś? Ale Związek dyabli wezmą... Dobrze wam tak! Zobaczymy się jeszcze... Do widzenia, Robetière! Twoi przodkowie, których wyganiały mnichy, byliby ci radzi, gdyby cię mogli zobaczyć!... I nasi także, Monneron, którzy odrabiali w pocie czoła pańszczyznę dla klechów!... A co do ciebie...
Podszedł do Crémieux-Daxa i wpatrując się w niego z nienawiścią tak gwałtowną, że nie był zdolny przemówić, podniósł rękę... ale opuścił ją i wyszedł do sali, gdzie został powitany wrzaskami swojej bandy.
Potem nastąpiła groźna cisza.
Była ona dowodem, że przyprowadzeni przez Riouffola „towarzysze“ są dobrze zorganizowani. Co im poleci teraz ich przywódca doprowadzony do ostateczności?
— Trzeba głosować powtórnie, towarzysze... — przemówił Crémieux-Dax, który z niezachwianą obojstnością wysłuchał wściekłej przemowy robotnika.
Podobny on był wśród burzy zagrażającej rozbiciem jego pozbawionemu żywotności Związkowi do kapitana okrętu, stojącego na pokładzie, którego każde słowo, każdy ruch, są stanowcze, spokojne i obliczone.
Kiedy Riouffol zbliżył się do niego, tylko drga ące usta Crémieux-Daxa zdradzały gniew równie gwałtowny, jak uniesienie jego wroga, ale opanował się wysiłkiem woli.
I tylko ta magnetyczna siła energh moralnej powstrzymała szaleńca od uderzenia go.
— Tak — powtórzył — głosujmy i prędko...
Ja nie będę głosował — przemówi Maryusz Gons. — Myślę to samo, co Riouffol i proszę o dymisyę. To dla mnie za szpetne...
I wymawiając tę skargę zniechęconego estetycyzmu, wskazywał oczyma na księdza, stojącego nieruchomo, a tymczasem Brisselot wygłaszał swoje zdanie stylem, który skutkiem nieustannej pracy w tym kierunku stał się u niego naturalną już formą wyrażania myśli:
— I ja też żądam dymisyi, jak Riouffol i Gons: Jeżeli Związek nie jest przedsięwzięciem zaradczem przeciw niedomaganiom społecznym, to go niema. Wolno wam, z waszą zmysłowością murzyńską, ofiarowywać swoje mieszczańskie czerepy na nawóz dla pasożytów z zakrystyi! Wszy lęgną się tylko na brudnych głowach... Mój łeb czysty...
— Czy chcesz być prezydującym, Monneron? — zapytał Crémieux-Dax. — Albo ty, Robetiére?...
Poraz pierwszy, od czasu gdy zapał rewolucyjny popchnął go do uczęszczania na zgromadzenia ogłupiające umysły, nie mógł on utaić wzgardy, które obudziła w nim dziwaczna pretensya wyznawcy i „piękna dla wszystkich” i bezdenna głupota elektrotechnika.
— Poszli... Co za kapuściane głowy! Co za mózgi!
A widząc wahanie przyjaciół, zapytaŁ:
— Może wolicie, ażebym ja prezydował? Dobrze. Panie Chanat, proszę o przebaczenie w imieniu wszystkich tu obecnych. Czy pan zechce pójść ze mną?
— Dopóki jesteśmy żywi — dodał Robetiére — zaręczamy, że ci ludzie nie porwą się na pana...
— Nie myślą o tem nawet... — dodal Crémieux-Dax. — Ich uspokojenie w tej chwili dowodzi, że są prowadzeni przez przywódców, oto wszystko. Chodźmy do nich odważnie — szczerze — a może uda się nam ich zawrócić. Lud daje się zwodzić, ale nie na długo...
— Chodźmy — powiedział ksiądz z prostotą.
Było rzeczywiście coś imponującego w tem wejściu na małą estradę wątłego księdza w towarzystwie trzech studentów, w obliczu tego tłumu, złożonego z dwustu pięćdziesięciu ludzi, których dwie trzecie objawiło swoje nienawistne usposobienie śpiewem, godnym ludożerców.
Wejście komitetu stronnicy powitali oklaskami, na które przeciwna strona odpowiedziała wrzaskiem.
Jan, który szedł na końcu, ujrzał przy jaskrawem świetle gazu powykrzywiane twarze, usta otwarte do krzyku, oczy obłąkane wściekłością.
I to pandemonium nosiło miano „Związku Tołstojowskiego!”
Było to niejako karą dla znakomitego pisarza rosyjskiego, który obłąkany pychą stał się zbrodniczym propagatorem anarchii w swojem społeczeństwie wśród obcych, że imię jego, wsławione tylu znakomitemi dziełami, stało się szyldem dla takich, jak to zebrań!
Crémieux-Dax, stanąwszy przed stołem prezydującego, usiłował uciszyć ogłuszający hałas to dzwonkiem, którym poruszał rozpaczliwie, to wołaniem, które się rozpływało wśród wrzawy:
— Towarzysze!... „Towarzysze!...
W powietrzu, niemożliwem już do oddychania, unosił się jakiś wyziew zwierzęcy, odór dzikich bestyj...
Wrzaski rozlegały się krzyżując, wściekłe i ciągle też same:
— Podli!
— Nędznicy!
Pyta kak w odd. Km, — Zbóje!
— Jezuici!
— Milczeć!
— Za drzwi!
— Niech żyją anarchiści!
— Precz z klechami!
— Wiwat Związek Tołstojowski!
— Plujemy na to!
— Brawo! Crémieux-Dax!
— Czerwieńcy!
— Burżuje!
A przez to wszystko przerzynała się nowa zwrotka morderczego hymnu, której ostatni wiersz nabierał złowrogiej burzy, padając tu — w tem laboratoryum, gdzie się miał kształtować przyszły ustrój społeczny.

Jeden jest sposób zdobycia wolności —

Wydać wojnę Pretoryanom.
Dynamit i nafta
Dla tego sępa, co nad nami fruwa,

A dla potępionych władców — bomba!

Z tej sceny wyłaniała się tak potężna zaraza wojny domowej, że Jan dał się jej ogarnąć. Ujrzawszy swego kuzyna, jak oparty o przeciwległą ścianę, kierował ruchami ręki, oczyma i słowami tym całym piekielnym sabatem — zaczął krzyczeć:
— Za drzwi Riouffola! Nie należy już do Związku! Nie ma prawa tu być! Za drzwi!
Wtem ktoś dotknął jego ramienia i szarpnął za rękaw z taką gwałtownością, że mignęła mu myśl o napadzie na estradę. Odwrócił się i zobaczył starego odźwiernego z pałacu Rumesnilów...
— Panie Monneron, mam list do pana — powiedział stary pocichu. — Niech pan pójdzie. Powóz czeka na dole... Bardzo ważna sprawa...
Wyraz twarzy starego sługi był tak wymowny, że Jan zapomniał o tłumie fanatyków wyjących wokoło i o dwóch swoich przyjaciołach, stojących przy księdzu, których porzucał w chwili niebezpieczeństwa.
Zeskoczył z estrady, a jego zniknięcie nie zostało nawet zauważone wśród ogólnego zamieszania.
Wszedłszy do pustej teraz sali posiedzeń Komitetu, wziął list i drżącą ręką rozdarł kopertę...
W liście tym było kilka zaledwie wierszy, nakreślonych pismem Rumesnila, ale bardzo zmienionem:

„Julia raniona. Trzeba ją zabrać natychmiast i przenieść na ulicę Klaudyusza-Bernarda. Nie mogę tego uczynić, bo sam jestem raniony. Doktór opowie ci szczegóły. Ale przyjeżdżaj jak najprędzej...

R...“

XIII.
OJCIEC I SYN.

Mogły sobie grzmieć hymny rewolucyjne, dziksze jeszcze i groźniejsze od ohydnej „Karmanioli”, mógł Riouffol ze swymi zbirami znieważać bezbronnego księdza, którego jedynym błędem było to, że uwierzył w dobrą wiarę swych przeciwników, mógł cały Związek Tołstojowski ujawniać szaleństwo swoich zasad i dawać dzikie widowisko, przedsmak tego, czem się stanie nasz nieszczęśliwy kraj, jeżeli kiedyś niedorzeczne doktryny socyalizmu wezmą górę — widowisko domu obłąkanych, z którego usunięto dozorców — Jan nie słyszał już wrzasków. Nie wiedział, gdzie jest, niezdolny myśleć o czemkolwiek, z wyjątkiem tego strasznego listu.
Przeczytał go raz jeszcze i dopiero teraz zrozumiawszy jego okropne znaczenie i nagłość wezwania, zapytał służącego:
— Doktór czeka w powozie?
— Czeka — odpowiedział odźwierny. — Doktór Graux.
Ten doktór Graux był domowym lekarzem matki Rumesnila.
W Paryżu, obok profesorów słusznie uznanych za znakomitych, i obok szarlatanów, których trzeba błagać, jak o łaskę, o konsultacyę, za którą się płaci sto franków, zdarzają się jeszcze doktorzy, tak często spotykani dawniej, a dziś tak rzadcy, którzy jako lekarze domowi, a pełni dyskrecyi, mając od dawnych lat swoich pacyentów, są ich naturalnymi przyjaciółmi i doradcami.
Rumesnil nazywał lekatza matki „Graux z Lourdes” — z powodu jego pobożności, która była powodem szyderstw młodego panka. Nieraz — ile razy! — mówił on do Jana:
— W całym Paryżu jest tylko jeden lekarz, prawdziwy katolik, i tego właśnie wyłowiła moja matka...
Te żarciki wolnomyśliciela — bo Ademar nie miałby dla siebie szacunku, gdyby się nie wyróżniał wśród swego otoczenia tą właśnie cechą umysłu — nie przeszkodziły jednak, że potrzebując w chwili niebezpieczeństwa człowieka pewnego, na którym mógłby w zupełności polegać, wybrał właśnie tego dobrego chrześcijanina, zamiast któregokolwiek z uprzejmych kolegów, których znał, lekarzy szpitalnych, choćby nawet Robetièra.
Nie myślał o tem, że ten zbieg okoliczności będzie prawdziwem miłosierdziem dla Jana, który, zajęty roztrząsaniem zagadnień religijnych, zeszłej zimy właśnie miał u Rumesnila długą rozmowę z doktorem Graux, jednę z tych rozmów, które zadzierzgają węzeł sympatyi pomiędzy ludźmi.
Nazajutrz po tej rozmowie doktór przysłał mu na poparcie bronionej przez siebie tezy małą broszurkę, wydaną w tym czasie, a opisującą życie jednego z jego kolegów, doktora Clermont.
To nazwisko powinno być ocalone od zapomnienia nietylko dlatego, że było nazwiskiem człowieka sprawiedliwego w całem znaczeniu tego pięknego słowa, ale i dlatego, że ten skromny uczony na łożu śmierci napisał był rozmyślania, wydrukowane w tej właśnie broszurce. Jest tam między innemi ustęp jeden z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek skreśliła ręka ludzka:
„W cóżbyśmy się obrócili, gdyby nie boleść, która nas uszlachetnia?”
Cudowne zdanie, które Jan często sobie powtarzał od chwili, gdy mu wpadło w oczy; powtarzał z początku ze wzruszeniem artysty jedynie, nie przewidując, że serdeczny przyjaciel tego, który je napisał, będzie mu pomocą w najokropniejszej godzinie życia, jaką przeżył.
Przypomniał sobie ten szczegół w chwili, gdy odźwierny Rumesnila wymienił nazwisko doktora Graux, oczekującego w powozie; wspomnienie tego człowieka połączone było z tak podniosłemi wrażeniami, że Jan doznał ulgi na myśl, iż z nim będzie miał do czynienia a nie z innym w tej przygodzie, której znał tylko tragiczne zakończenie, i to jeszcze może nie w zupełności!...
Ale choćby czekał tam na niego nieznajomy — nieprzyjaciel nawet — nie byłby się ociągał.
Wybiegł przez mały korytarzyk z gołą głową, torując sobie drogę przez tłum krzykaczy, zatłaczający, wązkie schody, nie słysząc wymysłów, jakie wywoływało jego przepychanie się wśród ludzi, z których wielu widziało go pół godziny temu, idącego z księdzem Chanut...
Wydobył się nareszcie do sieni na ulicę. Słyszał, jak służący Rumesnila po trzykroć, wywołuje numer dorożki. Zobaczył podjeżdżający powóz i otwierające się drzwiczki i usiadł obok doktora Graux, a odźwierny wdrapał się na kozioł i powiedział adres dorożkarzowi, który ruszył z pośpiechem.
— Czy moja siostra tylko raniona:... — zapytał Jan, wpatrując się badawczo w towarzysza spojrzeniem, jakie widują często lekarze, i które chce wyczytać prawdę z najdrobniejszej zmarszczki ich twarzy.
Tylko raniona — odpowiedział lekarz, odgadując straszną obawę brata. — Daję panu na to słowo honoru...
I jakby chcąc uprzedzić dalsze zapytanie, mówił dalej:
— Chciała się zabić. Ademar — (doktór, znający od małego dziecka syna swojej pacyentki, mówił mu po imieniu) — próbował jej odebrać broń. Rewolwer wystrzelił i kula zgruchotała mu lewą rękę i przedramię.
Nie miał siły przeszkodzić zamiarowi nieszczęśliwej dziewczyny. Zraniła się tu...
I doktór wskazał na serce:
— Mam przekonanie, że rana nie jest niebezpieczna. Wyczułem kulę w okolicy łopatki, gdzie utkwiła. Pocisk miał uderzyć skośnie w piąte, albo szóste żebro i ośliznął się wzdłuż klatki piersiowej. Do tej pory był tylko silny upływ krwi bez plucia krwią i bez krwawych wymiotów. Zdaje się więc, że rana nie jest głęboka... Tak przynajmniej mnie się zdaje, powtarzam... Raniona miała po przyjściu do przytomności gwałtowny atak nerwowy i jest bardzo osłabiona. Więcej obawiam się o Ademara, który nie dał się opatrzyć, z wyjątkiem lekkiego obandażowania, i nie chce wracać do domu, dopóki nie znajdę i nie przywiozę pana. Więcej on wart, niż życie, jakie prowadzi, upewniam pana, panie Monneron...
Jan nic nie odpowiedział. Po przebyciu tylu i tak bolesnych wzruszeń, oburzyły go te delikatne słowa, usiłujące usprawiedliwić nikczemnego przyjaciela, sprawcę upadku jego siostry, ale nie mógł protestować tu, w powozie, jadąc z doktorem, którego tamten po niego posłał.
Jan nie śmiał nawet pytać o jedno, co było dla niego i zagadkowe i aż nadto wyraźne,
Dramat nie rozegrał się w pałacu przy ulicy Varenne. Gdzież więc się to stało? Dokąd dorożka jechała pędem, przebywając szerokie bulwary? Ale który bulwar?
Jan od tylu lat chodził po dzielnicy, która rozciąga się od Inwalidów do Łacińskiej, że mógł rozpoznać w przejeździe dworzec kolejowy i ulicę Rennes. Dorożka jechała więc bulwarem Montparnasse i kierowała się ku bulwarowi Tnwalidów, tą samą drogą, którą szła biedna Julia przed dwudziestu czterema godzinami, kiedy wracała do domu rodziców.
Jan nie wiedział tego szczegółu, który powiększyłby jeszcze jego smutek, ale domyślał się aż nadto, dokąd go wiezie doktór Graux — domyślał się, że samobójstwo siostry dokonane zostało w miejscu jej schadzek z Rumesnilem.
Twarz lekarza, zwykle wesoła i spokojna, była w tej chwili posępna. Ta twarz o bladej cerze południowca, z czarnemi, błyszczącemi oczyma, okolona włosami niegdyś bardzo czarnemi, a dziś zupełnie białemi, pochylała się tyle razy nad różnemi bólami ludzkiemi od lat blizko trzydziestu, gdy po raz pierwszy przekroczył progi szpitalne!
Z powołania swego był on spowiednikiem tak wielu zbłąkanych istot... Ale ten wypadek był czemś wyjątkowem, a występek, popełniony przez tego, kto się wychowywał pod jego okiem, kogo leczył i pielęgnował za czasów dziecięcych, był zanadto oburzający. Lekarz napróżno szukał słów pociechy dla tego młodzieńca, który siedział przy jego boku.
Od czasu owej rozmowy i posłania mu życiorysu księdza Clermont, prawie go nie widywał. Ale wówczas pytał o niego Rumesnila. Ten wychwalał z zapałem przyjaciela i dodał szyderczo, jak to było jego zwyczajem:
— Mam nadzieję, że nie będziesz go pan widywał często, bo chciałbyś pewnie zrobić z niego bigota. A on i bez tego ma aż nadto skłonności w tym kierunku...
Te słowa przypomniały się doktorowi Graux, gdy dorożka mijała kościół świętego Franciszka Ksawerego. Przyszło mu na myśl odwołać się w tej chwili straszliwej męki do religijnych stron duszy młodzieńca i przedstawić mu, że to jest jedno jeszcze wezwanie, jeden jeszcze znak dodany do tylu innych, dla przyspieszenia jego dojścia do tajemniczego celu, do którego go wzywano...
Ten cud, który się zowie nawróceniem, składa się z całego szeregu drobnych wydarzeń, wywołanych w części naszem własnem usposobieniem.
Gdyby naprzykład pan Ferrand nie wiedział o tęsknocie, jakiej doznawał Jan, nie byłby mu napisał na kopercie z pieniędzmi zdania świętego Augustyna: „Perdidistis...” które tyle myśli wzbudziło w głowie młodzieńca.
Gdyby Jan nie bywał z tą niedostępną tęsknotą w sercu w tak różnorodnych towarzystwach, nie mógłby zrozumieć, jak uczynił przed chwilą, bohaterstwa księdza Chanut. Gdyby się nie był zdradził, nawet przed Rumesnilem, z niepokojami, jakie miotały jego duszą, doktór Graux nie byłby się nigdy o nich dowiedział i nie byłby przemówił do niego na progu fatalnego domu przy ulicy d’Estrées w takim samym tonie, jak pan Ferrand.
Te wszystkie zdarzenia, następujące po sobie, dopomogły do wielkiej pracy jego ducha, ale z niej samej wzięły początek.
Pascal mówił:
— „Nie szukałbyś mnie, gdybyś mnie posiadał.”
A Goethe znowu:
— „Nie można otrzymać tego, czego się nie ma w swojej własnej duszy.”
I w tem właśnie znaczeniu wiara jest cnotą, dziełem osobistem i tajemnem naszej woli, nawet wtedy, gdy okoliczności zewnętrzne zdają się kierować nas tam, gdzie nie doszlibyśmy sami. Nie stałeby się to, gdybyśmy nie przygotowali gruntu, przygotowując się sami. Nie zdajemy sobie sprawy z naszego w tem udziału i wzrusza nas to, jako ostrzeżenie.
Jan więc w chwili, gdy już wysiadał z dorożki, kiedy nakoniec stanęła, drgnął, usłyszawszy słowa doktora, który wziął go za rękę.
— Panie Monneron, zobaczysz za chwilę przyjaciela, który cię srodze skrzywdził. — Wiem, że nie jesteś zupełnym niedowiarkiem... Proszę więc, ażebyś miał w pamięci słowa Pisma: „Ja sam wymierzę karę.” Bogu zostaw zemstę. Przekonasz się już w tej chwili, że wypełnia On aż nadto ściśle swoje przyrzeczenie...
Te słowa Pisma, tak dziwne w tej chwili i w tem miejscu, nabierały jeszcze siły na tle tego mieszkania, urządzonego w celach tajemnej rozpusty, do którego teraz wchodził Jan z doktorem, poprzedzani przez służącego.
Trzeba tu dodać, że Rumesnil niezupelną prawdę wyznał doktorowi. Nie przypadkowo został on zraniony i nie dlatego, że bronił Juli od zadania sobie samobójczego ciosu. Ona to w szale rozpaczy, wywołanej ich rozmową, chciała go zabić i sobie odebrać życie. W chwili, kiedy skierowała na niego rewolwer, Rumesnil instynktownie wysunął lewą rękę, ażeby ją rozbroić. Ale strzał padł, kula przeszyła mu dłoń i strzaskała rękę w kostce. Ból był tak silny, że Rumesnil padł na ziemię, lecz podniósł się z przerażeniem na odgłos drugiego strzału, który Julia, sądząc, że go zabiła, wymierzyła w swoje serce. Na widok nieszczęśliwej dziewczyny, leżącej na ziemi bez przytomności, w uwodzicielu ocknął się człowiek dobrej rasy, który umie zdobyć się na odwagę wobec niebezpieczeństwa.
Rumesnil zebrał się na siłę obandażowania swojej zgruchotanej ręki chustką, wyszedł, zawołał dorożki, pojechał do domu i zabrał jedynego człowieka z całej służby, któremu mógł zaufać. Posłał go z listem prosto do doktora Graux. Powrócił tymczasem sam na ulicę d’Estrées, gdzie w kwadrans po nim przybył lekarz, którego, na szczęście, list zastał w domu.
Rumesnil okazał się godnym swego rodu, przemilczając zupełnie o usiłowaniu zabójstwa, którego omal nie padł ofiarą i tłómacząc w inny sposób odniesienie rany. Zdobył się na odwagę — a niemałej mu do tego potrzeba było odwagi — i posłał po kolegę, którego tak niegodnie zdradził, żeby nieszczęśliwa Julia miała przy sobie od pierwszej chwili naturalnego swego opiekuna — brata. Teraz zaś siedział w pokoiku, w którym była wanna i gotowalnia, po za sypialnym pokojem, ażeby swoją obecnością nie utrudniać bolesnego położenia, i dlatego, że nie był w stanie spojrzeć w oczy bratu swej kochanki. Siedział tam na krześle, w cieniu, dręczony bólem nieopatrzonej rany, nasłuchując bacznie — jak żywy dowód prawdziwości słów Apostoła, przytoczonych przez lekarza.
W sypialnym pokoju Julia leżała na łóżku. Doktór dla pośpiechu porozcinał stanik, ażeby nie męczyć jej rozbieraniem, bo najmniejsze poruszenie sprawiało wielki ból. Podarte kawałki ubrania leżały porozrzucane na posadzce. Chirurgiczne narzędzia połyskiwały na stole, obok rozłożonego pugilaresu doktora, napełnionego wszystkiem, co potrzebne jest przy pierwszym opatrunku: porozwijane pasy opatrunkowej gazy, plasterek angielski, wata, szarpie, flakony z czerwonemi etykietami. Odór karbolowego kwasu mieszał się z odorem eteru, użytego dla uspokojenia nerwowego ataku, o którym lekarz wspomniał Janowi. Meble były porozrzucane bezładnie — poustawiane jedne na drugich.
Kula, przeznaczona dla Rumesnila, uderzyła rykoszetem w szafę z lustrem o trzech skrzydłach, z których jedno potrzaskane było w kawałki. Szafa była otwarta, bo wyjęto z niej ręczniki. Przez niedomknięte drzwi widać było szlafrok z jedwabnej chińskiej materyi w kwiaty, lekki peniuar, jedwabne koszule, małe pantofelki.
Słabe i rażące światło kilku pozapalanych świec, zlewające się że światłem lampy pod różowym abażurem, nadawało jakąś fantastyczną cechę temu miejscu rozpusty, zamienionemu na złowrogi pokój szpitalny. I tu właśnie, wśród tych czerwonych obić, tych miękkich mebli, ciężkich firanek, dokonała się zguba nieszczęśliwej dziewczyny, która leżała teraz nieruchoma, blada, z zamkniętemi oczami, jakby uśpiona. Gdy wszedł brat, pomimo, że zaledwie kilka słów wyrzekł do doktora i to szeptem, konwulsyjne poruszenie rąk zdradziło, że Julia nie śpi.
Jam zbliżył się i zobaczył, że ma oczy otwarte. Patrzyła na niego z głębokiem natężeniem. Chciała go wziąć za rękę i jęknęła. Pochylił się nad nią i pocałował jej oczy.
Słodycz tej, pieszczoty, za którą wymówiła „dziękuję” szepnięte tak cicho, że on sam tylko usłyszał, wywołało w niej drżenie ust, które po chwili wyrzekły błagalnie stłumionym głosem, zaledwie dosłyszalnym:
— Oddal ich... Chcę rozmówić się z tobą jednym...
A gdy Jan powtórzył to życzenie lekarzowi, który wyszedł do drugiego pokoju, zabrawszy służącego, zapytała:
— On nie żyje... nieprawdaż? Nie kłam...
— Żyje! — odrzekł brat. — Jest tylko raniony..
A widząc, że Julia nie wierzy, dodał:
— Ma przestrzeloną dłoń i rękę zgruchotan: To bardzo bolesne, jak mi mówił doktór, ale nie niebezpieczne...
— Ach! — jęknęła. — Czy on mi przebaczy?
— Uspokój się! — prosił Jan — nie masz sobie nic do wyrzucenia. To nie twoja wina...
— Więc ty nie wiesz, że ja go chciałam zabić? zapytała.
— Chciałaś go zabić!... — powtórzył.
— Tak odrzekła. — Byłam szalona... Powiedziałam ci wszystko... Dlaczego? Nie rozumiem dotąd. Wiedziałeś już o wszystkiem... Wyszedłeś, ażeby się z nim rozmówić, ażeby go może wyzwać... Był już dla mnie stracony, chyba, żeby mnie wziął z sobą, jako żonę lub jako kochankę — wszystko mi jedno... Napisałam, ażeby go ostrzedz i naznaczyłam mu tu schadzkę. Chciałam go prosić, ażeby mnie z sobą zabrał, a gdyby odmówił, zabić się w jego oczach. Nie myślałam o zemście, ani o groźbach, przysięgam ci... A on się obszedł ze mną tak niemiłosiernie! Było to naturalne. Zdradziłam go przed tobą, a tu jeszcze ten nowy list Antoniego... Przeczytasz go. Jest w kieszeni mojej sukni. Nie zabrali go. Namacałam go jeszcze przed chwilą w kieszeni. Wtedy straciłam głowę... Ale on żyje! Nie zabiłam go!... Ach! ja tylko powinnam umrzeć!...
— Nie umrzesz — odpowiedział Jan, całując ją znowu.
Miłość jej dla tego, którego chciala zabić, była mu mniej bolesną, niż wspaniałomyślność tego nędznika, jakiej dał dowód, przemilczając prawdziwy przebieg dramatu nawet przed swoim lekarzem. Czy może ta wspaniałomyślność była jeszcze większą? Czy ich nikczemny brat odwołał się nanowo do kieszeni kochanka siostry? Czy próbował szantażu?
Jan nie potrzebował długo czekać na rozwiązanie zagadki, bo gdy zapytał:
— Mówisz, że jest drugi list od Antoniego?
Julia zdobyła się na siłę i uniosła się trochę na bok, pokazując bratu, gdzie ma szukać listu.
Wziął ten list, zgnieciony widocznie podczas gwałtownej sceny, jaką wywołał. List przypomniał Janowi w sposób nieubłagany to, o czem zapomniał od chwili, gdy na estradzie w sali Związku Tołstojowskiego poseł Rumesnila przyniósł mu straszną wiadomość. Przypomniał mu, że ma ojca, tego ojca, dla którego spokoju poświęcał dotąd wszystko — przypomniał mu, że skończyły się naprawdę, nieodwołalnie — czasy kłamstwa.
Zetknięcie się ojca rodziny, zaślepionego optymisty, z nieubłaganą rzeczywistością, było już nieuniknione teraz, a list Antoniego do Rumesnila był dowodem, że na jednym punkcie to zetknięcie wywolało już straszne następstwa.
List był taki:

„Mój drogi przyjacielu!

Jestem zmuszony uciec się po raz drugi do twojej pomocy. Wspominałem ci o małej niedokładności w rachunkach biurowych. Mój naczelnik, który, jak się zrazu zdawało, rozumie, że o takiej drobnostce nie warto nawet mówić, skoro wszystko jest Już w porządku, zmienił postanowienie, nie wiadomo dlaczego. Uznał za konieczne powiedzieć to ojcu, który mi zrobił bardzo przykrą scenę.
Jednem słowem, porzuciłem dom rodzicielsk i mieszkam w hotelu Gallia na bulwarze Saint-Germaim, pod nazwiskiem pana de Montboron. Mam na widoku interes, który mi zapewnia znaczne korzyści w krótkim przeciągu czasu. Ale potrzeba mi do tego niewielkiego kapitału. Liczę na ciebie, że mi nie odmówisz drugich pięciu tysięcy franków, co razem z poprzednio danemi uczyni, okrągłą sumę dziesięciu tysięcy. Wszystko to oddam ci z pierwszych zysków, jakie mi przyniesie ten interes. Po przesłaniu tych pieniędzy otrzymasz zaraz paczkę listów, dość ciekawych dla ciebie, które przypadkowo wpadły w moje ręce.
Dziękuję ci zawczasu...

Twój całem sercem
Antoni Monneron.”

— Zapewne te listy wykradł Z mojego biurka — powiedziała Julia, gdy Jan siedział zgnębiony, trzymając w ręku list brata. — Wyglądało to, jakbym ja była jego wspólniczką. Ademar to myślał... Nie mogłam się usprawiedliwić... Byłam doprowadzona do ostateczności...
— Ale co znaczy ta historya, że pan Berthier zmienił postanowienie i powiedział wszystko ojcu: To chyba nowe kłamstwo, jak myślisz?
— Myślę, że nie — odrzekła Julia. — Antoni dziś wyjątkowo był na śniadaniu i miał minę bardzo zmartwioną... Kiedy wychodziłam z domu, pan Berthier był u ojca... Spotkałam się z nim, wychodząc. Gdyby nie ten list, nie byłabym skombinowała wszystkiego... Byłam tak wzruszona wychodząc.
— Więc to prawda! — szepnął Jan.
A potem, ogarniając litością ojca i matkę razem, dodał z akcentem przerażenia:
— A teraz muszą dowiedzieć się o wszystkiem, gdy ciebie odwiozę. do domu... W jaki sposób wytłómaczyć to, co się stało? A potem...
— Odwieźć mnie do domu? — zawołała Julia, odzyskawszy głos pod wpływem przerażenia, jakie wywołał w niej projekt brata. — Chcesz mnie do nich z odwieźć? Nie chcę — czy słyszysz?! Nie chcę! Nie rób mi tego, Janie! Błagam cię... Nie przeżyłabym tego!... Nie! nie! nie!
Usiadła na łóżku, a od gwałtownego poruszenia usunął się opatrunek i ból wywołał z jej piersi krzyk, który usłyszawszy doktór, osądził, że ma prawo wejść. Obserwował całą tę scenę z drugiego pokoju przez uchylone drzwi, patrząc z obawą, która w nim budziła objawy zauważone przedtem u Julii.
Z pomocą brata ułożył ją napowrót na poduszkach. Poznał po pulsie, że jest znów w stanie niesłychanego podrażnienia nerwów, a gdy mu Jan powtórzył na jego żądanie, co wywołało tę scenę, powiedział:
— Trzeba spełnić to, czego żąda. Przenosić ją tak daleko w tym stanie byłoby nieostrożnością... Jutro o pierwszej przyjadę ją zabrać i zawiozę do zakładu Sióstr Augustyanek, tu w sąsiedztwie, na ulicy Oudinot. Wydobędziemy tam kulę... Patrz pan, już jest spokojniejsza...
I wyprowadziwszy brata do pierwszego pokoju, powiedział:
— Ktoś musi czuwać przy niej dziś w nocy. To pański obowiązek. Ja zaś pojadę na ulicę Claudyusza-Bernarda i uwiadomię rodziców... Powiem, że została zraniona... Już sobie ułożyłem całą historyę. Nasunął mi ją wypadek z wiadomości bieżących i będzie miało cechę prawdopodobieństwa. Waryat, który uciekł ze szpitala świętej Anny, strzelał na ulicy i zranił ją... Powiem, że przejeżdżałem wtedy i że kazałem zawieźć ją do szpitala, w którym jestem lekarzem. To wszystko jest naturalne, a dla tem większego uprawdopodobnienia powiem, że się to stało na bulwarze Montparnasse. Wytłómaczę zbiegiem okoliczności spotkanie i powiem, że pan przy niej czuwasz... Matka pewnie zechce przyjechać. Powiem, że zakład ma swoje przepisy i że po dziewiątej wieczorem nikogo nie wpuszczają. Zresztą, tak jest rzeczywiście. Wracając, wstąpię do Augustyanek i zapowiem, ażeby na wypadek przybycia pami Monneron, nie zdradzono mojego kłamstwa. Zyskamy na tem całą noc. To jest niezbędne... — Jutro sam pan postanowisz, co możesz i co chcesz powiedzieć rodzicom... Dziś wystarczy parę słów na pańskim bilęcie. A — teraz — dodał — proszę pana, ażebyś się zdobył na siłę... Ademar jest tutaj...
A zobaczywszy, że Jan drgnął — dodał:
— Musisz mi pozwolić, ażebym go ztąd wyprowadził; nie patrz na niego i nie mów do niego... Będziesz siedział przy łóżku siostry... Zastawimy je parawanem. Zależy na tem, ażeby nie widziała, że on przechodzi przez pokój. Nie mógłbym odpowiadać za nie, gdyby w tym stanie podniecenia, w jakim się znajduje, doznała nowego wstrząśnienia. Wszystko więc zależy od pańskiego spokoju, panie Monneron. Miałbym może prawo wymagać tego od pana. Ograniczę się tylko do przypomnienia, że oprócz niebezpieczeństwa fizycznego, zagraża tu skandal, który do tych bolesnych przejść dorzuciłby jeszcze śledztwo sądowe.
— Niepotrzebny zupełnie ten ostatni argument — odpowiedział obrażony Jan. — Tamto wystarczy. Możesz pan wyprowadzić tego człowieka. Nie będę na niego patrzył, ani do niego mówił, Nie istnieje on — dla mnie...
Prawdą było, że oprócz obawy o siostrę, której należało oszczędzić wzruszenia, mogącego mieć fatalne następstwa — poczucie honoru wymagało od Jana, ażeby miał wzgląd na dawnego przyjaciela, który, raniony przez Julię, zataił to przed wszystkiemi. A jednak ze wszystkich strasznych chwil, przeżytych przez syna profesora Monneron w ciągu ostatnich dni, żadna chyba nie była okropniejszą od tej, gdy siedząc przy łóżku siostry i trzymając ją za rękę, wpatrywał się w nią, osłabioną wysiłkiem rozmowy, leżącą z zamkniętemi oczyma, i słuchał, jak za parawanem otwierały się drzwi, tak cicho, że nawet Julia nie usłyszała... Ale Jan słyszał — słyszał i kroki zdrajcy, stłumione przez gruby dywan, i jego oddech, i czuł jego obecność!... Miotało nim dzikie oburzenie człowieka, znieważonego w swoich najdroższych uczuciach, a nie mógł nawet uścisnąć silniej drobnych, rozpalonych paluszków siostry, spoczywających w jego ręku!
Gdyby jego uraza do Rumesnila wypływała tylko z obrażonej dumy, jakiejże okrutnej radości byłby doznał na samą myśl, że ten chłopiec, tak dumny i wyniosły, uchodzi z własnego mieszkania, jak zbieg, jak złoczyńca... Ale co stanowiło zadowolenie miłości własnej, kiedy Jan miał przed oczyma taki obraz ludzkiej niedoli, a przed sobą myśl o ciosie tak strasznym, jaki miał spaść na jego rodzinę — rozprzężoną w rozpoczynającym się rozkładzie!
W każdym razie ojciec jego, ani matka nie zasługiwali na to, żeby gość, przyjmowany w ich domu z taką ufnością, zdradził ich w taki haniebny sposób. Dziś rano jeszcze oszust potrafił się zdobyć na słowa, któremi chciał rozbroić jego nieufność. A on, przyjaciel, niegodnie zdradzony, nie będzie mógł nigdy plunąć ze wzgardą w oblicze zdrajcy. I teraz musi mu pozwolić odejść bez kary — i tamten będzie uważał się za skwitowanego ze swoją ofiarą dlatego, że jej przebaczył i zataił zamach na swoje życie!... Skończyło się wszystko... Drzwi od mieszkania zamknęły się — potem drzwi od sieni. Turkot odjeżdżającej dorożki oznajmił Janowi, że jego wróg uchodzi — teraz i na zawsze... tą samą dorożką, która przywiozła tu Jana ze Związku Tołstojowskiego... Wyobrażał sobie Rumesnila, siedzącego na tem samem siedzeniu, obok doktora Graux, który ma ten sam wyraz surowości i smutku na twarzy...
Jan powrócił do siostry i jej twarzyczkę wychudłą pogładził z bolesną tkliwością, czerpiąc w spełnieniu obowiązku względem tej biednej istoty siłę, ażeby nie wybuchnąć wściekłem oburzeniem na Rumesnila, na siebie, na los...

∗             ∗

Rozpoczęła się ta okrutna noc bezsenna przy chorej, w tem miejscu, wśród tych mebli — noc, która miała upłynąć na gorączkowych rozmyślaniach o tem, co się teraz dzieje w domu rodziców, i na obawie tego, co się tam dziać będzie jutro! Godziny upływały, a ucieczkę ich oznajmiało bicie zegara, stojącego na kominku, na którym ogień dogasał. Lekki oddech Julii, która nakoniec zasnęła naprawdę, mieszał się z tykotaniem zegara i z chrapaniem służącego, śpiącego w sąsiednim pokoju, co przypominało Janowi w sposób brutalny i trywialny rzeczywistość, wzmagając jego smutek myślą, że honor jego siostry spoczywa w takich rękach...
Ulicą przejeżdżały dorożki, powożone przez stangretów, śpieszących na nocleg. Szyby w oknach drżały od turkotu. Potem turkot stawał się coraz rzadszy. Przyszła kolej na nocnych, spóźnionych przechodniów, których głosy rozlegały się donośnie w coraz głębszej ciszy nocnej. Jedna tylko świeca się paliła. Jan ustawił ją za firankami łóżka, ażeby jej blask nie przeszkadzał chorej. Przy stłumionem świetle widać było bladą i wychudzoną twarz biednej dziewczyny, na której czytał ślady tylu przebytych smutków, wspólnych im obojgu, a niepodzielanych!
Skrytość wzajemna doprowadziła ich do tej nocy, i brat czuwał teraz przy łożu siostry. Miałżeby nikczemnie milczeć ciągle wobec ojca, którego wkrótce zobaczy? „Ta chwila zbliżała się za każdem poruszeniem zegara, ża każdem westchnieniem Julii. za każdem chrapnięciem odźwiernego Rumesnila.
Czy Jan ma wprowadzić w czyn to postanowienie szczerości, której dobroczynny wpływ wysławiał wczoraj rano przed siostrą i w krótkiej rozmowie z Crémieux-Daxem dziś wieczorem? Jeżeli się jeszcze wahał w wyborze drogi, to dlatego, że charakter nie zmienia się odrazu u człowieka, który od tak dawna przywykł cofać się zawsze, by nie zranić niczyich uczuć. Ale postanowienie jego było zawsze to samo. Bądź co bądź, będzie mówił — i powie ojcu całą prawdę.
Rzeczywistości nie można zaprzeczać. Można ją taić przed sobą do czasu, można ją taić przed tymi, których się kocha, ale poto tylko, ażeby w danej chwili zetknąć ich i siebie z nią, jeszcze brutalniejszą, jeszcze bardziej nieubłaganą. Dowodem tego była sprawa z Antonim. Czy nie lepiej było powiedzieć odrazu ojcu wszystko, niż dopuścić do tego, ażeby się dowiedział od obcych?
Pan Berthier, tak samo jak Jan, chciał milczeć, dla oszezędzenia profesora, a jakiś wypadek nieprzewidziany zmusił go do ujawnienia wszystkiego. Poco odkładać wyznania, prędzej, czy później nieuniknione? Tak. Jan powie wszystko. Zażąda od ojca pomocy do wykonania projektu Julii, ale za zezwoleniem profesora. Pojedzie z nią za granicę, będzie przy jej rozwiązaniu. Jakiż inny cel ma teraz w życiu, oprócz tej siostry nieszczęśliwej? Układ, zaproponowany mu przez pana Ferrand przed tygodniem, na którym w głębi serca pokładał tyle nadziei, przestał już istnieć. Nigdy ten człowiek nie zgodziłby się oddać Brygidy, swojej ukochanej Brygidy, wzamian za uznanie religii, bratu uwiedzionej dziewczyny, sprawczyni morderczego zamachu na kochanka i samobójczego zamachu na siebie, tembardziej gdy drugi brat jest złodziejem i fałszerzem! Jan nie mógł bez nieuczciwości wymagać spełnienia danej obietnicy i powiedzieć temu zacnemu człowiekowi, temu uwielbionemu mistrzowi:
— Zgadzam się zostać katolikiem — przyjmij mnie teraz za syna...
I tu raz jeszcze narzucała się konieczność bezwzględnej szczerości. Ale z drugiej strony obowiązek niemniej ważny wymagał zamilczenia o hańbiących tajemnicach rodziny. Skończyło się więc ma- SE Zm z rz i wy, — — ma, w a? m — rzenie o miłości i małżeństwie, pieszczone w najtajniejszych zakątkach myśli, jako możliwa, niezawodna nagroda za tyle doznanych goryczy!...
Noc mijała — mijała zwolna — wśród bolesnych rozmyślań, jeszcze boleśniejszych pod wpływem zdenerwowania bezsennością, a wśród tej niezgłębionej boleści dokonywało się stopniowo dzieło nawrócenia w tej duszy — potężny i niewytłómaczony przewrót wewnętrznej istoty ludzkiej, o którym mówi Ojciec Kościoła, gdy po przytoczeniu słów Ewangelii:

„Jezus i cudzołożnica pozostali sami...”

Dodaje: miseria et misericordia.
Tak, kiedy nie czujemy już nic w sobie, oprócz bólu — pojawia się miłosierdzie, jeżeliśmy zasłużyli na jego zjawienie się, jedyną zasługą, która je przyzywa: cierpieniem i tęsknotą za niem! Ta oschłość duszy, która według Jana Monnerona czyniła wiarę „prawdopodobieństwem martwem”, miękła, rozpływała się podczas tej nocy czuwania braterskiego. Poraz może pierwszy nie opierał się wpływowi Boga, tylekroć już działającemu na niego, i zaczął zwracać się ku Niemu, wzywając pociechy, która nie mogła mu przyjść od nikogo innego. Nie rozumował już — nie doznawał posępnych skrupułów, które napastowały go tyle razy, gdy pod tą potrzebą i pragnieniem wiary posądzał tajone pragnienie zaślubienia tej, którą kochał.
Wola jego, złamana i zwyciężona, poddawała się niepojętej Potędze, rządzącej światem i naszemi sercami — bo każde serce jest także światem. Jan czuł ją, tę Potęgę — żywą — bo nasze życie z Niej pochodzi — myślącą, bo nasza myśl. w Niej ma swoje źródło — litościwą, bo nasza litość z niej się rodzi...
I w pewnej godzinie tej długiej nocy siostra, ocknąwszy się ze snu, ujrzała go klęczącego przy łóżku, na którem nie sama tylko pokutowała za popełnione błędy. Jan z czołem opartem na krawędzi łóżka modlił się... Niewyraźna to była i mglista modlitwa! Nieujęta w słowa, podobną była do pierwszych dźwięków mowy dziecka, w którem zaledwie budzi się świadomość. Przecież ten człowiek ucywilizowany, chowany był jak barbarzyńca przez ojca bałwochwalczo wielbiącego rozum, a którego to uwielbienie doprowadziło razem z całą rodziną do stanu pokrewnego stanowi dzikich ludzi we wszystkiem, co dotyczy duszy.
A jednak to wołanie o pomoc z zaświata było modlitwą — pierwszą, jaką którekolwiek z dzieci Monnerona wymówiło, odkąd ten człowiek, wyrwany z korzeniem z właściwego gruntu, założył rodzinę bez środowiska i bez przeszłości.
Siostra, która nawet w tragicznem położeniu, do jakiego doprowadził ją szał buntowniczy, zachowywała pełen pychy nihilizm, zaszczepiony wychowaniem danem przez ojca, zdumiała się na widok tego objawu, tak dla niej nowego, że graniczył z cudownością.
Przejęta mimowolnem uszanowaniem i przywiązaniem, jakie miała dla brata, który jeden tylko z tej rodziny zrozumiał jej uczucia, nie poruszyła się wcale i zamknęła oczy, ażeby nie wiedział nawet, iż go widziała przy modlitwie, nie chcąc zranić rodzących się uczuć, których jego uklęknięcie było pierwszym i nieśmiałym znakiem.
Czy modlitwa jest zaczerpnięciem rzeczywistych sił u nie wyczerpanego źródła wszelkiej miłości i woli, jak a nas naucza religia, czy uznamy ją — według zdania współczesnych psychologów — za rodzaj autosuggestyi, nie ulega wątpliwości, że nas wzmacnia, że krzepi w dziwny sposób energię naszego ducha. Daje nam ona siłę i odporność, której w sobie nie przypuszczaliśmy.
I tak było z Janem Monneron, gdy nazajutrz po nocy w ten sposób przepędzonej, stanął około pół do jedenastej w domu rodziców, przed obliczem Ojca...
A stało się to w następujących warunkach:
Doktór Graux przyjechał bardzo wcześnie jak obiecał — ażeby czuwać nad przeniesieniem i umieszczeniem Julii u zakonnic na ulicy Oudinot.
Tam, w obecności brata, przystąpił do nowego zbadania rany i powtórzył wczorajszą uspokajającą dyagnozę.
Kula skierowała się tak, jak się wczoraj domyślał.
Ponieważ żaden ważniejszy organ nie był uszkodzony, doktór zajął się wydobyciem kuli, co mu się udało.
Jan za radą doktora posłał rodzicom przez posłańca list, zawierający uspokajające szczegóły o Julii, dodając, że dopiero po dziesiątej wolno ją będzie odwiedzić, i to jednej tylko osobie naraz. Pozostał przy niej do tej godziny i dopiero przed samą dziesiątą poszedł do parlatoryum.
Sądził, że pierwszym, który zechce skorzystać z pozwolenia, będzie ojciec. Zamiast niego, ujrzał matkę.
Pani Monneron zaczęła rozwodzić się z iście południowym zapałem nad swoim i męża niepokojem wczorajszym, a potem zadawać mnóstwo pytań, przerwanych, na szczęście, wejściem doktora Graux. Poprowadził ją do córki, zalecając, aby nie pozwalała mówić chorej, a Jan wymknął się, korzystając z tej sposobności, ażeby rozmówić się dokładnie z ojcem. Czuł, że wobec matki niemoźliwem byłoby zdobyć się na szczerość.
Zastał Józefa Monneron, powracającego z liceum...
W każdym prawdziwym nauczycielu jest cos wojskowego, chociażby nawet, jak Monneron, był zdecydowanym wrogiem „Pretoryanów” i jawnym zwolennikiem starego programu, streszczonego w zdumiewających słowach jednego z profesorów, wyznawcy krańcowych zasad republikańskich.
„Armia złożona z obywateli, ale bez ducha wojskowego.”
Ścisły w wypełnianiu obowiązków, z dokładnością, nieuznającą żadnych ustępstw, ojciec Julii stanął, jak codzień, na swojej katedrze w liceum Ludwika Wielkiego.
Miał mieć wykład — i miał go.
Zadawał pytania uczniom, kierował objaśnianiem oryginałów, jakby nie miał w sercu rozpaczy z powodu podwójnej katastrofy: wypędzenia z Banku najstarszego syna za fałszerstwo i kradzież, i córki, zranionej przypadkiem, według objaśnienia doktora Graux...
Ale mimo to, był tem śmiertelnie zaniepokojony...
Co do syna — niestety! nie było już mowy o niepokoju.
Ujawnienie sprawy stało się zupełnie naturalnym sposobem.
Pan Berthier, przebaczywszy zrazu, jak wiadomo, Antoniemu, nie był jednak zupełnie spokojny. Wypytywał o niego kolegów. Jeden z nich powiedział, że Antoni bywa u bardzo świetnej damy z półświatka, znanej pod nazwiskiem Anieli d’Aray. Błazen opowiadał o tem sam, bo oprócz innych wad, lubił przechwałki i miał dużo próżności.
Pan Berthier dowiedział się, że Antoni gra na wyścigach i to o znaczne sumy. W tedy wzmogły się jego wątpliwości, jakie miał co do tego chłopca, który już raz dopuścił się nieuczciwości.
Czy tylko historya o Montboronie była prawdą?...
Naczelnik wydziału w Banku Nortiéra uciekł się do wybiegu.
Wziął fotografię Antoniego, którą mu ten był ofiarował w czasach, gdy się cieszył łaskami zwierzchnika. Poszedł do biura Kredytu Departamentalnego, gdzie pseudo-Montboron miał otwarty kredyt, i tam pod pozorem ostrzeżenia dyrektora przed niebezpiecznym awanturnikiem, pokazał mu fotografię, którą dyrektor poznał odrazu.
Antoni i pan de Montboron byli jedną i tą sam ą osobą!
Oburzony do żywego bezczelnością, z jaką został wyprowadzony w pole, pan Berthier dał fałszerzowi dymisyę.
Egzekucya odbyła się w środę o jedenastej rano, a o drugiej pan Berthier był już u profesofa.
To, co potem nastąpiło, było opisane zgodnie z prawdą w liście, który szantażysta wyprawił natychmiast do Rumesnila.
Nieposzlakowana uczciwość profesora oburzyła się na nikczemność syna.
Nastąpił wybuch wściekłości, w której ojciec przeklął go i wypędził z domu, nie chcąc słuchać żadnych tłómaczeń.
Tacy ludzie, jak profesor, żyjący abstrakcyami, dobroduszni napozór, miewają nieubłaganą srogość, kiedy już raz postanowią ukarać winnego.
Sędzia nie chciał słuchać nawet próśb żony, do której pierwszy raz przemówił jako pan domu, nie dopuszczający dyskusyi.
Jan, który znał wszystkie odcienia fizyognomii ojca, od pierwszego rzutu oka poznał ile nieszczęśliwy wycierpiał.
Moralna męka malowała się na tej mizernej, wynędzniałej twarzy, na drżących ustach, w oczach szczególniej, w których błękit tak słodki i rozmarzony zwykle, miał teraz blask gorączkowy, ostry i nieubłagany.
Ruchy także gwałtowne, nieopanowane, zdradzały nadmiar boleści.
Profesor był w swoim gabinecie, gdy wszedł młodszy syn; chodził po pokoju niecierpliwym krokiem, mając zamiar — gdyby żona nie wróciła zaraz — udać się do domu zdrowia, gdzie była Julia.
Po otrzymaniu listu od Jana malżonkowie ułożyli, że matka pojedzie tam pierwsza i powróci do domu ze sprawozdaniem.
Jakże długo nie powracałal
Podczas tego przesilenia; kiedy jego umysł, pełen optymizmu i złudzeń, zmuszony był już odczuwać cierpki smak rzeczywistości, Józef Monneron potrafił jednak pozostać sobą.
Jego opłakane przywidzenia i nadzwyczajna czystość sumienia objawiły się w tem, że daleko większą wagę przywiązywał w tej chwili do troski, którą mu sprawiał Antoni.
Przygoda córki — ta rana otrzymana w nadzwyczajny jakiś sposób — co powinno było obudzić jego podejrzenie, to były nieszczęście poprostu materyalne, fizyczne...
Że waryat, który się wymknął ze szpitala, strzela na ulicy do przechodniów, to się może trafić codzień.
Ojciec zgadzał się na możliwość tego zdarzenia, nie poddając go krytyce. Nie poddawał krytyce i drugiego dziwnego faktu, a mianowicie, że Jan tam się znalazł, w samą porę, ażeby zaopiekować się siostrą.
Żona i on przyjęli wczoraj objaśnienia doktora Graux z uległością niemal osłupiałą, tak byli przerażeni wiadomością o tem, co zrobił ich syn najstarszy — pani Monneron dlatego, że go kochała miłością macierzyńską zaślepioną, instynktowną, gotową zawsze do pobłażania i do wspólnictwa, profesor zaś dlatego, że ze swojem usposobieniem, z drażliwą delikatnością, nieoswojony ze złem, byłby wolał dla swego dziecka śmierć, niż hańbę.
I to właśnie uczucie objawił Janowi, gdy wszedł do tego samego pokoju, w którym przed kilku zaledwie dniami czytali wspólnie ustęp z Eschylesa o Helenie:
„Dusza pogodna jak spokojna morze.”
I te strofy o posągach:
„Nie mających oczu, któreby mogły patrzeć i pocieszać.”
Najpiękniejsze dzieła najznakomitszych pisarzy podobne są w chwilach wielkiego cierpienia do tych posągów. I one nie mają głosu do przemówienia, ani słów zrozumiałych dla cierpiącego serca.
Nieszczęśliwy humanista był właśnie w takiem usposobieniu, w którem przestaje działać czar arcydzieł.
Czy odmieni się ono kiedy? Czy będzie on kiedyś znowu tym entazyastą, którego ulubiony syn widywał zawsze zasłaniającego się od rzeczywistości i smutnego losu poezyą Greków i Rzymian? Czy odzyska on kiedy zdolność „zamykania oczu duchowo”, o której Jan wspominał panu Ferrand? Czy „pocieszyciel” będzie usiłował przedłużyć przynajmniej to jedno złudzenie, które jeszcze się nie rozwiało, a dotyczące przygody Juli?
Jan nie myślał nawet o tem.
Srogą boleść sprawiał mu widok rozpaczy ojca...
Straszną była dla niego myśl, że musi mu zadać cios jeszcze okropniejszy, mówiąc o córce. Ale czuł, że jest to bezwzględnym obowiązkiem jego, jako syna, ażeby nie kłamać przed głową rodziny w takiej chwili tragicznej i uroczystej.
Ojciec powinien był rozstrzygać o przyszłości córki, a syn nie miał prawa przeszkadzać mu w wykonamiu tego obowiązku, wyrytego na podwalinach ogniska domowego.
— I cóż? — zapytał protesor. — Widziałeś się z matką? Jak się ma Julia?
— Dobrze, o ile to jest możliwe — odpowiedział Jan. — Zostawiłem mamę przy niej. Kula została wyjęta dziś rano...
I w krótkich słowach opowiedział rodzaj ramy i nadzieje, jakie miał doktór Graux co do jej prędkiego wyzdrowienia.
— Ach! jakiż ciężar zdjąłeś mi z serca! — zawołał profesor. — Gdyby jeszcze ona była w niebezpieczeństwie, byłoby to już za wiele złego! Ale nie wiesz dotąd o nieszczęściu, jakie na nas spadło, mój drogi Janie. Twój brat, Antoni...
— Wypędziłeś go z domu — przerwał syn, który, mając zadać tak bolesny cios ojcu, nie chciał tego opóźniać i pragnął oszczędzić mu zbytecznego a przykrego opowiadania. — Wiem o tem, i wiem dlaczego...
— Widziałeś się z nim? — zapytał profesor z widocznym niepokojem.
— Nie, ale czytałem list, w którym opisał całe zajście i prosił o pożyczenie pieniędzy.
— List... w którym opisał to zajście?... — powtórzył ojciec. — I prosił o pożyczenie pieniędzy? Ach! co za bezczelność! I od kogo?
— Od Rumesnila.
— Ale Rumesnil mu nie dał, mam nadzieję? Nie pozwoliłeś mu? Trzeba, ażebyś się z nim zobaczył, Janie, i zażądał od niego w mojem imieniu, ażeby nie dawał mu pieniędzy nigdy, nigdy! choćby nawet wiedział, że Antoni umiera z głodu. Chcę, ażeby marł z głodu. Tego mu dotąd brakowało. To doskonały sposób na młodych...
Profesor sądził, że daje dowód energii, wyrażając się w sposób używany w języku pedagogicznym za czasów jego młodości.
I dodał:
— Przyrzecz mi, że zobaczysz się z Rumesnilem dziś jeszcze...
— Nie zobaczę się z Rumesnilem ani dziś, ani nigdy w życiu! — przerwał Jan.
Uchwycił te słowa, jako wstęp do wypowiedzenia natychmiast tego, co miał powiedzieć, a widząc zdumienie na twarzy ojca, mówił dalej:
— Tak, nigdy! Antoni dopuścił się fałszu, Antoni kradł. To jest okropne. Ale jest to niczem w porównaniu z tem, co uczynił Rumesnil... Doktór Graux skłamał przed tobą, mój ojcze... Musiał skłamać, ażeby oszczędzić mamę i ciebie, a nadewszystko Julię, która nie zniosłaby w tym stanie, w jakim była wczoraj, przeniesienia do domu, ani waszego widoku... Ale ja nie będę kłamał... Julii nie spotkał żaden przypadek. Chciała ona odebrać sobie życie i próbowała zabić Rumesnila... Ale zraniła go tylko, Winowajcą, zbrodniarzem, jest on. Był jej kochankiem. Uwiódł ją. Julia jest w ciąży, a on nietylko nie chciał jej zaślubić, ale namawiał ją, ażeby się zgodziła na operacyę dla wywołania poronienia... Oburzenie i rozpacz odebrały jej zmysły... Chciała się zemścić i umrzeć... Teraz wiesz już wszystko...
— Moja córka! — krzyknął Józef Monneron. — Moja córka to uczyniła! Moja córka miała kochanka!... Moja córka w cią!... Moja córka!... Moja... Chciała go zamordować? Samobójstwo? Nie! chyba nie zrozumiałem... to niemożliwe...
Przesunął rękoma po twarzy, jak nieprzytomny.
— Janie! mój Janie! Powiedz mi, że to nieprawda!
— Prawda, jak to, że mnie widzisz przed sobą — odrzekł Jan. — Stało się to wczoraj, około szóstej, na ulicy d’Estrées, gdzie się schodzili zwykle. Rumesnil miał jeszcze resztki poczucia honoru: doktorowi powiedział, że został raniony przypadkiem, usiłując rozbroić Julię. Przysłał po mnie do Związku, gdzie wtedy byłem na zebraniu. Od Julii dopiero dowiedziałem się prawdy. Resztę podejrzewałem oddawna. Ale tak, jak ty obecnie, nie chciałem wierzyć...
— Więc to tak? — jęknął ojciec, a w miarę, jak mówił, w głosie jego odzywał się coraz większy gniew, — dochodzący do wściekłości — więc to takie rzeczy działy się w naszym domu, wtedy, gdy matka i ja mieliśmy do nich takie zaufanie, które ją przynajmniej powinno było wzruszyć!?... Ona jest winniejsza od Antoniego. Kradzież i fałszerstwo to są czyny. Są wstrętne. Trwa to jednę chwilę. Ale to nie jest to ciągłe kłamstwo, ta nieustająca hypokryzya, którą ona miała. Tak, kłamała przed nami ciągle, codzień, co godzina, całemi tygodniami! I przychodziła całować mnie i całowała matkę, powracając z tych schadzek z... Nie! To jest zanadto ohydne! Wczoraj jeszcze, kiedy ją odprowadzałem na kursa, rozmawiałem z nią o ostatniem ćwiczeniu, które poprawiałem... Słuchała mnie uważnie... Zdawało się, że nie myśli o niczem innem, prócz egzaminów... Wierzyłem jej. Miałem dla niej tyle szacunku! Mówiłem któregoś dnia do matki: „Ona chce sobie zdobyć niezależność.” I chwaliłem jej przywiązanie do rodziny! Wtedy właśnie, gdy swojem postępowaniem hańbiła nas! — Nie powstrzymywało jej nic — ani myśl o zmartwieniu, jakieby mi sprawiła wiadomość o jej upadku, ani zmartwienie matki, ani przywiązanie, któreśmy dla niej mieli, ani szacunek dla naszego nazwiska — nic się nie ostało i wobec czego? Cóż on ma ten złodziej? To chyba, że ma tytuł i piękne konie? To ją olśniło — a to jest ohydne! Nie chcę jej widzieć — jej także. Nie chcę!.. Niech tu nie wraca po wyzdrowieniu! Wypędzę ją, jak wypędziłem Antoniego! Zabronię matce widywać się z nią. Zabronię! czy słyszysz? Jeśli lubi błoto, niech w niem siedzi! Czy ja na to zasłużyłem, pytam cię, Janie, ażeby dzieci, dla których pracowałem, którym nie dawałem nigdy złego przykładu. wyszły — jedno na fałszerza, a drugie na łajdaczkę? Czy widziałeś kiedy, ażebym nie wypełniał moich obowiązków? Żebym się bawił? Kiedym sobie odmawiał wszystkiego — dorożki do liceum i z powrotem w słoty zimowe, snu, kiedym miał ćwiczenia uczniów do poprawiania, teatru, który tak lubię, starych rzadkich książek, wypalenia jednej więcej fajeczki, bom się wyrzekł wszystkiego! drobiazgów i rzeczy ważnych, mówiłem sobie: „Dzieci na mnie patrzą. Wypłacą mi się stokrotnie, ucząc się same sobie wystarczać, wyrzekając się rzeczy zbytkownych, żyjąc z pracy jak ojciec...” A oni wychodzili z domu — syn, ażeby za ukradzione pieniądze pod fałszywem nazwiskiem, i jakiem jeszcze nazwiskiem! hulać z jakąś błaźnicą, a córka, ażeby się nurzać w błocie z kochankiem, którego przyjmowaliśmy w domu, jako twojego przyjaciela, któremu ja podawałem rękę w jej obecności, a matka ugaszczała w naszym domu. Nie miałem nic w życiu, nic — oprócz żony i dzieci... Straciłem ich teraz dwoje i w jaki jeszcze sposób!... Wolałbym ich widzieć w grobie! Ach! mój synu, mój drogi Janie! Jestem zanadto, zanadto nieszczęśliwy!
Załamał z rozpaczą ręce — biedne, stare ręce uczciwego człowieka — a potem, jako stoik, zawsty dził się własnej słabości.
Jego wynędzniała twarz nabrała wyrazu dzikiej energii i zawołał:
— Straciłem ich. Stało się. Ale ty mi pozostajesz, ty i Kacperek... będę żył dla was...
I dodał, nie wiedząc nawet, jakie wspomnienie obudzi w sercu syna:
— Będziecie moimi pocieszycielami...
Nawyknienie do nauczania było tak silne, że w tej nawet chwili niesłychanym wysiłkiem woli opanował się, nie chcąc zdradzić swej słabości wobec syna, i wyrzekł bez uniesienia, cicho, słowa starożytnego pisarza:
— „Niewolnikiem jest ten, kto się uskarża...”
I Jan również, jak ojciec, który to potępiał słowami pożyczonemi od ucznia Zenona, nie chciał się uskarżać, pomimo, że czuł w drogim głosie ojca taką boleść, jakiejby dawniej nie zniosła jego miłość synowska.
Ale w zdarzeniach ostatnich dni Jan zmężniał, zmuszony do działania, do przerwania tego wiekuistego monologu wewnętrznego, w którym wycieńczała się i krzepka jego wola.
Dzięki temu wszedł na drogę, szczerości w stosunku z ojcem, a na tej drodze zatrzymać się już niepodobna.
Nie można być napół szczerym, jak nie można być napół sceptykiem.
Ogarnia to w zupełności naszą istotę. Staje się nieodzowną potrzebą duszy w stosunkach z drugą duszą usuwać wszystko, co niejasne, otrząsnąć się z chwiejności i półśrodków. A przytem Jan kochał niezmiernie ojca, ale miał głębokie przywiązanie i dla Julii.
W ciągu ostatniego tygodnia, a więcej jeszcze tej ostatniej nocy, poznał on zalety jej duszy, szalonej, ale szczerej, zbłąkanej, ale szlachetnej, wrażliwej, a tak osamotnionej, tak pozbawionej wszystkiego, coby mogło być dla niej podporą.
Nie mógł więc nie zaprotestować przeciwko nieodwołalnemu wyrokowi potępienia, wydanemu przez ojca w pierwszej chwili uniesienia, na wiadomość o straszliwem odkryciu, tembardziej, że biedny człowiek, teraz zbyt surowy, jak był dotąd zasłaby prze zaślepienie, był jednak w znacznej części winien upadku syna, a jeszcze więcej córki.
Nie obliczając doniosłości słów swoich, instynktownie, jakby się rzucił dla odwrócenia broni, gdyby był świadkiem samobójstwa siostry, Jan zawołał:
— Nie mów tego, mój ojcze! Nie mów, że straciłeś dwoje dzieci — Julię szczególnie... Nie mów, że Ją wypędzisz z domu, że nie chcesz jej widzieć, że ją opuścisz.. Ani Antoniego... Nie masz prawa. Jesteś ich ojcem. Chociażby byli jeszcze występniejsi, powinieneś ich ratować — nie wystawiać Antoniego na wszelkie pokusy Paryża, nie popychać go do nowych kradzieży, do gorszych może zbrodni, a jej do ostatecznej rozpaczy... Nie, nie możesz tego uczynić! Odwołuję się do twego szlachetnego serca mój ojcze. I przysięgam ci — dodał stanowczo, bardzo uniesiony, nie spuszczając oczu, bo czuł wielką wagę słów, które ma wymówić — przysięgam ci, że to nie jest sprawiedliwe.
— Niesprawiędliwe? — powtórzył profesor z jeszcze większem uniesieniem. — Doprawdy? Ja nie jestem sprawiedliwy? Prawda! Gdybym był sprawiedliwy, powinienem był zażądać od pana Berthier, ażeby nie oszczędzał Antoniego, ażeby go oddał policyi. Codzień wsadzają do więzienia biedaków, którzy nie otrzymali wykształcenia, którzy mieli przed oczyma same złe przykłady, a nie zrobili tyle złego, co on, nie wystawiony na żadne pokusy! Tylko Brutus stworzył Rzym... Powtarzamy to codzień uczniom. A potem, kiedy trzeba dać przykład naszej demokracyi, cofamy się... Niesprawiedliwie? Kiedyśmy mieszkali w Wersalu, odprawiliśmy służącą, która była w ciąży. Odeszła z płaczem, niosąc swoje manatki, i poszła do szpitala, urodzić tam dziecko... I wtedy uważaliśmy to za słuszne, dlatego, że przyjmowała kochanka w naszym domu, bez naszej wiedzy... A to była nieszczęśliwa sierota, która nie miała w życiu nic — której ten kochanek mówił jedyne serdeczne słowa, jakie może słyszała w życiu. Gdy tymczasem Julia — jakąż czułością była otoczona w domu rodziców! Jakiemi staraniami! Jaką opieką!
— I pewny jesteś, że tak było istotnie? — przerwał Jan.
— A gdy ojciec, zdumiony temi słowy, zapytał:
— Co to ma znaczyć?
Młodzieniec zaczął mówić dalej:
— Ma to znaczyć, że zdawało ci się, iż opiekujesz się nią, jak zdawało ci się, że opiekujesz się Antonim. Nie jest to twoją winą, mój ojcze, ale sam teraz widzisz, że nie znałeś ich charakterów, bo nie posądzałeś ani jej, ani jego, ażeby zdolni byli do tego, co uczynili... Jedynem ich usprawiedliwieniem jest to, że byli wystawieni na niebezpieczeństwa, od których nic ich nie zabezpieczało — ani nawet ty, bo sam nie widziałeś tych niebezpieczeństw, nie mogłeś ich widzieć... To jest winą naszego położenia. Jesteśmy wszyscy — ty pierwszy — przesadzeni na obcy grunt, wyrwani z korzeniem, nie mamy żadnego środowiska... Na to nie możesz nic poradzić. Antoni wychowywał się w liceum, on biedny, pomiędzy bogatymi paniczami w tak wczesnej młodości zetknął się ze zbytkiem i przyjemnościami bogatych. Tem silniej działało to na niego, że odbijało tak rażąco od naszego domu, od ubóstwa naszego bytu. Rozpusta wydawała mu się najwyższem użyciem, a ohydne zbytki nierządnicy arystokratycznym wykwintem. Julia czytała zadużo i zawcześnie. To, co czytała, obudziło w niej żądzę wrażeń i zrodziło wstręt do zajęcia nauczycielki, które jej wybrałeś. Oboje oni zawieszeni był na granicy dwóch światów — tego, w którym się pracuje, trudzi, znosi cierpienia i jest się pozbawionym wszystkiego, co miłe i tego drugiego świata wolności, zbytku, zabawy. Pokusa była dla nich za silna. — Zaklinam cię, ojcze, ażebyś, zanim ich potępisz, zastanowił się nad warunkami, w jakich rozwijał się ich charakter i potem dopiero wydał na nich wyrok...
— I cóż z tego? A ty? A ja? — pytał ojciec. — Przecież byliśmy w tem samem zupełnie położeniu? Wszystkie rodziny, pochodzące z ludu i zdobywające stanowisko — jak być powinno — zasługami osobistemi jednego z członków, czy nie stoją tak samo na granicy tych dwóch światów? Właśnie dlatego, że pochodzą z ludu — z roli — Antoni i Julia, powinni byli mieć taką wielką wdzięczność dla ojca zato, że ich wprowadził do mieszczaństwa — ich — którzy mieli być chłopami! A oni, zamiast wdzięczności, shańbili moje siwe włosy! Gdyby ich bańba została ujawniona, byłaby jeszcze sroższa. Syn profesora, republikanina, falszerzem i złodziejem! Córka profesora uwiedziona, usiłująca zamordować swego uwodziciela! Cóż to za gratka dla naszych wrogów! I o tych następstwach nie pomyśleli nawet, oni, którzy wiedzą, jak kocham tę wspaniałą korporacyę, do której należę! I ty żądasz odemnie pobłażliwości, żądasz, ażebym wyrozumiał ich postępowanie? Jeżeli nie zrozumiałem niebezpieczeństw, o których wspominasz, to dlatego, że nie przypuszczałem, ażeby moje dzieci zdolne były do podobnej podłości, to prawda... czegoż to dowodzi, jeśli nie tego, że ich występek jest ohydny? A co do tych owych teoryj o ludziach przesadzonych na obcy grunt — wyrwanych z korzeniem, wykolejonych — nie znaczą one nic, nie mają żadnej wartości. Istota ludzka — to rozum, sumienie i wola. Rozum wskazuje każdemu jego obowiązek sumienie ostrzega wszystkich, czy go wypełniają lub nie, a wola służy do tego, żeby go wypełnić, albo nie wypełnić. Reszta — to czcze o słowa, wymyślone przez filozofów dekadentów, dla zamącenia tego, co jest proste. Dobre to dla kazuistów i Jezuitów, takie teorye! Chcesz wynaleść usprawiedliwienie dla brata i siostry, bo jesteś dobry. Ale niema dla nich żadnego usprawiedliwienia i ja też nie uznaję żadnego, żadnego, żadnego!...
— Nie chodzi tu o korporacyę profesorską, ani o Rzeczpospolitą, mój ojcze — odpowiedział Jan — ani o Jezuitów... Idzie tu o wielką zasadę społeczną, która byłaby zawsze słuszną, choćbyśmy byli w 1860 roku pod rządami Cesarstwa, zamiast w roku 1900 — i choćbyś ty był inżynierem albo urzędnikiem, zamiast profesorem, a zakon Jezuitów nie istniał nigdy, zasada ta byłaby tak samo słuszna. Nie zmienia się środowiska i sfery społecznej bez głębokiego wstrząśnienia w całej istocie moralnej, a myśmy zmienili środowisko i sferę, ponieważ dziadek Monneron umarł chłopem, a ty byłeś chłopem do dziesiątego roku. Ty i ja, życia... Odpowiesz mi na to: „a ty? a ja?” jesteśmy ludźmi rozmiłowanymi w abstrakcyjnych ideach — nie pociąga nas bogactwo, jak Antoniego,
GPD 0 Km A oni ak Kd ne umw wc i m Wam ani awantury miłosne, jak Julię. To nasze szczęście. Ale gdyby nie to zamiłowanie w świecie idei gdyby nasze usposobienie skłaniało się do uciech materyalnych, jak u Antoniego, albo do wrażeń sentymentalnych, jak u Julu, czy nie czujesz, że ta sama plebejuszowska gorączka, która nas popycha do abstrakcyjnych pojęć, odezwałaby się u nas w kierunku maeryalnych pożądań? Tak. Jesteśmy jeszcze za blizcy sfer ludowych. Nie jesteśmy dostatecznie przygotowani do czci tego, czem zostaliśmy! Mówisz, że mieli rozum za przewodnika i sumienie. Czy uważasz, że to naprawdę dostateczne wędzidło? Rozum? Ależ rozum to nie doktryna. To tylko rozwinięcie zmysłu krytycznego, nic więcej. A zmysł krytyczny, raz wyzwolony z więzów, dokąd prowadzi? Rozmawiałem w ostatnich czasach z Antonim i z Julią. U obojga znalazłem ten sam nastrój umysłu: zwątpienie bezwzględne, gruntowne, o wszelkich zasadach, o dobrem i złem — o obowiązku i zbrodni i nie mogłem im nic powiedzieć. Dla tej jedynie przyczyny, że wszystko, się usprawiedliwia i wszystko się niweczy, bo wszystko — podlega krytyce, odkąd świat jest światem — za pomocą takich argumentów...
— Do czego prowadzisz, wygłaszając takie zasady? — zapytał ojciec z niezwykłą surowością. — Od pewnego już czasu odnajduję w twoich słowach ślady uczuć, którym mam prawo się dziwić... Moźnaby sądzić, że chcesz mi robić wyrzuty za sposób, w jaki was wychowałem...
— Mój ojcze! — przerwał Jan.
— Któregoś dnia — mówił dalej cierpko Józef Monneron — kiedym wspomniał o solidarności, jako o zasadniczem prawie moralnem zapytałeś mnie; „w imię czego?” Dziś — kiedy widzisz moją rozpacz z powodu tego, co uczynił twój brat i siostra, zaczynasz ich bronić — nie odwołując się do mojej litości, cobym jeszcze mógł wyrozumieć — ale dając mi do zrozumienia, że nie dałem im podstaw do kierowania się w życiu, że rozum sam do tego nie wystarcza... Wytłómacz się jasno. Czy wyrzucasz mi, że was wychowałem wolnomyślnie, nie okłamując was, oszczędzając wam walk moralnych, jakie sam musiałem toczyć, zanim się oswobodziłem od przesądów? Czy chcesz mnie uczynić odpowiedzialnym za wszystko, co się stało? — za zboczenia moralne tych nieszczęsnych, dlatego, że nie wychowałem ich w katolickich pojęciach naprzykład — sam nie będąc katolikiem, uważając wszystkie religie, a w szczególności katolicką, za złudzenie i oszukaństwo? Jeżeli to masz na myśli, powiedz wyraźne... Jeżeli nie — nie stawaj pomiędzy nimi a moim gniewem. Albo oni są występni i zasługują na to, co ich spotyka, albo ja jestem winny... Ale miej odwagę powiedzieć mi to w oczy, mnie — twojemu ojcu!...
— Ach mój ojcze! — zaczął Jan — czyż miałbym prawo sądzić cię, czynić odpowiedzialnym za taką hańbę, ciebie, którego czczę i szanuję?... Nie! nie jesteś winien, żeś im nie wszczepił wierzeń, których sam nie posiadałeś. Uważałeś, że czynisz dobrze, nie narzucając im tego... Sam nie potrzebowałeś religijnych podstaw, żeby być uczciwym człowiekiem. Sądziłeś, że wiara nie jest potrzebna, a raczej sam miałeś wiarę, bo wierzyłeś w „Sprawiedliwość” jak się wierzy w Objawienie. Myślałeś, że to nam wystarczy... O to jedno tylko ośmielę cię prosić, ażebyś uznał, że oni, nie mając tej wiary, która ciebie podtrzymywała, byli zupełnie bezbronni. Sama wiara — powtarzam, byłaby im może ocaleniem. Julia szczególniej, z sercem tkliwem i miękkiem, nie była stworzona do tej atmosfery przeczenia, w której: się dusiła! I sprawiedliwość — to jest pojęcie oderwane, nieuchwytne... A im potrzeba było.
Zawahał się przez chwilę, a potem widząc, że ojciec patrzy na niego rozkazująco, jakby żądał dokończenia myśli, zdobył się na odwagę i wyrzekł:
— Tak... Im potrzeba było Boga!!..
Nastąpiło milczenie. Syn przerażony był słowami, które wyrzekł. Obawiał się, że wywoła wrażenie przeciwne temu, jakiego pragnął. Twarz profesora ściągnęła się boleśnie. Oczy zabłysnęły jeszcze bystrzejszym blaskiem. Ale wbrew przewidywaniu Jana głos jego — gdy Już zdobył się na odpowiedź był spokojniejszy, a przynajmniej trzymany na wodzy. Ta rozmowa była dla niego niesłychanie bolesna i chciał ją zakończyć w sposób nie dopuszczający dyskusyi.
— Mówiłem ci nieraz — zaczął — że jeżeli nie kazałem was chrzcić, to tylko przez poszanowanie waszego sumienia, ażebyście po dojściu do pewnego wieku, mogli sami wybrać sobie „credo” z zupełną niezależnością. Sposób, w jaki do mnie przemawiasz, dowodzi. że skłaniasz się do pojęć, które są odrębne od moich. Może nawet już wybrałeś? Wnoszę więc z tego, że i Antoniemu i Julii nic nie przeszkadzało do obrania tej samej drogi. Ich nihilizm — ponieważ utrzymujesz, że nihilizm zaszczepił im te same zasady, które we mnie wywołały wręcz przeciwne przekonania — nihilizm więc nie może służyć za usprawiedliwienie ich czynów. Powtarzam ci, że ich przewinienia nie dadzą się niczem usprawiedliwić. Uczynię dla nich to, co mi nakazuje sumienie. Julia jest kobietą i przez pewien czas nie będzie mogła pracować na siebie. Będę jej płacił pensyę przez ten czas. A potem niech już myśli o sobie. Antoni nie dostanie nic. Jest zdrów i silny. Niech się weźmie do pracy ręcznej, albo niech się zaciągnie do wojska. Rzemiosło żołnierskie jest głupie i gburowate. W sam raz dla niego. Będzie musiał słuchać jak bydlę, jeżeli nie umiał rządzić sobą jak człowiek... Wszystko to już ułożyłem stanowczo. Jedno teraz pozostaje jeszcze do załatwienia: te pieniądze, które ukradł w Banku, a potem zwrócił panu Berthier: pięć tysięcy franków. Utrzymywał, że je zapłacił pieniędzmi odłożonemi z wygranych na wyścigach. Chciałbym się upewnić co do tego i nie mieć obawy, czy nie posłużył się mojem nazwiskiem dla otrzymania pożyczki... Proszę cię, ażebyś się o tem dowiedział, jakimkolwiek sposobem...
— Nie potrzebuję się dowiadywać — odpowiedział Jan. — Wiem już wszystko. Pożyczył te pieniądze.
— Od kogo?
— Od Rumesnila.
— Od...
Nazwisko uwodziciela córki uwięzło w ustach ojca, który opanował wzruszenie z wysiłkiem jeszcze większym niż poprzednio.
— Dobrze... Dziś przed wieczorem te pieniądze zostaną zwrócone... I to już za wiele, że byliśmy je winni temu łotrowi, choćby przez jeden dzień...
— Już są oddane — odpowiedział Jan.
— Od wczoraj.
— Kto je oddał? — nalegał Józef Monneron.
— Ja! — wyrzekł odważnie Jan.
— Myślałem to samo, co ty myślisz, czułem to samo, co ty czujesz, zanim jeszcze dowiedziałem się o wszystkiem...
— Ach szlachetne z ciebie dziecko! — westchnął pomimowoli ojciec. — Ale zkąd je wziąłeś? Pięć tysięcy franków! Przeszło połowa mojej całorocznei pensyi!
— Udało mi się pożyczyć — odpowiedział syn? którego twarz oblał krwawy rumieniec.
Nazwisko, które miał wymówić, paliło mu usta, ale nie chciał już kłamać, więc dodał.
— Od pana Ferrand...
—Od Wiktora Ferrand?! — wybuchnął Józef Monneron.
Wzruszenie, które mignęło w jego oczach, gdy dziękował synowi zato, że nie pozwolił, ażeby cośkolwiek byli dłużni Rumesnilowi, przeszło w wyraz niewysłowionej boleści.
— Od Wktora Ferrand? — powtórzył. — I tyś to mógł uczynić, ty, mój Janie! Zdradzić tajemnicę rodziny przed tym wrogiem wszystkiego, w co ja wierzę, co kocham?
— Nie powiedziałem mu nic! — przerwał młodzieniec. — A on mnie o nic nie pytał... Postąpił ze mną tak szlachetnie, z taką litością!...
— Nie potrzebował pytać — odpowiedział ojciec — bo wszystkiego sie domyślił. Dobrze wiedział, że nie dla mnie potrzebujesz tych pieniędzy, bo on mnie zna, ani dla siebie, bo ciebie też zna. Więc nie mogło to być dla nikogo innego, tylko dla twego brata, ta suma tak znaczna, o której przeznaczeniu się nie mówi, a którą się pożycza nie na co innego, tylko na zaspokojenie popełnionego nadużycia? Ach! jak on musi tryumfować w głębi serca! Jak musi litować się nad dumnym kolegą i wyprowadzać z tego wnioski, że jego zasady są słuszne!
A zwracając się do syna, dodał:
— Ale jak ty mogłeś?!.. Jak mogłeś nie pomyśleć o tem, że to była ostatnia ze wszystkich innych dróg?...
Jan słuchał tych skarg z trwogą, która mu nie pozwala zdobyć się na obronę. Wiedział on i to oddawna, że profesor-jakobin, nienawidził profesora-katolika. Ale nie zmierzył dotąd głębi tej niechęci, ani nie wiedział, że pomiędzy tymi kolegami ze Szkoły Normalnej, zachodził dziwny stosunek, jeden z tych, które są bolesną i namiętną pozostałością dawnego koleżeństwa z czasów młodocianych.
Towarzysze przestają się widywać po wspólnym przez wiele lat pobycie. Każdy idzie w swoją stronę i rozchodzą się tak daleko, jak gdyby dawna zażyłość nie istniała nigdy. Wiedzą jednak o sobie, dowiadują się z gorączkowem zajęciem, które u mniej szczęśliwego zatruwa się zwykle jadem tajonego cierpienia.
Cała nasza wewnętrzna istota bierze udział w tem współzawodnictwie, które powstaje między nami a towarzyszem pierwszych występów. Mierzy się siebie i swoje klęski i porównywa się z powodzeniem tamtego. Ten odcień zazdrości nie był jeszcze dotąd nigdy dokładnie zbadany. Ci, którzy go budzą, uważają za punkt honoru nie widzieć tego, a ci, którzy go doznają, nie przyznają się do niego.
Gdyby kto był powiedział Józefowi Monneron, że nienawidzi swojego dawnego przyjaciela, z którym tyle razy prowadził dysputy, tak, że go nienawidzi on, który nie miał nawet czasu na doktoryzacyę, że go nienawidzi za jego dobrobyt, za czas, który Ferrand może poświęcać pracy niezależnej, za jego piękne dzieło: „Tradycya i Wiedza,” w którem Monneron pomimo przeciwnych poglądów, podziwiał styl i układ, byłby się oburzył na podobny zarzut. A jednak wstręt tak gwałtowny był nienawiścią.
Na szczęście dla Jana, dla którego stwierdzenia tego faktu było bardzo bolesnem, przybycie pami Monneron przerwało rozmowę.
Czy Jan mógłby spokojnie słuchać ojca, dającego folgę uczuciom bardzo naturalnym, łatwo dającym się wytłómaczyć słabością ludzką i usprawiedliwić gruntownem przeciwieństwem zasad i umysłowego nastroju? Ale los oszczędził tej próby wielbicielowi Brygidy, przyzwyczajonemu do innych próśb, na jakie narażała go za zawsze od lat tylu pospolitość facierzyńska:
— Powracam z ulicy Oudinot — zaczęła mówić protesorowa. — Julii i tak jeszcze uszło na sucho. Nie jej nie będzie... Żby nie miała tej manii latania po ulicach, jak kot z pęcherzem, nie byłaby szła tamtędy przez bulwar Montparnasse, proszę ciebie, kiedy ten waryat strzelał na ulicy... Dopieroż się przestraszy biedny, kochany Kacperek, jak mu to powiem. Ten chłopiec jest zanadto uczciwy!
I patrzyła na nielubionego syna, wygłaszając pochwały obrzydliwego urwisa, który był jej bożyszczem.
— Dziś mają spacer. Będę mogła zobaczyć się z nim dopiero później.
Spojrzała na męża tym razem, a potem znów na Jana. Było jej zanadto przykro mówić w jego obecności o ukochanym Antonim, tym pierworodnym, którego razem z Kacperkiem obdarzała całą macierzyńską czułością, a o którym dowiedziała się tak haniebnych rzeczy.
Powiedziała więc tylko:
— Ach, biedna ja!
W jej akcencie mowy i w jej ruchu odezwała się cała jej młodość przeżyta na Południu.
Wyszła z pokoju, a profesor odezwał się do syna:
— Nie domyśla się wcale prawdy co do tej nieszczęśliwej... Im później się dowie, tem lepiej. Jest już tak zrozpaczona Antonim... I ona jest zanadto uczuciowa... Ach, gdyby można zataić to przed nią na zawsze!...


XIV.
BRYGIDA FERRAND.

— Miałem słuszność — myślał Jan, zostawszy sam. — Tak, miałem słuszność, żem się obawiał wyznać mu swoje nadzieje, walki i swoją miłość! Jak że głęboka jest jego nienawiść do pana Ferrand! Gdyby jeszcze wiedział, że jedynem mojem marzeniem było zaślubić Brygidę? Nie dowie się o tem nigdy! To jedno mam prawo zamilczeć. Resztę obowiązany byłem powiedzieć... I na coby się to zdało? Nawet te dwie tragedye nie otworzyły mu oczu... Paatrzy na nie przez pryzmat swoich wierzeń. I to jego zasady nasunęły mu te nieubłagane słowa, jemu, człowiekowi z taką dobrocią serca! Czy cofnie on kiedy ten nielitościwy wyrok? Być może. A gdy raz powróci do równowagi, głos krwi przemówi. Ale w pojęciach jego nic się nie zmieni, bo nic do niego nie dochodzi... Kiedy matka wróciła, nie odczuwał nawet jej niesprawiedliwości — jak mało obchodzi ją nieszczęśliwy wypadek Julii w porównaniu z Antonim! Że nie umiała zdobyć zaufania córki, że nie umiała zjednać sobie jej miłości, to dowodzi, że sama jej nie kochała. Ze ta biedna dziewczyna w tak okropnych chwilach milczy, zamyka się w sobie, nie skarży się, jakże to potępia moją matkę! Ale on tego wszystkiego nie widzi tak samo, jak nie umie ocenić pana Ferrand..C0o mi zresztą na tem zależy teraz, gdy wszystko jest nieodwołalnie na zawsze skończone?
Syn Józefa Monneron był zupełnie szczerym, myśląc o wyrzeczeniu się tej, którą kochał. Poznawszy uczucia ojca, myśl o tem małżeństwie uważałby za występek. Szczerym też był w swem przekonaniu, że nic już nie zdoła oświecić niepoprawnego sekciarza, co do głębszych przyczyn nieszczęścia, które ugodziły w niego tak boleśnie.
Pomimo przedwczesnej dojrzałości umysłu, wyrobionej cierpieniem, Jan był za młody, ażeby się liczyć z różnemi duchowemi komplikacyami, które następują skutkiem nieświadomego oddziaływania uczucia na rozum.
Odgadł on jedno tylko za czasów dzieciństwa, o czem wspominał panu Ferrand podczas swojej ważnej z nim rozmowy: że optymizm ojca był w części dobrowolny.
Nie wiedział zaś, że to systematyczne zaślepianie się profesora wynikało z odczucia rzeczywistości i że stanowczość twierdzeń jakobina wzmagała się w miarę, jak przejmowały go zawody różnego rodzaju. Im bardziej fakty zadawały kłam jego doktrynom, tem więcej upierał się przy nich. Ale sama ta zaciętość w bronieniu się od doświadczeń, wypływających z rzeczywistości, świadczyła wbrew przekonaniu syna, że nauka dochodziła do niego. Tylko, jak bywa zwykle, gdy umysł nie chce kształtować swych pojęć na zasadzie faktów — profesor, zamiast przyjmować te doświadczenia, jako naukę, przyjmował je jako boleść.
Dziś rano jeszcze, gdyby młodzieniec mógł był zajrzeć wgłąb serca tego ojca rodziny, tak ciężko doświadczonej, byłby się przeraził, widząc, że słowa, któremi zrozpaczony ojciec wysławiał swą żonę, były szczytnem kłamstwem dla obronienia jej od surowego sądu syna.
Józef Monneron, który nie umiał sądzić swojej Anny, gdy chodziło o niego samego, osądził ją teraz, gdy szło o córkę, i zaczynał rozumieć różnicę zupełnie wyraźnie, jak bardzo milczenie Julii oskarżało matkę.
To przekonanie, którego nie chciał nigdy wypowiedzieć, ani nawet wyznać przed samym sobą, było objawem zmiany, jaka dokonywała się w głębi jego duszy. Dopóki szło o niego tylko, nie uważał za nie zawodów, jakie mu sprowadzało życie. To życie było winne temu, a on gardził niem, jako wielbiciel Plutarcha, jak gardzili starożytni bohaterowie, zamiast zmieniać poglądy wobec doświadczeń życiowych.
Mógł naprzykład osądzić sam z własnego doświadczenia, on — zapalony zwolennik równości — całą kłamliwość formułki, najponętniejszej z całego liberalnego programu:
„Wszystkie drogi otwarte dla wszystkich za równo.”
Przeszło pięćdziesięcioletni profesor liceum, nie posiadający majątku, nie będący wstanie zdobyć Się na doktoryzacyę, zarabiał tyle tylko, żeby módz związać koniec z końcem za pomocą pensyi i upadał pod ciężarem dodatkowych korepetycyj, nie biorąc nigdy urlopów dla wytchnienia i nabrania sił. Czegoż to dowodziło? Że umiał wytężać siły i pracować aż do końca, jako uczciwy obywatel kraju, nic więcej. Ale nie wyprowadził z tego nauki, że zasada jest fałszywa.
Widział naokoło kolegów, których przed rokiem 1870 znał jako zapalonych bonapartystów, potem jako konserwatystów pod rządami marszałka Mac-Mahona, jako żarliwych oportunistów pod Gambettą — a dziś wspaniałomyślnych wyznawców socyalizmu — opiekunów ludowych uniwersytetów, ludzi, którzy zabierali synekury grubo opłacane, panoszących się na stanowisku rektorów, zawieszających na szyi komandorskie oznaki, grających rolę w świecie urzędowym, podczas gdy on, pracownik taki sam, jak oni w początkach zawodu, ślęczał ciągle nad poprawianiem uczniowskich kajetów, za całą nagrodę mając czerwoną wstążeczkę przy klapie surduta, udzieloną mu z litości przez Barantina!
Z tych doświadczeń wyprowadzał tylko mylny wniosek, że pod rządem demokratycznym dochodzi się do stanowiska jedynie dzięki osobistej zasłudze! Swarliwi politycy burzyli programy szkół średnich. Co roku Monneron, żarliwy zwolennik literatury rzymskiej i greckiej, patrzył na obniżanie poziomu nauk, na upadlanie młodej inteligencyi francuskiej.
Nie nauczyło go to, że liczba nie tworzy, ani nie dowodzi kompetencyi i że oddawać rządy w ręce ludzi wybranych przez głosowanie powszechne, to jest w ręce większości szarlatanów, wybranych przez większość nieświadomych, jest poniżeniem całego kraju! Tak samo było ze wszystkiem.
A teraz nagle zbrodnia Antoniego i upadek Julii odsłoniły mu, oprócz jego własnego nieszczęścia, nieszczęście jego dzieci.
Naiwne były słowa, które wyrzekł do Jana po pierwszej bytności pana Berthier:
„Ja, który byłem tak dumny z mojej licznej rodziny.”
Te słowa zdradzały tajne głębie jego biednego serca. Widząc, że jego los nie odpowiedział temu, czego miała prawo spodziewać się jego młodość wszystkie nadzieje szczęścia przeniósł na córkę i synów. Widział już zawczasu wszystkie swoje dzieci, zajmujące stanowiska pewne, biorące udział w życiu Francyi, urabianej coraz dokładniej według modły „nieśmiertelnych zasad Rewolucyi.”
I skutkiem tych zdumiewających złudzeń, wypływających z fanatyzmu ideologa, doświadczywszy sam, ile zawodów gotuje powołanie, ścieśnione urzędowem stanowiskiem, tworzył dla córki i synów jakieś legendy o szczęściu stanu urzędniczego.
Przebudzenie było straszne. Gniew jego nie powinien był, nie mógł trwać długo. Ten ojciec nierozsądny, ale szlachetny, zanadto kochał dzieci, ażeby po przejściu pierwszej chwili oburzenia nie miał się zdobyć na obronę występnych, mającą źródło w jego tkliwości. A co jeszcze potrzebował dodać do obrony Jana?
Wobec czynów, których poczucie moralne nie może usprawiedliwić bez zadania sobie samemu kłamstwa, do jakich źródeł pobłażania się odwołać? Do okoliczności otoczenia — błędów wychowania.
Ale te okoliczności, w jakich Józef Monneron stworzył swoją rodzinę, to otoczenie, była to atmosfera wyznawanych przez niego doktryn, to było wprowadzenie w czyn postulatów, na których opierała się jego wiara...
Pomimo umiarkowania, z jakiem Jan wyrażał swoje zdanie, zawiele powiedział, ażeby profesor, ateusz i rewolucyonista, nie odgadł wyraźnie w myśl młodzieńca potępienia — nie swojego charakteru, ale swoich zasad.
Jedyna łagodząca okoliczność dla hańby syna i córki tkwiła w mylności doktryn, które profesor uważał za objawienie nowych praw ludzkości...
I zaledwie Jan wyszedł z pokoju, rozumawanie to zarysowało się w umyśle ojca i zaczął buntować się przeciw hypotezom, w których głębi odczuwał wyraźnie stwierdzenie tego, że zmarnował życie nietylko swoje, ale i życie swojej rodzimy — że nie stworzył właściwie rodziny — a postępując w myśl dzisiejszej Francyi, był dowodem, że ta Francya omyliła się w jego osobie.
I wysilał się na dowodzenia, że nie było łączności pomiędzy kradzieżą i fałszerstwem, jakich się dopuścił najstarszy syn i upadkiem córki z jednej strony, a teoryami, według których byli wychowywani, z drugiej strony.
— Ach! — powtarzał sobie. — To są przekonania Ferranda! Poznaję je. Wpoił je w mojego biednego Jana, a nieszczęście chciało, że fakty zdają się to potwierdzać... Przesadzeni na obcy grunt? Wyrwani z korzeniem? Co to ma znaczyć? To jest kontr-rewolucya i jej wiekuista robota w nowej formie. Czy mniej zbrodni trafia się pomiędzy chłopami, którzy nigdy nie opuszczali rodzinnego gruntu? Dwudziestopięcioletni chłopiec zadurzy się w ladacznicy i kradnie dla niej. Naiwna dziewczyna słucha namowy łotra. Daje się uwieść... I cóż z tego? Ale tu idzie o to, aby zaprzeczyć korzyści Postępu, ażeby wysławiać dawne zwyczaje... Wszystko im służy za pretekst. Brak środowiska? Coż to znowu znaczy? Że chcą powrócić do dawnych przesądów, odbudować różnice kastowe, zatrzymać ten ruch ludu, pnącego się do góry... Brak religii? Przecież on był wychowany religijnie, ten zbój... Rumesnil... Ma przecież swoje własne środowisko. Nie wyszedł z łona damokracyi... A to tylko błoto... Nie! Oboje mieli wszystkie dane, żeby zostać — ona uczciwą i dzielną kobietą, a on dzielnym i uczciwym człowiekiem: ona jak matka, on jak ja... Więc są jeszcze występniejsi i niema dla nich wymówki... sami są winni...
Tak rozumował nieszczęśliwy ojciec, wsparty łokciami na stole, pomiędzy porozrzucanemi książkami i nietkniętemi kajetami uczniów. Rozumowanie przedstawione w ten sposób, oparte na takich podstawach, wydawało mu się, nie bez racyi, logicznem i niezbitem. A jednocześnie tłumiona litość, którą zaczynał odczuwać dla zbłąkanych dzieci, wykazywała sofizm dowodzenia. Puste jest twierdzenie, że niema koniecznego związku pomiędzy niektóremi doktrynami a pewnemi czynami.
Dowodem tego był Rumesnil — chociaż i ten młody panicz był produktem mylnych doktryn, rządzących krajem — że w społeczeństwie, przywileje urodzenia, nie mając żadnych praw i żadnych obowiązków, stają się tylko narzędziem zepsucia. Ale niemniej jest faktem, że pewne doktryny wzmagają, inne zaś zmniejszają prawdopodobieństwo pewnych czynów. Są one podobne do przepisów hygieny, niekoniecznie zabezpieczają od chorób, a jednak stanowią broń, którą nie należy pogardzać. Nauka obyczajów nie jest dotąd w stanie zdobyć się na orzeczenia stanowcze. Ogranicza się ona do wskazówek empirycznych i bardzo skromnych, ale które nabierają szczególnej wartości, gdy się stanie wobec jasno określonego wypadku.
Uciekając się do bardzo skromnego porównania, zapytujemy: czy ojciec — podczas panującego tyfusu — przebaczyłby sobie, że nie czuwał nad tem, jaką wodę piją dzieci, gdyby jedno z nich umarło na tę chorobę? Może być, że dziecko, choćby było najbardziej strzeżone, umarłoby tak samo. Ale przynajmniej ojciec wypełniłby wszystko, co do niego należało.
To samo dzieje się i w sprawach natury moralnej, jeżeli zetkniemy się z nieszczęściem, którego można było uniknąć przy odrobinie ostrożności. Możemy sobie przedstawiać, że nawet te ostrożności nie byłyby lekarstwem bezwzględnie skutecznem. Wystarcza samo przypuszczenie skuteczności, żeby nam sumienie wyrzucało, iż zaniedbaliśmy to, co do nas należało.
I ten właśnie niewyraźny wyrzut zbudził w duszy Józefa Monnerona słowa syna. Dowody najstaranniej dobierane, tem mniej mogły przekonać, że serce zacnego człowieka spiskowało przeciw niemu: biorąc na siebie część winy, zmniejszał tem samem winę tych dwóch nieszczęśliwych istot, zrodzonych z niego i tak wcześnie pogrążonych w nieuleczalnym upadku. Mógł sobie pozwolić na litość względem nich, tylko potępiając siebie. Niepokój sumienia był bardzo jeszcze niewyraźny i pycha jego opierała się do ostatka. Ocknął się jednak i musiał wywołać gwałtowną reakcyę — pobłażanie dla syna złodzieja i uwiedzionej córki...
Tej reakcyi Jan nie spodziewał się tak prędko, a ona rozpoczęła się już w południe, gdy profesor zasiadał do śniadania i zamiast czworga dzieci, które go otaczały przed tygodniem przy tym samym stole, siedział teraz tylko on, żona i syn, z którym — lękał się, że go rozłączy wkrótce różnica przekonań na najważniejszych punktach!
Cóż to było za śniadanie — spożyte w ciągu dwudziestu minut — bez słowa rozmowy, pod bezczelnemi spojrzeniami służącej, zgodzonej dwa miesiące temu w kantorze stręczeń, która zanadto podsłuchiwała od wczoraj pode drzwiami, ażeby nie miała domyślać się prawdy!
U pani Monneron służba nie trzymała się długo. Zazwyczaj pan domu, wierny optymistycznej zasadzie, że „trzeba brać wszystko z dobrej strony“, godził się z coraz nowemi twarzami, ukazującemi się w domu, i przyjmował to z filozoficznym spokojem, którego mu dziś zabrakło.
Zauważył, że ta Paulina, wielka i tęga, bezzębna dziewczyna, ma minę wypuszczonej z domu poprawy, i zadrżał na myśl, że ten szurgot może był pomocnicą Julii w jej występnym romansie.
Rozdraźnienie żony względem córki, które od czuwał, wzmagało jego własny smutek. Uważał je za dowód niezbity stronności żony, która przyłożyła się także do zguby syna i córki. j
Syn był zanadto kochany przez matkę, rządzącą się tylko instynktem, córka — zamało. Nawet obecność Jana po rozmowie, jaką mieli, wywoływała teraz żywo wspomnienie Ferranda, kolegi, nienawidzonego od tak dawna, ale nigdy równie silnie, jak dzisiaj.
Sama myśl o tym filozofie — katoliku, który wszczepiał swoje zasady w ukochanego syna Józefa Monneron, i usiłował wydrzeć mu tego syna — bo w taki sposób tłómaczył sobie profesor propagandę niezrozumiałą dla jego uprzedzeń — sama myśl o nim była tak wstrętną temu udręczonemu człowiekowi, że miał chęć krzyczeć z bólu...
— Muszę oddać mu te pięć tysięcy franków zaraz dziś — powtarzał sobie, wstając od stołu. — Nie chcę mu być dłużny.. I chcę mu powiedzieć, co myślę o tem nadużyciu zaufania z jego strony, po tem, co zawsze głosił, że nie używa katedry w celach propagandy...
To pragnienie — potrzeba raczej uiszczenia się z długu względem przeciwnika, opanowała go tak silnie, że zdobył się na czyn, niesłychany u niego. Od trzydziestu lat profesorskiej służby mógłby porachować, ile razy mu się to zdarzyło...
Wyszedł — pozostawiwszy u odźwiernego list do ucznia, który miał przyjść o drugiej na korepetycyę.
Chciał wykonać odrazu projekt, ułożony natychmiast po dowiedzeniu się od pana Berthier o kradzieży pięciu tysięcy franków i o zwrocie ich przez Antoniego. Profesor odrazu posądził syna o zaciągnięcie pożyczki, lub jakieś inne nadużycie.
Całe oszczędności Monnerona ograniczały się do dość znacznej sumy ubezpieczenia na życie, przeznaczonego dla wdowy w razie jego śmierci.
Nie upłynęło jeszcze nawet pół godziny od powstania od stołu, kiedy już profesor był w biurze Towarzystwa Ubezpieczeń na placu Teatru Francuskiego.
Wyszedłszy ztamtąd, wsiadł do dorożki i kazał się wieźć śpiesznie na Passy, na ulicę Cortambert. Jechał do Barantina, a to z następującego powodu. Urzędnik w biurze Ubezpieczeń oznajmił mu, że na formalności, wymagane przy takiej pożyczce, potrzeba dwóch dni. Józef Monneron polecił mu załatwić wszystko. Ale było mu tak przykro czekać te czterdzieści osiem godzin, że pojechał do swego współwyznawcy prosić go, ażeby mu zaliczył natychmiast potrzebne pięć tysięcy.
Jaką jednak przestrzeń przebył od dwóch godzin na drodze przebaczenia, dowodziło to, że zażądał piętnastu tysięcy pożyczki na swoją ubezpieczeniową polisę, zamiast pięciu.
Użytek, na jaki przeznaczał te pieniądze, nie godził się z surowym programem „marcia głodem”, który tak szorstko wygłosił przed kilku godzinami. Myślał już o tem, ażeby dopomódz Antoniemu do dźwignięcia się z upadku.
Bytność u Barantina miała na celu nietylko prośbę, ażeby mu wpływowy deputowany dał zaraz pieniądze potrzebne na spłacenie Ferranda. Chciał go także prosić o wyrobienie dla Antoniego koncesyl w którejkolwiek z francuskich kolonij. Dziewięć tysięcy franków miały służyć na pierwsze koszta osiedlenia kochanka Anieli d’Aray, zrehabilitowanego już — według profesora — samem zgodzeniem się na wygnanie i pracę.
Nieskazitelnego Barantina nie było w domu. Wyjechał był w przeddzień dla wygłoszenia jednej z tych mów, naszpikowanych potężnemi przenośniami, w których kolega ze Szkoły Normalnej podziwiał zawsze: „wzniosłe przekonania, bronione z taką bezinteresownością!” Wykwint sieni pałacyku, przystrojonej kosztownemi obiciami i obrazami, drewniane schody ubrane zielenią, były jednym więcej dowodem tej „bezinteresowności”.
Józef Monneron bywał dość często w tej zalotnej siedzibie podejrzanego polityka doktrynera, tłómacza Kanta — proroka głoszącego Solidarność, przyjaciela wydziedziczonych — który tu osiadł w przerwie między piastowaniem tek ministeryalnych. Do tej chwili nie przyszło nigdy na myśl utopiście spojrzeć trzeźwem okiem na przepych, który deputowany zawdzięczał „swojej wspaniałomyślnej troskliwości o wszystkie szlachetne sprawy”, jak głosiły dzienniki jego stronnictwa. Ale słowa mają znaczenie podwójne. Zdarzenia ostatnich dni i rozmyślania, przez nie wywołane, musiały jednak głęboko wstrząsnąć naiwną duszą Józefa Monnerona! Poraz pierwszy w tej chwili bezczelny zbytek karyerowicza-demagoga, którego pamiętał ubogim profesorem, zranił tajemna strunę jego duszy tak dalece, że Monneron odsunął papier listowy i kopertę, które mu na jego żądanie przyniósł lokaj o bezczelnej gębie. Ograniczył się do pozostawienia biletu, na którym nic nie napisał, i wsiadł do dorożki.
Spojrzał na zegarek: było zaledwie pół do drugiej. Miał jeszcze czas powrócić do domu na lekcyę. Powiedział więc adres dorożkarzowi i ruszyli przez ulice, na które zrazu Monneron nie zwracał uwagi, pochłonięty trapiącą myślą, że nie będzie mógł spłacić Ferranda prędzej; jak za dwa albo trzy dni... Dlaczego jednak nagle ustąpiło roztargnienie i zaczął bacznie przyglądać się drodze, którą jedzie dorożka? Przebyła ona aleję Trocadero i Sekwanę przez most Alma i wjeżdżała właśnie na plac Inwalidów. Dlaczego serce ojca, tak przed chwilą nieubłaganego, zaczęło bić coraz mocniej za każdym obrotem kół? Dlaczego na jego twarzy odbiła się wzruszająca rozterka człowieka, walczącego z dwoma przeciwnemi postanowieniami? I dlaczego, chociaż miał czas ograniczony, jeżeli chciał powrócić do domu w porę, ażeby odbyć lekcyę — nagle kazał dorożce stanąć na rogu Esplanady i ulicy San-Domingo, i poszedł pieszo w stronę przeciwną domu, to zwalniając, to przyśpieszając kroku, siadając na ławkach i podnosząc się po chwili?
Ach! szlachetne i wielkie było to serce, pełne ludzkości prawdziwej, prostej, pełne uczucia — ilekroć pycha umysłu nie sprowadziła go na błędne drogi! Myśl, że jego dziecię leży na łożu boleści, zranione, nieszczęśliwe, w jednym z tych domów w pobliżu sławnej kopuły Inwalidów, ogarnęła strapionego ojca w chwili, kiedy przez szyby dorożki ukazały się zarysy starożytnego pałacu — i ten obraz zasłonił mu wszystko inne... Umilkło oburzenie uczciwego człowieka, wywołane występnem kłamstwem — ucichł bunt porządnego mieszczanina przeciwko hańbie uwiedzenia — uraza sekciarza wobec kłamu, zadanego jego zasadom — wszystko jednem słowem — wszystko — z wyjątkiem głębokiej miłości dla tej, której przyjście na świat powitał z taką radością, dla jedynej córka... I szedł do niej teraz...
Nadmiar wzruszenia zatrzymywał go chwilami, tak się obawiał i pragnął zarazem tego widzenia, pierwszego, odkąd dowiedział się o winie Juli. Doszedł wreszcie do rogu ulicy Oudinot...
Jeszcze jeden wysiłek, jedno pytanie zwrócone do przechodnia i już dzwonił do drzwi zakładu, do którego doktór Graux kazał przewieźć ranioną. Wymienił swoje nazwisko i wnet zakonnica wprowadziła go do pokoju, gdzie go powitało wejrzenie córki, bledszej od firanek łóżka, tworzącej tło dla jej bladej twarzy, z której wszystka krew uciekła i na której błyszczały tylko wielkie, czarne oczy.
Zaledwie przestąpił próg, a ona już poznała, że ojciec wie wszystko i że jej przebacza...
— Moje dziecię! — przemówił z jękiem — moje dziecię!...
I przymuszając ją, żeby wsunęła ręce pod kołdrę, jak wtedy, gdy była malutka, a on przychodzi otulać ją kołdrą, powiedział:
— Nie mów... nie wzruszaj się... Nie obawiaj się... Przyszedłem, bo nie mogłem już wytrzymać bez twego widoku, bo chciałem ci powiedzieć, że po winnaś żyć, że ja tego żądam, że powinnaś wesprzeć się na mnie i wierzyć, że ja cię nigdy nie zawiodę, nigdy!.. Nie mów nic... Nie masz nie do powiedzenia... Odpokutowałaś za wszystko... Czytam na twojej twarzy, ile wycierpiałaś... Miej zaufanie do ojca. Dlaczego nie ufałaś mi przedtem? Ale nie przyszedłem tu, ażeby ci robić wyrzuty. Przyszedłem, ażebyś sama zobaczyła, że wszystko już przebaczone, że kocham cię, jak dawniej...
I mówił tak do swego upadłego dziecięcia w tym przybytku cierpienia, mówił to wszystko, czego, pomimo całej miłości, nie umiał powiedzieć wtedy, kiedy można ją było uratować. Bo wtedy przez długie lata doktrynerskie zasady teoretyka tłumiły jego stosunki z dziećmi, gdy teraz — przy tem łóżku szpitalnem — ocknął się w nim człowiek ludu, którym pozostał w najlepszych strunach swojej duszy, uczuciowością szczerą i pierwotną, wybuchliwą i zupełną. Gdyby był nie rozstawał się nigdy z Quintenas, z rodzinną wioską, z niebieską bluzą i sabotami — nie z innem uczuciem biegłby do chorej córki do szpitala w Annoy, najbliższem miasteczku.
Gdy mówił, łzy spływały po wychudłej twarzyczce Julii, spływały powolne i rzęsiste — łzy ulgi i wdzięczności, łzy słodkiej pociechy, dopóki ojciec nie wyrzekł:
— Matka nic jeszcze nie wie, ale nie martw się. Podejmuję się powiedzieć jej wszystko. Bądź pewna, że ona tak samo będzie myśleć i czuć, jak ja... Wyjedzie z tobą, gdy nadejdzie pora... Nie pójdziesz już do Sèvres, naturalnie. Zostaniesz w domu na zawsze i będziesz dawała lekcye. Dziecko weźmiemy do domu, jak tylko podrośnie i przedstawimy je jako dziecko ubogiego krewnego z naszych stron. Nikt nie będzie o tem wiedział, oprócz matki, Jana i mnie. I nie rozstaniemy się nigdy...
Gdy to mówił, zdumiał się, widząc, że Julia wybuchnęła łkaniem prawie konwulsyjnem, jak gdyby ten obraz spokoju rodzinnego, wywołanego słowami ojca, był dla niej zbyt bolesny. Przemówiła wśród łkania:
— Nie, to być nie może, tatusiu, to być nie może! Nie zostanę przy tobie w twoim domu. Wyjadę, opuszczę Francyę, będę żyła wśród obcych... nie powrócę nigdy... ucieknę!...
— Znów nie masz do mnie zaufania — przerwał ojciec — Dlaczegobyś miała opuszczać mnie i żyć między obcymi?
— Bo taka, jak ja, uwiedziona dziewczyna przynosi wstyd rodzinie! — odrzekła posępnie, a ja nie chcę okrywać wstydem tego, kto był dla mnie tak dobry; z takiem poświęceniem... Tak! — powtórzyła z mocą myślę w tej chwili o Janie, i o tem, coby było, gdybym tu została, a on się ożenił... Albo musiałby zataić hańbę przed swoją żoną, albo powiedzieć jej wszystko. Znam go i wiem, że nie zniósłby kłamstwa, a ja nie zniosłabym tego, ażeby jego żona patrzyła na mnie w taki sposób... Nie, mój ojcze! Powinnam się usunąć, jak tylko wyzdrowieję...
— Ależ Jan nie jest ożeniony! — odrzekł ojciec.
— Ożeni się wkrótce — objaśniła Julia.
— Zkąd to przypuszczasz? — badał profesor, zadziwiony jej stanowczym. tonem. — Czy ci się zwierzył?
— Wiem, że jest zakochany...
— A w kim: nalegał Ojciec.
— W Brygidzie Ferrand! — wyrzekła Julia po chwili wahania.
— W Brygidzie Ferrand! — powtórzył Józet Monneron.
Wyraz, z jakim mówił nazwisko córki swego dawnego kolegi, zdradzał tak silne wzruszenie, że Julia nie powiedziała już nic.
Ojciec umilkł także. Ze wszystkich ciosów, które darły na strzępy zasłonę złudzeń, jakiemi od tylu lat się osłaniał, ten cios był może najmniej spodziewany i pod niektóremi względami najboleśniejszy. Profesor wpatrywał się oczyma duszy w ten ostatni strzępek z rodzajem przerażenia, które tak dobrze wyraził jego ukochany starożytny poeta, namiętny i tkliwy Wirgiliusz w wierszu, którego piękność Monneron podnosił często w oczach uczniów, olśnionych jego wykładem. To jest ten ustęp z „Georgik,” gdy Orfeusz odwraca się, aby spojrzeć na. Eurydykę:

Immemor, heu! vitusque animi respexit.

Ibi omnis

Effusus labor...

Jakże byłaby odpowiednią w tej chwili ta cytata, gdyby ojciec rodziny, który widział takie: „serce zwyciężone, wszystkie swe wysiłki zmarnowane, rozsiane, rozrzucone po ziemi,” mógł się zdobyć na to, jak miał we zwyczaju, pożyczyć od starożytnej poezyi formy dla wyrażenia swych uczuć!
Przed chwilą, kiedy Jan zdradził się zasadami, przejętemi widocznie od autora „Wiedzy i Tradycyi,” ojciec mógł jeszcze mieć nadzieję, że to tylko wpływ chwilowy.
Ale malżeństwo z córką tego człowieka, to było pochłonięcie na zawsze jego syna, to było przejście tego syna do nieprzyjacielskiego obozu, nieodwolalne, niecofnione! I jednocześnie Monneron przypomniał sobie ranną rozmowę, wyraz cierpienia na twarzy młodzieńca, kiedy ojciec wybuchnął w gwałtownych słowach przeciw swemu szkolnemu koledze. I Jan mu nie przerwał? Nie skorzystał z tej sposobności, ażeby mu wyznać swą tajemnicę? Nie więcej od Antoniego i Julii miał szczerości względem ojca? Mniej nawet? Bo tamci mieli przynajmniej do milczenia ten powód, że czynili źle. Ale nieufność dziecka, tego dziecka, które w głębi serca przekładał nad inne, zadała nową ranę duszy człowieka tak głęboko uczuciowego pod sztuczną maską doktrynera. Odpowiadając swoim myślom zapytał:
— Ale dlaczego nigdy mi o tem nie mówił? Dziś rano jeszcze rozmawialiśmy o Ferrandzie z powodu długo, zaciągniętego przez twego brata... Dlaczego mi nic nie powiedział? Czy jesteś pewna, że on jest zakochany, czy też domyślasz się tylko?
— Pewna jestem odrzekła Julia.
I dodała błagalnie:
— Nie mów mu nigdy, że powiedziałam ci to, z czem on się tak tai... Staraj się, ażeby ci sam to powiedział... A co do mnie, widzisz, że jeżeli Jan się ożeni, ja nie mogę tu pozostać... Gdyby Ferrandowie domyślali się tego, co się stało, oni, ludzie tak surowych zasad, nie zgodziliby się nigdy na to małżeństwo... Powinnam się usunąć... Niech przynajmniej jedno z nas będzie szczęśliwe!...
Zaledwie wyrzekła te słowa, już uczuła ich okrucieństwo i wziąwszy rękę ojca, wpatrzyła się w niego, jak gdyby usprawiedliwiając się z tego, co powiedziała. Nie mogła już jednak cofnąć swoich słów i gdy dozorczyni, która odeszła, ażeby im pozostawić zupełną swobodę, powróciła, ostrzegając, że minął czas, naznaczony przez doktora na każde odwiedziny, ojciec odszedł, unosząc słowa córki, jak strzałę utkwioną i złamaną w sercu:
— „Niech przynajmniej jedno z nas będzie szczęśliwe!”
Pracować, jak on, przez lat przeszło czterdzieści od chwili wstąpienia do szkół w Tournon do tej pory; odmawiać sobie, jak się tem chełpił naiwnie, wszystkich przyjemności, nawet najdrobniejszych, za młodu przez zapał do nauki, później przez poświęcenie dla rodziny; rządzić się rozumem we wszystkich ważnych i drobnych zdarzeniach życia; bezinteresownie łączyć się z temi prądami życia krajowego i swojej epoki, które uznawał za najsprawiedliwsze; założyć rodzinę na podstawie najszczerszych przekonań — i usłyszeć od jednego z dzieci świadectwo zupełnego bankructwa całej pracy długiego życia — świadectwo wyrzeczone temi kilku słowami, których prawdę tak dalece odczuł, że nie miał na nie odpowiedzi — co za rozpacz!
Zostawszy sam ze swemi myślami na chodniku ulicy Oudinot, Józef Monneron zapadł w smutek jeszcze głębszy, niż po rozmowie z Janem.
— „Niech przynajmniej jedno będzie szczęśliwe!...”
Powtarzał sobie te słowa, którym nie mógł zaprzeczyć; mógł tylko usiłować naprawić to, co można było naprawić.
Jeżeli tak jest rzeczywiście — a czuł, że tak jest — co mógł uczynić, ażeby te klęski duchowe, które zdradziły się słowami Julii, zostały wynagrodzone, o ile to było w jego mocy, przypuściwszy, że był do pewnego stopnia odpowiedzialny za nie? Co do Antoniego, postanowienie jego było stanowcze: jutro zaraz pojedzie na ulicę Contambert. Barantin, od którego nie żądał nigdy nic przez tyle lat wierności niezłomnej, może przecież wyrobić dla jego syna koncesyę w Tonkinie, albo w Madagaskarze.
Od tego zamiaru profesor już nie odstąpi. Dziesięć tysięcy franków odda synowi do rozporządzenia i zwolni się ze wszystkich względem niego obowiązków.
Antoni może jeszcze być szczęśliwy, jeżeli zechce...
Co do córki, ojciec zdecydowany był stanowczo zatrzymać ją przy sobie na zawsze. Nie powinna już myśleć o zamążpójściu, tylko o odpokutowaniu błędu poświęceniem macierzyńskiem. Zrozumie to ona po rozmyśle, że jedynem miejscem, gdzie może wychowywać swoje dziecię, jest dom rodziców. Nie będzie już nigdy szczęśliwa, ale nie będzie tak nieszczęśliwa, jak teraz!...
Pozostaje jeszcze Jan, bo przewrót, dokonywający się w uczuciach rozgniewanego ojca, nie był tak zupełny, ażeby miał powziąć zamiar zmiany systemu w wychowaniu Kacperka. Pozostaje zatem Jan...
— „Niech choć jedno z nas będzie szczęśliwe!”
O nim to Julia wyraziła się w ten sposób. Jeżeli miała słuszność, to nie było potrzeby, jak dla tamtych dwojga, naprawiać złego, które się stało. Trzeba tylko dopomódz temu młodemu szczęściu. Za jaką cenę? Ojciec rodziny, który odnalazł w swojem sercu takie ciepłe źródło tkliwości i pobłażania dla Antoniego, nawet po jego oszustwach — dla Julii, nawet po jej upadku — zadziwił się, uczuwszy nagłą oschłość serca na myśl o przyszłości syna najwięcej ze wszystkich kochanego.
Zdradzenie przez Julię przypuszezalnej miłości brata wywołało po raz drugi w ciągu paru godzin postać tego Wiktora Ferranda, który uosabiał dla Monnerona wszystko to, przeciw czemu walczył on namiętnie od chwili, gdy jego dusza ocknęła się i ukochała wolność.
Wspomnienie tego wroga najdroższych przekonań protesora było mu tak bolesne, że usiłował je odegnać.
— Julia utrzymuje, że Jan jest zakochany w tej dziewczynie — powtarzał sobie. — A zkądże ona może o tem wiedzieć?
W chwili, gdy sobie zadawał to pytanie, doszedł do ulicy Babylone i skweru Bon-Marché. Minął go i zapuścił się w sieć ulic, wiodących do ogrodu Luksemburskiego, a ztamtąd do domu. Nagle zawrócił w stronę przeciwną i zaczął iść spiesznie ku


R Z TE a placowi Saint-Sulpice i ulicy Tournon, mówiąc do siebie w duszy:
— Jan ma być zakochany w córce Fernanda? Zkąd Julia może o tem wiedzieć? Może się myli. Chyba, gdyby... Tak. Może to zmowa? Że Jan jest pod wpływem Ferranda, to nie ulega wątpliwości. Czułem to, rozmawiając z nim. Ale wygląda to bardzo na ulubioną robotę Jezuitów, to zjednywanie za pomocą kobiet wyznawców dla swoich doktryn...
Nie można zatruwać się bezkarnie całemi latami czytaniem potwarczych pamfletów. Profesor tyle się naczytał o podziemnych intrygach Kościoła katolickiego, że gotów był zawsze uwierzyć bez wahania w najgorsze machiawelstwa ze strony klerykałów, choćby nawet swoich kolegów z katedry. Rekrutują swoich zwolenników, jak mogą — myślał dalej.
— Ferrand widział, że to chłopiec zdolny, wciągnął go do swego domu z tem większą rozkoszą, że to syn znanego wolnomyśliciela. Zauważył, że Janowi podoba się jego córka i skorzystał z tej przynęty, ażeby go zdobyć. Czy to być może? Dlaczegóżby nie! Ale małżeństwo, to znów co innego. Małżeństwo? Tego Ferrand nie może sobie życzyć. Wie, że Jan nie ma majątku A tacy, jak on ludzie bywają zwykle interesowni. Gdyby nie byli interesowni, trzymaliby z nami. Prócz tego Jan musiałby przyjąć katolicyzm. Wolny jest... Jan katolikiem! Jan!... Miałby się zgodzić na ten stek grubych zabobonów, on, ten wzniosły umysł, nad którego rozwojem czuwałem, on, którego sam kształciłem! Czy to jest możliwe?... Co jest możliwe, prawdopodobne nawet to, że ta mała kokietowała go i że on dał się na to złapać, a tamten skorzystał z tego?... Czy ona taka ładna? Jakaż ona jest? Musiałem ją spotykać z ojcem... Nie przypominam sobie... Biedny Jan! taki prawy, taki prosty, taki szczery! Żeby tylko ta dziewczyna i jej ojciec nie nadużyli jego łatwowierności! Cel uświęca środki... A. M. D. G.[3] Dał mu jednak te pięć tysięcy franków... Cóż to dla niego znaczy? Jest bogaty, a wiedział, że te pieniądze zostaną mu zwrócone... Ach, jakżebym pragnął oddać je dziś! Miałbym pretekst do pójścia do niego... A gdybym tak poszedł? Czy nie mam tego pretekstu? Mój syn pożyczył od niego znaczną sumę. Dowiedziałem się o tem. Jako ojciec przychodzę mu podziękować. To jest rzecz więcej niż dozwolona, bo obowiązująca. Podziękować mu za to? A może wymówić.. Bo o takiem żądaniu należy zawiadomić głowę rodziny, tem więcej między kolegami. Mam prawo rozmówić się jasno z Ferrandem i zrobić mu wymówkę bardzo grzecznie, ale stanowczo, tembardziej, że mogę dziś zapowiedzieć zwrot długu w. ciągu trzech dni... Ta zwłoka nawet, której powód mu objaśnię, przypominając, że jednak wiedział o mojem ubóstwie, da mu jeszcze wyraźniej uczuć, że nie powinien był dawać młodemu, ubogiemu chłopcu tak znacznej sumy... Tak, pójdę do niego i to nawet zaraz...
Wśród tych bezładnych rozmyślań profesor wykonał zwrot niespodziewany i w kwadrans potem stanął przed drzwiami ojca Brygidy. Że pamiętał tak dokładnie adres Wiktora Ferrand, kiedy stosunki obu kolegów ograniczały się do wymiany noworocznych biletów, było dowodem, że zwracał on uwagę, prawie mimowolnie, na najdrobniejsze szczegóły, dotyczące dawnego kolegi ze Szkoły Normalnej.
Widok staroświeckiego mieszkania, którego nie modny, surowy wygląd tak lubił Jan, dopełnił miary rozdrażnienia Józefa Monneron.
Jaki był właściwy cel tych odwiedzin? On sam nie potrafiłby powiedzieć. Niepewność znalazła sobie ujście w gwałtownej nieprzyjaźni względem właściciela tego cichego mieszkania — i w coraz gwałtowniej odczuwanej potrzebie stanowczego rozmówienia się o Janie, która wzrastała za każdym krokiem stawianym na wspaniałych, kamiennych schodach. Myśl, że jego syn przebiegał te schody niezliczoną ilość razy bez wiedzy ojca, takiem uczuciami wiedziony, wzmagała gorączkę profesora.
Nie zatrzymał się przed odźwiernym w obawie usłyszenia, że Ferrand nie kazał przyjmować nikogo. Kiedy po zadzwonieniu, służący, który przyszedł otworzyć drzwi, powiedział, że pana Ferrand niema w domu, Monneron zaczął nalegać, prosząc, ażeby służący zaniósł jego bilet.
Zawód, jakiego profesor doznał, usłyszawszy potwierdzenie pierwszej odpowiedzi, był tak widoczny, że służący zaofiarował się pójść i zapytać, kiedy pan ma powrócić.
— Panienka pewnie będzie wiedziała...
— Panienka jest w domu? — zapytał Józef Monneron. — Zapytaj, czy nie zechciałaby zobaczyć się ze mną?
Powiedział to pod wpływem niewyrozumowanego popędu, który zamienił się w bolesne onieśmielenie, kiedy go służący wprowadził po chwili do gabinetu filozofa, gdzie portret Armanda d’Andilly zawieszony na ścianie pomiędzy dwiema bibliotecznemi szafami, rzucał na cały pokój urok zadumanej powagi, a przez wysokie okna wpływało łagodne światło. Na tem tle starych boazeryj i starożytnych ksiąg, biurko, zarzucone papierami, świadczyło o pracowitości filozofa, a młodzieńczy wdzięk Brygidy Ferrand uczynił wrażenie prawie bolesne na tym biednym, zapracowanym nauczycielu, który był także ojcem Julii. Różnica była zanadto rażąca pomiędzy losem jego — improwizowanego urzędnika, zawisłego od lada wypadku, dręczongo materyalnemi kłopotami — a spokojnemi wczasami umysłu, które jego kolega zawdzięczał długiemu szeregowi pokoleń zamożnej swej rodziny.
Okrutnem było zestawienie dziewczyny, która padła ofiarą uwodziciela dlatego, że ją źle wychowano, że jej nie strzeżono, że miała złe otoczenie, którą profesor widział przed chwilą na łożu boleści, z tą czystą, piękną istotą, otoczoną szczęściem i opieką, która w pokoju ojca przyjęła go drżąca.
Błękitne jej oczy zdradzały głębokie wzruszenie, a policzki zarumienione były silnym rumieńcem, przy którym odbijały jeszcze świetniej jej piękne, jasne włosy.
Brygida powstała od stolika, na którym stała maszyna do pisania, z klawiszami podobnemi do maleńkiego fortepianu, z założoną ćwiartką papieru. Rękopis, leżący obok, świadczył o zajęciu skromnej i cierpliwej współpracowniczki.
Śliczne dziecko oddawało się temu z zapałem uwielbienia, jakie w niej budziły dzieła nowożytnego Bonalda, który był jej ojcem, i po którym odziedziczyła duszę i przekonania.
Widok ojca Jana, kochanego przez nią i kochającego, wzruszył ją do tego stopnia, że zabrakło jej głosu, aby odpowiedzieć na zapytanie gościa, niemniej od niej wzruszonego:
— Ośmieliłem się prosić o zobaczenie się z panią — zaczął profesor — bo chciałem koniecznie widzieć się dziś z ojcem. Sądziłem, że może pani wiadomo, o której godzinie mógłbym mieć nadzieję zastania go...
— Powróci zaraz — odrzekła Brygida. — Wyszedł po śniadaniu do mojej siostry, na ulicę Notre-Dame des Champs. Dziwię się nawet, że dotąd nie powrócił.
Nastało milczenie.
Brygida nie wiedząc o tragicznych wydarzeniach, zaszłych w rodzinie Monneronów w ciągu ostatniego tygodnia, przypisywała przyjście ojca Jana rozmowie, jaką jej ojciec miał z nim właśnie tydzień temu...
Jan musiał powiedzieć wszystko panu Monneron. Pewnie przynosi on dziś odpowiedź mającą rozstrzygnąć o jej szczęściu lub nieszczęściu, a dla jej duszy tak głęboko, tak silnie wierzącej, szło tu o coś więcej jeszcze.
Wiara jej była tak silna, że spodziewała się odpowiedzi pomyślnej, o którą tak gorąco się modliła. Dlatego wówczas powiedziała z całą naiwnością:
— Zdaje mi się, że otrzymałam obietnicę!
Ale była też zanadto kochana, ażeby nie miała obawiać się tej wiekuistej groźby złych losów, którą zawsze — od tylu wieków — zakochani czują zawieszoną nad swoją miłością.
I teraz widziała ją przed sobą — tę groźbę czytała ją w twarzy tego człowieka, wpatrującego się w nią wzrokiem, w którym przebijało się tak wielkie pomieszanie, że ją musiało zaniepokoić.
Porównanie swego losu z losem Wiktora Ferranda, swojej córki z Brygidą, było zbyt gorzkie dla Józefa Monneron.
Uczucie nieprzyjaźni, z którem tu dążył, wzmogło się jeszcze.
A jednak, czy mógłby się oprzeć urokowi tego delikatnego kwiatu, tej dziewicy z myślącem czołem?
U ludzi, których młodość była bardzo czysta i którzy zawsze mieli głęboki szacunek dla kobiet, pozostaje wielka wrażliwość na widok niewinnej dziewczyny, jej wdzięku i poetyczności.
Więc czy mógł profesor nie uledz wzruszeniu na myśl, że ta cudowna twarz obudziła pierwszą miłość w sercu jego syna?
Mieszanina niechęci i rozczulenia odzywała, się w jego głosie, gdy wymawiał te banalne słowa. Ale w takiem położeniu, w jakiem były względem siebie te dwie istoty, najpospolitsze zdania nabierają z samego położenia rzeczy barwy sympatyi lub niechęci.
— Więc jeżeli pani pozwoli, zaczekam... Przerwałem pani zajęcie, i proszę nie uważać na moją obecność...
— Moja robota nie jest pilna — odpowiedziała Brygida. — Przepisywałam rękopis ojca...
— Jest pani jego sekretarzem? — zapytał Monneron.
— Przepisuję tylko, nic więcej... — poprawił Brygida.
— Czy ojciec przygotowuje nową pracę? — pytał protesor.
— Nową pracę? nie, to tylko druga część jego studyum o kardynale Newman, której druk rozpoczął się w zeszłym miesiącu...
I wymieniła tytuł pisma najwięcej rozpowszechnionego pomiędzy tymi, którzy w ostatnich czasach mieli odwagę bronić świętej sprawy spokoju społecznego wobec dzikości rewolucyonistów z nizin społecznych, a złej woli lub zaślepienia rewolucyonistów z wyżyn.
— Nie czytałem tej pierwszej części — odpowiedział Monneron. — Zresztą, zapewne pani wiadomo, że nie podzielam zasad tego Przeglądu. Nie czytuję go nigdy...
— A jednak czyby nie było dobrze — odważyła się powiedzieć Brygida — ażeby przeciwnicy, działający w dobrej wierze, zapoznawali się z sobą? Gdyby pan czytywał to pismo, mógłby się pan przekonać, jak dalece stara się ono być bezstronnem...
— Nie można być bezstronnym w czasie walki — odpowiedział rewolucyonista. — Powiedziałbym nawet, że nie należy być bezstronnym... Niech każdy wybiera sobie obóz i trzyma się go... Ja nie żądam bezstronności ani dla moich, ani dla siebie... I nie jestem bezstronnym dla moich przeciwników...
Wymówił te słowa tonem cierpkim i surowym jaki przybierał zawsze w chwilach, gdy opanowywały go zapędy sekciarskie.
Brygida Ferrand tak mało była przyzwyczajona do zetknięcia z przeciwnikami swoich najświętszych przekonań, a prócz tego każde najdrobniejsze słowo tego przeciwnika w tej chwili miało dla niej tak wielką wagę!
Uczuła na policzkach jeszcze gorętsze rumieńce, a serce zaczęło jej bić tak gwałtownie, że tchu jej zabrakło.
Poruszyła się, jakby chcąc przenieść do innego pokoju maszynę do pisania, a rzeczywiście dla dania sobie jakiegoś pozoru do wyjścia.
Ręce jej drżały tak, że z trudnością mogła podnieść maszynę. Musiała postawić ją na stole i usiąść sama, ażeby nie upaść.
Te oznaki głębokiego pomieszania obudziły w sercu Józefa Monneron wyrzut za ostre słowa, jakiemi zranił tę delikatną istotę, której samo wzruszenie wywołane jego obecnością, świadczyło aż nadto wyraźnie o jej uczuciach.
Postąpił ku niej i przemówił zupełnie już innym głosem.
— Przepraszam — wyjąknął — jeżeli panią uraziłem...
— Nie uraził mnie pan wcale — usiłowała odpowiedzieć Brygida.
Nagła zmiana w zachowaniu Monmnerona dopełniła miary jej wzruszenia.
Przez chwilę nie mogła zapanować nad swemi nerwami zbyt głęboko wstrząśniętemi i łzy stanęły jej w oczach.
Profesor zobaczył te łzy, zbierające się w słodkich. niebieskich oczach, a potem spływające po długich rzęsach na rozpalone policzki.
I jego wzruszenie także doszło do szczytu. I znowu ojciec wziął górę nad zgorzkniałym fanatykiem.
Uwierzył, że w tej tkliwej miłości czystego serca jest szczęście jego syna, i z cicha, jakby lękał się swego zapytania, wyrzekł:
— Więc kochasz Jana? Kochasz go?
Brygida spojrzała na niego oczami pełnemi przerażenia, w których błysnęła jednocześnie radość nagła, głęboka, szalona prawie...
Śmiertelna bladość okryła jej twarz; a potem myśl o tajemnicy, z którą się zdradziła, oblała ją rumieńcem, powieki przysłoniły oczy i Brygida powstawszy nagle, wybiegła z pokoju, zanim Józef Monneron zdążył ją zatrzymać.
Stał na środku pokoju, jak skamieniały, wzruszony do głębi duszy tą sceną niemą, a tak wymowną, gdy nadszedł pan tego cichego schronienia, mistrz władający duszami ludzkiemi, z którym Monneron postanowił stoczyć walkę o duszę swojego Syna — Wiktor Ferrand we własnej osobie.
— Jak się masz, Monneron?
— Jak się masz, Ferrand?
Koledzy wyrzekli słowa powitania takim samym tonem, jakim przemawiali do siebie niegdyś, witając się na dziedzińcu szkoły przed rokiem 1870, a teraz był rok 1900!
Dźwięk i nagięcie głosu, jak spjrzenie i ruchy, najmniej podlegają zmianie z upływem czasu i ojciec Jana przemówił do ojca Brygidy głosem, wywołującym wspomnienia dawnych rozpraw, jakie poprzedziły ich rozejście się w życiu:
— Ferrand! Dowiedziałem się, że pożyczyłeś pieniędzy mojemu synowi i to znaczną sumę... Chciałem ci powiedzieć, że pieniądze będą ci zwrócone w ciągu trzech dni — prędzej nie mogę... Chciałem ci podziękować i zrobić wymówkę dlaczego mnie nie zawiadomiłeś?... Ale mniejsza o to — dodał, odpowiadając na ruch Ferranda. — Idzie mi o co innego, o czem się dowiedziałem, a co jest zbyt ważne, ażebym mógł przemilczeć... Ferrand! odwołuję się do wszystkich wspomnień naszej młodości... Proszę cię, ażebyś mi odpowiedział z zupełną szczerością, tak samo, jak ja zapytuję: Mój syn, Jan, bywa u ciebie. Przesiaduje tu ciągle... Czy nie zwróciłeś uwagi na to, że jest zajęty twoją córką?
— Kocha moją córkę — odrzekł Ferrand po chwili wahania, wywołanego zdziwieniem. — Wiem o tem...
— I wiesz o tem, że i ona jego kocha? — pytał dalej Monneron.
— Wiem — odpowiedział Ferrand — i twój syn wie o tem także. Ja sam uważałem za obowiązek powiedzieć mu to, gdy mnie prosił o jej rękę...
Prosił o jej rękę! — zawołał Monneron. — I ty pozwoliłeś na to! Nie powiedziałeś mu, że powinien najpierwej ze mną się rozmówić? I on sam nie czuł potrzeby zwierzenia się przedemną!... — dodał z głęboką boleścią. — Nie uważał mnie za swego przyjaciela, za swego najlepszego przyjaciela!... Ach! więc on nie ma do mnie żadnego przywiązania!...
— Nie mów tego — przerwał Ferrand żywo — i nie myśl tak, Monneron... Dał ci najlepszy dowód przywiązania... Cofnął się przed srogą próbą, na jaką musiałby wystawić twoje serce... Nie byłbym ci nigdy mówił o tem... Ale masz słuszność, powinienem być zupełnie, najzupełniej szczery z tobą... Znasz moje przekonania — dodał po chwili nowego wahania. — Brygida ma takie same. Małżeństwo dla nas, to coś więcej, niż prawna umowa — to Sakrament. Odpowiedziałem Janowi, że córkę moją mogę oddać tylko prawowiernemu katolikowi... On wie jakie są twoje przekonania. Uląkł się zmartwienia, któreby ci musiał sprawić i poświęcił swoją miłość dla ciebie... I czy możesz teraz jeszcze mówić, że on cię nie kocha?!
— Ale ja nie mogę przyjąć tej ofiary! — odparł Józef Monneron.
Nagłe wmieszanie do ich rozmowy kwestyi religijnej zbudziło w nim odrazu ideologa i fanatyka,
— Tak — powtórzył cierpko — nie przyjmuję tego poświęcenia. Mój syn jest wolny i wie o tem. Mówiłem mu to zawsze i powtórzyłem jeszcze dziś rano... Gdy przyjdzie do mnie i powie: „Przyjąłem katolicyzm”, nie zrobię mu żadnej uwagi, żadnego wyrzutu. I to jest właśnie różnica między nami, Ferrand. Ja zanadto. szanuję prawa sumienia, ażebym sobie pozwolił łączyć z kwestyą uczucia to, co powinno być tylko kwestyą rozumowania. Nie mam prawa sądzić twoich zapatrywań na małżeństwo, ale pozwolisz mi powiedzieć ci to, co myślę: że nie miałeś prawa wywierać nacisku na przekonania twojego syna, w imię jego miłości. Nie miałeś prawa tego czynić...
— Nie uczyniłem też tego — odpowiedział Ferrand niemniej cierpkim tonem.
Pomimo, że panował nad sobą więcej, niż Monneron, był jednak dotknięty do żywego w najdroższych swoich przekonaniach.
Nie jego osobę, ale jego wiarę oskarżał dawny kolega.
Cień obrażonej dumy przemknął po jego spokojnej twarzy, której dziwne wejrzenie oczu nadawało tak odrębny wyraz w chwilach wzruszenia.
— Mówiąc z twoim synem — zaczął po chwili uważałem go już za katolika z przekonania i uczucia, który nie cofnie się przed tym ostatecznym krokiem. Uważałem, że mam prawo przyśpieszyć ten krok ostateczny i miałem to prawo. Nie przerywaj mi... Pomyliłem się — a jeżeli trwam w przekonaniu, że obawa sprawienia ci bólu przyczyniła się dużo do jego wahania, wahanie to było zbyt widoczne, ażebym nie miał uznać, że ma ono źródło także w reszcie wątpliwości... I wtedy zacząłem sobie robić skrupuł z warunku, jaki postawiłem. Czułem, że moja córka jest nieszczęśliwa. I on sam, gdy przyszedł tu po pieniądze, obudził we mnie taką litość... Napisałem więc do Rzymu, tego samego dnia, gdy on był u mnie, z zapytaniem, czy wolno mi będzie wydać moją córkę i związać ją ślubem kościelnym z człowiekiem, który nie wyznaje żadnej religii. Dziś wazrano dostałem odpowiedź. Nie spodziewałem się, że przyjdziesz... Czytaj...
Wyjął z szuflady kopertę i podał ją wrogowi wszystkich swoich wierzeń. Na kopercie widniała duża, czerwona pieczęć, na której odciśnięty był herb, a nad nim kapelusz kardynalski.
List, leżący w tej kopercie, zaczynał się; tak:

„Szanowny Panie!

„Zasięgnąłem z najlepszego źródła objaśnienia w kwesty, o którą mnie zapytujesz i przesyłam odpowiedź. Dyspensa, o której wspominasz, jest czemś zupełnie niepraktykowanem i nie może być udzielona ani przez kancelaryę papieską, ani przez urząd Penitencyaryusza. Być może, iż możnaby ją otrzymać od Kongregacyi, z powodów wymienionych w twoim liście. Rozpocząłem więc starania, na których pomyślny rezultat dziś już można liczyć napewno. Ślub będzie musiał odbyć się w zakrystyi, bez żadnej uroczystości, naturalnie po zobowiązaniu się, że strona, wyznająca religię chrześcijańską, będzie mogła bez żadnych przeszkód wypełniać swoje obowiązki religijne, i że dzieci zrodzone z tego małżeństwa będą ochrzcone...”

Następowały szczegóły, które Józef Monneron przebiegł pobieżnie.
To, co przeczytał, przekonało go, do jakiego stopnia był niesprawiedliwym.
Szlachetność człowieka, którego zasad tak nienawidził, że posuwał się nawet do podejrzewania jego charakteru, zmieszała go głęboko.
Nowy dowód przywiązania synowskiego Jana i jednocześnie postępów, jakie uczynił pod względem pojęć religijnych, rozczulał go zarazem i przejmował rozpaczą.
A ponad tem wszystkiem górowała straszna rzeczywistość, że ten syn tak dobry, tak rozumny, który był mu zawsze pociechą, że ten syn był zakochany. I był kochany wzajemnie.
Ojciec jego wybranej zezwalał na małżeństwo, pragnął go, usuwał wszystkie przeszkody, a jednak małżeństwo to było niemożliwe!
On, Józef Monneron, zmuszony jest odpowiedzieć na słowa Ferranda, które wyraźnie mówiły:
„Nasze dzieci będą ze sobą szczęśliwe, więc pozwólmy na ich związęk, i to zaraz...”
Honor wymagał ażeby tą odpowiedź byłą szczera.
Ferrand zgadzał się oddać swoją córkę Janowi, ale nie wiedział nic o ciosie, jaki spadł na rodzinę Monneronów, skutkiem występku Antoniego i upadku Julii.
Czy w chwili, gdy dwie rodziny miały się związać na zawsze, ojciec jednej z nich miał prawo zataić przed drugim ojcem fakta równie ważne?
Człowiek nieskazitelny i prawy, jakim był Józef Monneron, zrozumiawszy ten obowiązek, uczuł straszliwe upokorzenie, jakie pociągało jego wypełnienie, ale rozumiał i to, że nie przebaczyłby sobie nigdy, gdyby go nie spełnił.
Może być także — bo Monneron choć miał wady sekciarza, ale miał też zapał i szczerość uczciwe go rewolucyonisty — może być więc, że czuł potrzebę koledze, którego delikatność i szlachetność rozumiał, dowieść, że jego własne doktryny uczyniły go niemniej zdolnym do najdelikatniejszych skrupułów i nieposzlakowanej nieskazitelności sumienia? Bądź co bądź, oddał ojcu Brygidy list z kardynalską pieczęcią i powiedział:
— Niesłuszny był zarzut, jaki ci uczyniłem przed chwilą. Uznaję to i proszę o usprawiedliwienie mnie... Postąpiłeś względem mego syna jak najszlachetniej, ale to małżeństwo nie może dojść do skutku...
— Więc nie godzisz się na nie? — zapytał Ferrand z wyrazem szczerego zmartwienia. — Ja już nic więcej nie mogę uczynić.
— I nie ja stawiam przeszkody — odpowiedział Monneron. — Ty sam zażądasz odemnie, ażebym nie pozwolił Janowi na powtórne oświadczyny... Tajemnica, którą ci powierzam, jest okropna dla mnie do wyznania — zaczął po chwili. — Powierzam ją twojemu honorowi... Mam obowiązek uczynić to dla ciebie, który zezwoliłeś na małżeństwo córki z moim synem, czyniąc takie poświęcenie ze swoich przekonań... Posłuchaj...
Nastąpiła chwila milczenia, a potem profesor, chwytając za ramię dawnego kolegę, wybuchnął gorączkowo:
— Pieniądze, o które moje dziecko cię prosiło, brat jego wziął z Banku, gdzie jest urzędnikiem... Jan pożyczył od ciebie pieniędzy, ażeby za tamtego zapłacić, i zataił to przedemną, lękając się mojej rozpaczy... Dowiedziałem się o tem wczoraj, a dziś dopiero o jego miłości... Ale jest jeszcze coś gorszego — dodał zachrypłym głosem po nowej chwili milczenia — moja córka...
— Nie mów! — zawołał błagalnie Ferrand z tak głębokiem wzruszeniem, jak gdyby szło w tej chwali o jego własne dzieci, a nie o dzieci kolegi, z którym od tylu lat rozłączyła go nieprzyjaźń. Nie chcę wiedzieć nic więcej...
I dodał uroczyście, z wielką powagą i serdecznośćią:
— Wiedziałem zawsze, że jesteś uczciwym człowiekiem, Monneron! Dajesz mi na to dowód w tej chwali, a ja mogę ci tylko powtórzyć bez ogródek to, co ci dałem już do zrozumienia przed chwilą, a teraz mówię jasno... Rozmów się z Janem. Powtórz mu naszą rozmowę. Pokaż mu list z Rzymu. Wytłómacz mu, że nie żądam od niego nic więcej, oprócz wypełnienia warunków wymienionych w liście; jeżeli więc nie zmienił zdania, będziemy mogli obaj nazywać go synem...


∗             ∗

W tej samej chwili, gdy dwaj nieprzejednani przeciwnicy, stojący na progu starości, znaleźli w swem uczuciu dla dzieci i w swojej nieposzlakowanej uczciwości punkt do zbliżenia się, którego im dotąd brakowało, inna scena strasznego dramatu wojny domowej, toczącej się we Francyi od całego stulecia, odgrywała się w tej chwili przy ulicy Klaudyusza-Bernarda pomiędzy młodymi kolegami, wchodzącymi dopiero w życie: pomiędzy Janem Monneron a Crémieux-Daxem, oni także znajdowali — nie lekarstwo na nieuleczalną niezgodę — bo takiego lekarstwa niema, ale jej złagodzenie, jej humantzacyę, jeśli można tak się wyrazić, tak samo, jak ich starsi przewodnicy, w serdecznem uczuciu i prawości, w tych głębokich zaletach, które podtrzymują ciepło i dobroczynny wpływ żywych źródeł duszy wśród najbardziej opłakanych błędów.
Założyciel Związku Tołstojowskiego przybiegł wczesnym rankiem do przyjaciela, którego zniknięcie w przeddzień, wśród takich okoliczności, zdumiało go niepomiernie. Wiedział, że jakiś służący przyszedł po Jana Monneron, ale bez żadnych więcej szczegółów. Zadziwił go ton, jakim zuchwała Paulina oznajmiła mu, że Jan nie wrócił na noc. Popędził do Rumesnila, drugiego dezertera ze strasznego posiedzenia, zakończonego niczem, gdyż ksiądz Chanut nie zdołał wymówić ani jednego słowa, a żeby go wyprowadzić bezpiecznie i nie wystawić na napaść towarzyszów Riouffola, trzeba było wezwać na pomoc policyę!
Opłakany upadek uniwersytetu ludowego nie zniechęcił jednakże idealisty. Zabrał się zaraz do roboty, ażeby odbudować komitet. Zastał Rumesnila w łóżku, z obandażowaną ręką; ranę swoją tłómaczył on nieszczęśliwym wypadkiem z bronią. Crémieux-Dax za wiele wiedział szczegółów z życia tego podejrzanego kolegi, ażeby nie miał odnaleźć łącznika pomiędzy tym wypadkiem a niezrozumiałem oddaleniem się wczoraj brata Julii. Powrócił więc na ulicę Klaudyusza-Bernarda popołudniu, gnany tam niepokojem o przyjaciela, dla którego miał tak głębokie przywiązanie, i pragnieniem zjednania go dla swoich projektów reformy Związku Tołstojowskiego. Sama bladość Jana, jego oczy rozgorączkowane bezsennością, jego usta zacięte z goryczą, świadczyły, że obawy Crémieux-Daxa nie były płonne. Ale na pierwsze serdeczne słowa zapytania o zdrowie i powód opuszczenia wczoraj zebrania. Jan odpowiedział jak człowiek, który postanowił bezwarunkowo milczeć, pytający więc zaprzestał badania. A gdy zaczął mówić o rzeczy najważniejszej dla niego — o Związku Tołstojowskim — Jan powiedział:
Miałem do ciebie pisać i przesłać ci prośbę o wykreślenie mnie ze Związku, jeżeli wogóle Związek jeszcze istnieje po tych wczorajszych ohydach i ich zakończeniu, o którem mi mówisz. Ty sam się usuniesz...
— Nie mam wcale tego zamiaru! zawołał Crémieux-Dax — ani ty także tego nie uczynisz... Oficerowie nie podają się do dymisyi na polu bitwy...
— Chyba, że przekonają się, iż walczyli pod niewłaściwym sztandarem przerwał Jan.
— Co przez to rozumiesz? — zapytał Crémieux-Dax.
— Że miałem się za socyalistę — odpowiedział Jan stanowczo — ale nim już nie jestem; że byłem wyznawcą zasad 1789 roku i Rewolucyi, a teraz już nim nie jestem; że wszystkie pojęcia, w jakich mnie wychowano i które tak długo uważełem za niepodlegające zaprzeczeniu, wydają mi się dziś zupełnie błędne. Myślałem dotąd, że pomiędzy nauką a religią zachodzi sprzeczność, niemożliwa do usunięcia, teraz przekonałem się, że godzą się z sobą najzupełniej. Wierzyłem, że demokracya godzi się z nauką, a widzę w niej teraz zwyrodnienie i cofanie się wstecz... Nie wiemy właściwie, co to jest Społeczeństwo nie możemy więc oprzeć na naukowych podstawach reformy społecznej...
— To są rozumowania tchórzów — przerwał mu Crémieux-Dax. — Pawinniśmy wywalczyć więcej sprawiedliwości i to zaraz, bo to jest w naszej mocy...
— Rozumowanie pyszałków, prowadzące prosto do anarchii — odparł Jan. — Co to jest sprawiedliwość? To, co ty uważasz za sprawiedliwe... Od stu lat każdy w tym kraju przyznaje sobie prawo do sądzenia społeczeństwa w imię tego, co sam uznaje swojem sumieniem, a co jest jego górującą namiętnością. I w tem tkwi tajemnica upadku Francji...
— Więc chcesz zachować układ społeczny takim, jaki jest obecnie ze wszystkiemi jego niegodziwościami?
— Chcę je leczyć, jak fizyologia uczy nas leczyć żywe istoty — na zasadzie doświadczenia. Mamy już instytut doświadczalny, tradycyę w rozmaitych formach: mamy ojczyznę — uznajmy ją; rodzinę — uznajmy ją; religię...
— Dokończ! — wybuchnął z niezwykłą gwałtownością Crémieux-Dax — i ośmiel się jeszcze utrzymywać, że chcesz zostać katolikiem, na zasadzie danych naukowych.
— Tak, na podstawie danych naukowych — odpowiedział Jan. — Porozumiejmy się: wiara to nie jest geometrya ani chemia. Nie można jej dowieść. Ale nauka nietylko nie jest z nią w sprzeczności, lecz przeciwnie, wskazuje takie rozwiązanie tajemnicy jako najbardziej racyonalne. I ja też postanowiłem zgodzić się na nie. Tak — powtórzył z większą jeszcze stanowczością — postanowiłem przyjąć katolicyzm, który nasi naddziadowie wyznawali przez długie wieki. Chcę się — zanurzyć w prądach dawnej Francji. Nie mogę żyć oderwany od moich zmarłych. Odnalazłem ich wiarę i nie dam jej już zagasnąć...
— Ich wiarę?! — zawołał Crémieux-Dax. — Ty chcesz przyjąć katolicyzm? Ty? Nie mów mi tego! To być nie może! Człowiek z umysłem tak rozwiniętym, jak ty, nie może się pogodzić z katolicyzmem...
— A jednak mój rozwinięty umysł doprowadził mnie do niego — odrzekł Jan Monneron.
I dodal po chwili:
— I zostanę katolikiem...
— Czy powiedziałeś ojcu o tem? zapytał Crémieux-Dax po długiem milczeniu.
— Powiedziałem tyle, że się domyślił; odparł Jan.
— Jeżeli tak jest — zaczął po chwili założyciel Tołstojowskiego Związku — niemam już nie do czynienia u ciebie... Stoisz po drugiej stronie barykady. Nie znamy się już...
— Chcesz ze mną zerwać? — zawołał San z żywością.
— Uprzedzam cię tylko o tem — odparł Crémieux-Dax z goryczą, w której odzywało się coś więcej, oprócz rewolucyjnej namiętności.
Najtajniejsze uczucie i najżałośniejsze, żyjące w głębi jego żydowskiej duszy — wstręt i obawę tego ghetto moralności — zdradziły jego słowa, gdy dodał:
— Może przyjdzie chwila, kiedy się zarumienisz na myśl, że byłeś moim przyjacielem... Przez wspomnienie naszej młodości wolę sobie oszczędzić tego widoku... Żegnam cię...
— Jeżeli tak stawiasz kwestyę — i ja cię żegnam! — odpowiedział oburzony Jan.
Gwałtowne zerwanie z tak kochanym przyjacielem, którego zaciekłą nietolerancyę poznał dopiero w tej chwili, było ostatnim, ciężkim ciosem dla brata Antoniego i Julii. Kielich goryczy wypróżniony był już do dna. Pierwszą pociechą był dla niego niespodziewany powrót tego samego Crémieux — Daxa; który wyszedł, nie podając mu ręki, a teraz wrócił po upływie kwadransa.
— Nie mogę rozstać się z tobą w taki sposób — powiedział ten dziwny chłopiec. — Musimy podać sobie ręce... Nie miej do mnie żalu, że się tak uniosłem przed chwilą. Było to dla mnie taką boleścią...
— Ale dlaczego? — nalegał Jan. — Czy nie możemy pozostać w przyjaźni, pomimo odrębnych przekonań?
— Nie! — odrzekł stanowczo Crémieux-Dax ze smutkiem, jakiego nigdy jeszcze nie widział w nim Jan. — Możemy zachowywać się względem siebie przyjaźnie, ale nasz stary autor miał słuszność:
Idem vele, idem nolle, ea demum amicitia est”.
— Niema przyjaźni, jak mniema rodziny, bez wspólności wierzeń, Mieliśmy tę wspólność. Nie mamy jej już teraz. Nie będziemy już żyć wspólnem życiem umysłu, ani wspólnem uczuciem serca. Nie możemy oprzeć się temu, że nasze przekonania uniosą nas ze sobą. Wojna pomiędzy Rzymem a Jerozolimą nie od dziś się zaczęła. Datujesię ona od czasów Tytusa i walki około Świątyni. To walka pomiędzy organizacyą konserwatywną, którą reprezentowały legiony rzymskie, a Ideałem, który reprezentował Izrael — pomiędzy polityką realistyczną, opartą na kompromisach, a bezwzlędnością — pomiędzy organizacyą niosącą pokój, ale niegodziwą — a sprawiedliwością rewolucyjną, ale wzniosłą... Zastanów się nad tem, a zrozumiesz — że my dziś powtarzamy w nowożytnym języku ten sam tragiczny dyalog wieków: Nie możemy być w przyjaźni tak samo, jak gdybyśmy służyli w nieprzyjacielskich armiach, które z sobą walczą — ty z jednej strony, ja z drugiej... Ale pomimo tego wszystkiego — dodał z głębokiem wzruszeniem — w imię naszej wspólnej przeszłości, przyrzecz mi, że nie zapomnisz o mnie zupełnie...
— Przyrzekam ci, że będę zawsze twoim przyjacielem, nawet wbrew twojej woli! — odpowiedział Monneron.
Crémieux-Dax poruszył przecząco głową. Niewysłowiony smutek odbił się w jego oczach, smutek wiekuistego wygnańca, którego samo istnienie jest cudownym dowodem spełnienia się proroctw, a czego on sam wzbrania się uznać. Wyszedł z rozdzierającym smutkiem w spojrzeniu, nie odpowiedziawszy koledze. Jan był zgnębiony wrażeniem tych dwóch scen. Było to objawienie osamotnienia, jakie mu gotowały jego obecne przekonania! Nagle stanął przed nim ojciec, którego cała postać zwiastowała, że się stało coś nadzwyczajnego. Profesor trzymał w ręku kopertę, którą podał synowi, pytając:
— Czy zechcesz to przeczytać?
Jan przeczytał adres. Zobaczył nazwisko pana Ferrand, stempel pocztowy z Rzymu, pieczęć z herbem kardynalskim... Wyjął list i zaczął czytać, a Józef Monneron wpatrywał się w niego z niewysłowionem rozczuleniem:
— Ach, mój ojcze! — zawołał Jan — wiesz już...
— Wiem wszystko — odrzekł ojciec — i wielkie szczęście, że wiem, bo gdyby nie to, nie ożeniłbyś się nigdy z Brygidą Ferrand.
— I tak się z nią nie ożenię! — jęknął młodzieniec. — Sam rozumiesz, że teraz małżeństwo to jest niemożliwe...
— Czy przypuszczasz, że byłbym zdolny zataić cośkolwiek? — zapytał Józef Monneron — Ferrand wie o naszych nieszczęściach...
— Powiedziałeś mu...
— To, co powinienem był powiedzieć... — dokończył ojciec.
— Mój drogi ojcze! Uczyniłeś to, dla mnie! Mój drogi ojcze! — powtarzał Jan.
A potem dodał z tą stanowczością, która się w nim rozwinęła w ostatnich dniach:
— Może mnie będziesz uważał za niewdzięcznika, ty, co byłeś dla mnie tak dobry. Ale nie mogę korzystać z pozwolenia, przyobiecanego w tym liście. Jeżeli ożenię się z panną Ferrand, to przyjmując i jej religię, przyjmując szczerze i otwarcie katolicyzm, ja tego nie uczynię bez twego pozwolenia.
— Pozostawiłem ci wolność wyboru — odpowiedział z widocznym wysiłkiem Józef Monneron. — Nie potrzebujesz więc mojego zezwolenia, ale jeżeli tego żądasz, daję ci to zezwolenie... A teraz — dodał — idź do narzeczonej...


∗             ∗

Profesor, zostawszy sam po wyprawieniu Jana na ulicę Tournon, osunął się na fotel przed biurkiem: miotany uczuciami tak sprzecznemi, że sam nie był w stanie ich rozeznać.
Z czworga dzieci jedno przynajmniej będzie szczęśliwe — jak powiedziała biedna Julia.
Ojciec miał sposób ulżenia w pewnej mierze cierpieniom tamtych dwojga, a Kacperek miał przyszłość przed sobą.
Ale on sam był złamany
Nawrócenie się Jana do zasad, które namiętnie i stale nienawidził, odkąd zaczął myśleć i rozumować, sprawiało mu ból, a ten ból musiał znosić sam, nie dzieląc go z nikim.
Drugiem wrażeniem, jakie wyniósł z bytności u Ferranda, była postać słodkiej i rozumnej Brygidy, która mu się ukazała jak prawdziwa towarzyszka umysłowego życia męża, a w tej chwili obecność żony, jego własnej towarzyszki życia, tak źle dobranej, byłaby dla niego tylko jedną więcej przykrością.
Zgnębienie profesora było tak wielkie, że usiłujac otrząsnąć się z niego, sięgnął — jak zwykle czynił w ciężkich chwilach — po jednę z książek, które go tylekroć pocieszały.
Wybór jego, jak zeszłego czwartku, padł na Eschylesa, którego wtenczas czytał z synem. Otworzył tomik i trafił na ten ustęp, gdy Elektra i Orestes wzywają cienie Agamemnona, powtarzając jak w litanii:
„O mój ojcze... Czy pamiętasz tę kąpiel, w której cię zamordowano... mój ojcze... A a wspomnienie tej krzywdy, czy powstaniesz ze snu, mój ojcze? Usłysz to ostatnie wołanie, które do ciebie zwracani, mój ojcze...”
Aż do tego trywialnego i wspaniałego zarazem porównania:
„Dzieci, jako wspaniałe pomniki, ratują od zapomnienia ojca, który już nie żyje, jak kawałki korka utrzymują na powierzchni wody sieć i bronią ją od zatopienia się w wodnej otchłani.”
— A ja — pomyślał Józef Monneron — utonę bez śladu w tej otchłani... Nikt nie będzie dla mnie pomnikiem. Nikt po mnie nie nastąpi... Jestem na zawsze rozłączony z moim synem...
I poraz pierwszy może uczuwszy pewną wątpliwość co do zasad, według których ułożył swoje życie, zapytał siebie głośno.
— Miałżebym się mylić?...
Ale sumienie oddało mu tę sprawiedliwość, że był zawsze człowiekiem dobrej wiary.
Wyprostował się i czuł pociechę, gdy pomyślał:
— Nie, nie jestem z nim rozłączony. Jeżeli się omylił, to będzie dla niego nauką...
Nie przypuszczał nawet, że taka jest potęga prawdy... Bo tej samej chwili Ferrand, przeciwnik jego zasad, mówił z Janem o nim i mówił to samo, prawie temi samemi słowami, uznając jego oddziaływania wiecznotrwałe i dobroczynne na duchową istotę syna, który jednak stał się wrogiem jego przekonań.
— Rozpoczniesz nowe życie pod wrażeniem tych ciężkich przejść — mówił filozof-katolik do Jana po uspokojeniu pierwszych wzruszeń. — Trzeba zawsze okupić czemś szczęście. Ale wy oboje potraficie zdobyć się odważnie na złożenie tego okupu... Uda się wam to, co się udało twojemu ojcu i zapoczątkujecie nowy ród mieszczański. Możecie to uczynić, bo nie będziecie już pierwszem pokoleniem. Dużo pokoleń musi składać się na to dzieło, którego niepodobna dokonać odrazu. Dojrzeliście do zrozumienia obowiązku, jaki jest przed wami: „że możecie uzdrowić Francyę w osobach waszych i waszej rodziny.” Przypominasz sobie, co ci powiedziałem w zeszły czwartek: że niepodobna przenieść się doraźnie z jednej warstwy społecznej do drugiej, a te różne warstwy istnieją tak samo, jak istnieje rodzina, a rodzina powstaje, gdy się tworzy społeczeństwo... Do rozwoju rodziny potrzeba czasu. Rodzina może się wznosić tylko stopniowo, po szczeblach... Twój dziadek i twój ojciec sądzili, jak sądzi od stu lat cały nasz kraj, że można przeskoczyć jeden szczebel. Ale to jest niemożliwe. Wierzyli oni we wszechmoc osobistej zasługi. lecz osobista zasługa dopiero wtedy staje się; płodna i dobroczynna, gdy się staje zasługą całej rodziny. Natura, potężniejsza od wszelkich utopii, nie pozwala gwałcić swoich praw i zmusza rodziny, które chciały pogwałcić to prawo do przebycia w cierpieniu szczebla, którego nie chciały przebyć w zdrowym spokoju. Ojciec twój jest dla ciebie przykładem. Cierpienia, jakich doznał on sam i jego dzieci, otworzyły ci oczy... Teraz założysz podstawy do nowej rodziny, bo skutkiem cierpień ojca, które zrozumiałeś i wytłómaczyłeś sobie, doszedłeś do pewników, których jemu brakowało. Założysz rodzinę tem gruntowniej, że obrałeś sobie to samo, co i on, powołanie. Jest to także jedno z praw przyrodzonych. Będziesz i ty miał niezawodnie ciężkie chwile, gdy przekonania ojca zaczną walczyć z jego uczuciem dla Brygidy i ciebie. Ale to jest twój ojciec. Przebył on z takim trudem ten szczebel, na którym was postawił.. Nie zapominajże o tem nigdy...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.
  1. Pogardliwa nazwa, mająca oznaczać żołnierzy.
    (Przyp. tł.)
  2. Dreyfusa.
    (Przyp. tł.)
  3. Na większą chwałę Bogu.