Po burzy (Junosza, 1890)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Po burzy
Pochodzenie Obrazki szare
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1890
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Wszedłszy do buduaru swéj małżonki, powolny i spokojny pan Leon uczuł, że dreszcz przebiega mu po skórze i że zanosi się na coś nadzwyczajnego.
Panna Franciszka, blada jak ściana, siedziała przy oknie; skrzyżowała ręce na piersiach, jakby pragnąc przytłumić gwałtowne bicie serca. Pani Anna stanęła na środku pokoju i spoglądała poważnie i surowo.
— Proszę cię Leonie, zechciéj usiąść — rzekła.
Pan Leon spełnił ten rozkaz, oczekując dalszych.
— Mój panie, pomimo różnych a różnych kwestyi, których w téj chwili wszczynać nie chcę, jednak, jako mego męża i ojca moich dzieci, uważać pana muszę za głowę rodziny i pragnęłabym, abyś pan w tym właśnie charakterze, przynajmniéj raz w życiu, wystąpił z całą energią, na jaką się zdobyć możesz; jeżeli w ogóle energia jaka jest w panu...
— Moja duszko, o cóż chodzi?..
— Przedewszystkiém zwracam uwagę, że oddawna minęły czasy, w których byłam dla pana duszką.
— Ależ aniołku!...
— Tytuł żony będzie, jak sądzę, najwłaściwszy.
— Zatém co rozkażesz, żono?
— Idzie o nauczycielkę naszych dzieci.
— O pannę Zofię?
— Tak jest, o tę pannę Zofię, dla któréj panowie w ogóle macie szczególne względy... idzie o tę właśnie pannę Zofię. Życzeniem mojém jest, aby ta osoba natychmiast opuściła nasz dom. Ja widziéć jéj nie chcę, ty więc, jako pan domu i głowa rodziny, racz się z nią rozmówić, oblicz co jéj się należy i każ jéj zabierać rzeczy i wyjeżdżać.
— Jakto? dziś!.... zaraz? w téj godzinie?
— Jeżeli można, to nawet w téj minucie. Nie życzę sobie przebywać dłużéj pod jednym dachem z osobą, która...
— Cóż się stało? co zrobiła panna Zofia? Przecież byłaś z niéj zadowolona, mówiłaś, że dzieci dużo z niéj korzystają, że się ślicznie uczą.
— Byłam wprowadzona w błąd. Frania słusznie powiada, że taka komedyantka każdego potrafi oszukać; nie chciałam wierzyć, ale wobec jawnych dowodów niegodziwości i przewrotności, otworzyły mi się wreszcie oczy i zostałam przekonana.
— Nic nie rozumiem! Rąbcie mnie w kawałki, siekajcie, zarzynajcie, kolcie szpilkami, jeżeli wiem o co chodzi!
— Racz pan posłuchać co się dziś stało w parku. Sądzę, że ten jeden drobny fakcik wystarczy. Naturalnie pomijam mnóztwo innych, ten ostatni albowiem jak sądzę, przekona nawet ciebie. Moja Franiu, bądź łaskawą opowiedziéć szwagrowi to, co widziałaś własnemi oczami.
Panna Franciszka zaczęła mówić głosem cichym i z pozorną obojętnością.
— Wyszłam do parku przejść się. Chodziłam w bocznéj alei tam i napowrót, wyszukując miejsc najbardziéj zacienionych, gdyż nieznośny upał tamował oddech. Myślałam o tém i o owém, co zresztą do rzeczy nie należy. W tém zdawało mi się, ze słyszę jakieś szepty. Spojrzę, aż tu niedaleko na ławeczce kamiennéj siedzi ta panna... guwernanta, a obok niéj nasz dobry znajomy... pan Kamiński. Niech szwagier nie przerywa, albowiem opowiadanie moje skończy się zaraz. Ci państwo siedzieli obok siebie tak blizko i tak byli zachwyceni słodkiem „tête à tête,” że nie zauważyli nawet mojéj obecności. Nie chcąc im przeszkadzać, cofnęłam się dyskretnie.
— No! i cóż pan na to? — spytała pani Anna.
— Ja? ja, proszę cię, nic... Cóż wielkiego!.. spotkali się w parku, usiedli na ławce i rozmawiali. Przeciéż Kamiński zna ją od dziecka.
— Więc pan w tém nie widzisz nic złego?
— Daję słowo honoru, nic a nic. Jużcić nie podobna zabronić pannie Zofii rozmawiać ze znajomymi.
— Przewidywałam odpowiedź szwagra — rzekła panna Franciszka — i dla tego jeszcze raz proszę cię Andziu o konie. Wyjadę dziś, zaraz, pójdę w świat gdzie mnie oczy poniosą, ale tu, pod waszym dachem, nie pozostanę ani jednéj chwili.
— Nie, droga Franiu — odezwała się pani Leonowa, obejmując szyję siostry — wyjedziemy ztąd obydwie, naturalnie i z dziećmi. Zawsze tak bywa, że porządne kobiety muszą ustępować miejsca awanturnicom i kokietkom...
— I dokąd że panie zamierzacie pojechać, jeżeli wolno zapytać?
— Świat szeroki.... Spodziewam się, że jako matka pańskich dzieci, mam niejakie prawo do alimentów.
Pan Leon ramionami ruszył.
— Doprawdy! — rzekł — nie widzę powodu do ucieczki z domu. Zresztą, bez względu na to, czy panna Zofia zawiniła, czy nie, możesz się z nią rozstać.
— Ach! według pańskiego zdania nie zawiniła... Szczególna pobłażliwość!
— Nie wchodzę w to, powtarzani... możesz ją uwolnić.
— Ja! ja? miałabym z nią rozmawiać, po tém co zaszło? Nigdy. Możesz pan być przekonany, że nawet widziéć jéj nie chcę.
— Więc może cię siostrzyczka wyręczy.
— Nie rozmawiam z tego rodzaju kobietami — odrzekła panna Franciszka z grymasem — zresztą nie jestem jéj pracodawczynią i w ogóle żaden mnie stosunek z tą panną nie łączy.
— Dziwne żądania — wtrąciła pani Anna — bardzo dziwne. Jak możesz wymagać od Frani, żeby załatwiała tak drażliwe sprawy. Najlepiéj pójdź sam, zapłać co się téj pani należy i odeślij ją.
— Ha, skoro sobie tak życzysz.
— Albo nie, czekaj! Trzeba zrobić inaczéj. Przypuszczam, że będzie żądała objaśnień, że zechce tu przyjść. Gotowa zrobić jaką scenę i płakać, spazmować — a ja wcale nie życzę sobie być na takiém widowisku.
— Więc cóż?
— Każ zaprządz konie do powozu. Weźmiemy dzieci i pojedziemy z Franią w sąsiedztwo, zabawimy tam do późnego wieczoru, a może i do nocy. Przez ten czas zdążysz załatwić rachunki z panną Zofią i wyprawić ją z domu, tak, żebyśmy jéj nie zastały już za powrotem.
— Drażliwa to sprawa, ale kiedy żądasz tego koniecznie...
— Bezwarunkowo!
— Dobrze, ale cóż jéj powiem, gdy mnie zapyta o powód oddalenia?
— Powód oddalenia? Przecież mówiłam ci: romans z panem Kamińskim! romans skandaliczny, który w przyzwoitym i szanującym się domu tolerowany być nie może.
Pan Kramarzewski stuknął się palcem w czoło. Zrozumiał teraz co się święci... Przecież panna Franciszka miała na Kamińskiego widoki. Wobec tego faktu, wiedział, że nic nie poradzi, że nie uratuje biednéj dziewczyny, o któréj niewinności miał głębokie przekonanie. Postanowił zatém zrobić co mu żona zaleciła, ale zrobić w formie możliwie delikatnéj, najmniéj przykréj.
Powziąwszy to postanowienie, kazał zaprządz konie do powozu, a w pół godziny późniéj, gdy już panie odjechały, zapukał lekko do pokoju Zosi.
Zastał ją bardzo zmienioną. Twarz jéj była blada jak kreda, oczy zalane łzami, pochylona nad walizką układała w niéj swe rzeczy. Czyżby dowiedziała się co ją czeka?
Pan Leon w pierwszéj chwili nie wiedział co ma mówić. Zosia odezwała się pierwsza.
— Wiem po co pan przyszedł — rzekła — i, jak pan widzi, ustępuję.
— Ależ pani! panno Zofio... pozwól mi pani wytłómaczyć się, zapewniam panią na honor, że ja... to jest, że w całém tém zajściu nie widzę nic oprócz nieporozumienia...
— Nie ma tu żadnych nieporozumień — rzekła, podając mu ćwiarteczkę papieru. — Wszak to wyraźne, panie, a czy sprawiedliwe, niech Bóg osądzi!
Pan Leon spojrzał na kartkę. Drobném pismem były na niéj nakreślone te słowa:

„Mam nadzieję, że kochanka pana K. znajdzie sobie inną rezydencyę. Atmosfera Lipowa nie nie sprzyja skandalom“.
F. E.

— Gadzina! — szepnął Kramarzewski i krew nabiegła mu do skroni — w jaki sposób ja panią zdołam przeprosić za to, co ją pod moim dachem spotkało?
Zosia zwróciła ku niemu swe duże, załzawione oczy.
— Przeprosić?! — rzekła z westchnieniem — alboż...
— Pani, ja mam moralne przekonanie, że to wszystko fałsz i niegodziwość. Mnie całe to zajście do głębi duszy oburza!
— Więc pan wierzy w moją uczciwość?
— Wierzę, wierzę!... i słów nie mam na potępienie...
— Dość, panie... Dziękuję za słowo współczucia. Czy wolno mi posłać służącego na wieś, żeby mi wynajął chłopską furkę do najbliższéj stacyi pocztowéj?
— Ależ co znowu! Czy w Lipowie koni brak? Nie pozwolę na to, abyś pani miała odjeżdżać ztąd wynajętą furmanką.
— Nie mogę przyjmować grzeczności od...
— Odemnie? ależ na Boga żywego! panno Zofio! ja przecież nie obraziłem pani ani jedném słowem, a całe to zajście odczuwam boleśniéj, niż się pani zdaje. Niechże mi pani nie robi tego wstydu, żeby miała odjeżdżać na chłopskiéj furce.
— Dobrze, ale w takim razie proszę zaraz o konie, dłużéj tu ani chwili pozostawać nie mogę.
— Natychmiast wydam dyspozycyę, lecz mamy jeszcze do załatwienia rachunek.
— Bardzo niewielki.
— Zapewne... Oto w téj kopercie — rzekł podając Zosi pakiet — znajduje się pani pensya roczna.
— Nie należy mi się tyle.
— Pozwól mi pani miéć swoje zdanie pod tym względem. Nie powoduje mną nic więcéj nad poczucie obowiązku i słuszności; traci pani posadę nie z własnéj winy, takie jest moje moralne przekonanie i każdy sąd przyznałby pani całoroczną pensyę. Mając obowiązki względem matki, nie masz pani prawa powodować się fałszywą ambicyą i odrzucać tego, co się pani najsłuszniéj należy.
Kramarzewski, nie czując nad sobą argusowego oka swéj małżonki, był szczery i mówił to co myślał. Bolała go krzywda wyrządzona biednéj dziewczynie i chciałby ją, o ile możności, naprawić. To téż wręczywszy jéj kopertę, rzekł z uczuciem:
— Ja panią stokrotnie przepraszam za wszystko złe, jakiegoś pani doznała, twojéj dobréj sławy bronić będę wszędzie i zawsze, i pamiętaj pani, że w przykrym ci Lipowie pozostaje człowiek, który cię szanuje i współczuje twojemu nieszczęściu.
Zosia rozpłakała się, a pan Leon, nie mogąc nad wzruszeniem panować, uścisnął jéj rękę i wyszedł.
Stangret zaprzęgał konie do leciutkiéj bryczki, już miał zajeżdżać, gdy nagle wiatr się zerwał i miotać zaczął tumany kurzawy, a odległe grzmoty zapowiadały burzę, która się przez cały ten dzień upalny zbierała. Wicher szalał, na horyzoncie gromadziły się chmury ciężkie, czarne prawie; piętrzyły się, zachodziły jedna na drugą. Naraz zrobiło się prawie ciemno, błyskawice ślizgały się po niebie, niby ogniste węże, ryk gromów nie ustawał, piorun z przerażającym łoskotem uderzył w jedno z drzew parkowych i rozdarł je na dwoje. Zdawało się, że przyroda chciała odrazu wyrzucić z siebie cały zapas strasznéj, nieobliczonéj siły, że niebo chciało ziemię zmiażdżyć i zdruzgotać. Deszcz ulewny spadł z siłą uraganu, tworząc w oka mgnieniu kałuże, zalewając drogi i ścieżki.
Zosia przerażona padła na kolana przed obrazem i gorąco modlić się poczęła. Pan Leon uchylił drzwi, ale ujrzawszy ją na klęczkach, zatopioną w modlitwie, cofnął się...
Ze trzy kwandranse trwał wybuch rozszalałych żywiołów, potém błyskawice stawały się rzadsze, groźny ryk z grzmotem oddalał się coraz bardziéj, aż wreszcie z poza chmur zaczęło się pokazywać lazurowe niebo i od zachodniéj strony złocista głowa słońca wychyliła się, rzucając jasne promienie.
Deszcz ustał... a na horyzoncie położyła się tęcza, obejmująca świetnym, siedmiobarwnym łukiem połowę widnokręgu.
Na żądanie Zosi stangret zajechał. Wyniesiono na bryczkę jéj niewielki tłomoczek, w progu pożegnał ją pan Leon pełnym uszanowania ukłonem i rękę jéj uścisnął, jeszcze raz przepraszając, sumitując się, tłómacząc.
Po chwili dwór lipowski zniknął z przed jéj oczu. Znalazła się znowuż sama, sama jedna na świecie, bez dachu nad głową, bez jutra.
Chłodny wietrzyk muskał jéj skronie i nabrzmiałe od łez powieki, odświeżona przez burzę atmosfera uspokajała ją cokolwiek.
Dokąd iść, dokąd się udać?
Do stacyi pocztowéj przedewszystkiém, a ztamtąd gdzie oczy poniosą, aby daléj, aby jak najdaléj od tych stron, w których upłynęło tyle chwil bolesnych, ciężkich...
Pan Leon po odjeździe Zosi, zadumał się, był jak nie swój; niesprawiedliwość, wyrządzona biednéj dziewczynie, bolała go tembardziéj, że nie mógł złemu zapobiedz. Do walki z żoną i siostrą jéj sił nie miał, a zresztą do czego by go ta walka doprowadziła? Bezsilnym się czuł zupełnie.
— Jaśnie panie! — rzekł służący, wchodząc.
— Co chcesz?
— Kucharz zapytuje co będzie z obiadem?
— Ach, kucharz — odrzekł pan Leon bezmyślnie — kucharz.
— Tak jest, jaśnie panie, pyta czy podawać chłodnik...
— Chłodnik?
— Tak jest, jaśnie panie, chłodnik!
— Hm!... niech poda... albo lepiéj! zaczekaj...
— Słucham jaśnie panie!
— Nie będę jadł, każ mi zrobić szklankę mocnéj herbaty, gdyż mam szalony ból głowy.
Z jakiém uczuciem w sercu Zosia opuszczała Lipów, łatwo się domyśléć. Rozczarowanie, zawód, ból, poczucie krzywdy ciężkiéj przygniatały jéj serce jak głazem, a wśród tego żalu i boleści przychodziło jeszcze na myśl pytanie: co robić? dokąd się udać, w którą stronę się obrócić?
Tak niedawno jeszcze jedyny człowiek życzliwy, jakiego na drodze życia spotkała, ofiarowywał jéj życzliwą pomoc swéj siostry, a schorowaną matkę chciał przyjąć pod swój dach gościnny. Była to ofiara szlachetna i podyktowana przez szczerą życzliwość i sympatyę. Zosia rozumiała to dobrze, ale dziś już nie może z niéj korzystać. Bez wątpienia panna Franciszka nie zostawi całego zajścia w tajemnicy, przeciwnie, rozgłosi je, rozkrzyczy, żeby biedną dziewczynę na zawsze zgubić w opinii i potępić. Czyż wobec tego możliwém jest udawać się pod opiekę pani Władysławy? czy sam fakt pobytu pod jéj dachem nie da powodu do nowych plotek i potwarzy? Może kobieta doświadczeńsza, więcéj praktyczna i z życiem obyta rozumowała by inaczéj, może właśnie przyszła by do wniosków wprost przeciwnych, ale Zosia inaczéj zapatrywała się na tę sprawę. Nie chciała, by na jedyny jéj majątek, na poczciwe, niczém nie skalane imię, nie padał cień najmniejszy i sądziła, że gdy odjedzie daleko, jak najdaléj z tych stron, to cel swój osiągnie.
— Zniknę — myślała sobie — zagrzebię się w najodleglejszéj części kraju, jednéj tylko matce doniosę gdzie jestem, matce i jeszcze komuś! a gdy zejdę ludziom z oczu, to mówić o mnie przestaną, zapomną, żem istniała kiedy na świecie. Niczego téż więcéj nie pragnę; pracować, zarabiać dla matki, cierpiéć i czekać dni lepszych... oto wszystko co mam do zrobienia.
Tak téż uczyniła. Przyjechała do Warszawy i udawszy się do kantorów, znalazła posadę nauczycielki w bogatym, żydowskim domu w Kaliszu. Ponieważ sama pani osobiście przyjechała w celu wyszukania przewodniczki dla swych córeczek, a Zosia wymagań wielkich nie miała, przeto porozumienie nastąpiło zaraz.
Zosia napisała serdeczny list do matki, posłała jéj prawie wszystkie pieniądze, zapracowane w Lipowie, ale o powodach opuszczenia posady przemilczała dyskretnie, nie chcąc ranić serca schorowanéj kobiety. Po załatwieniu téj korespondencyi, wsiadła do wagonu wraz z swoją nową pracodawczynią i udała się do objęcia obowiązków.
Wypadkowym sposobem dowiedział się pan Kamiński o odjeździe Zosi z Lipowa. Powracając z miasta spotkał pana Leona, który zapewniwszy go, że panie już zdrowe, i że nerwy ich są zupełnie spokojne, zaprosił go do siebie na chwilę.
Istotnie panie wyglądały bardzo dobrze. Pani Anna była w doskonałym humorze, a baronówna wesoła i uprzejma jak nigdy. Grała, śpiewała i bawiła gości wesołą, dowcipną rozmową. Kamiński wszakże coraz na drzwi spoglądał, jakby spodziewając się, że wnet nadejść powinna ta, którą tak gorąco widziéć pragnął.
Nie mogąc się przyjścia Zosi doczekać, zwrócił się z zapytaniem wprost do baronównéj.
— Proszę pani — rzekł — czy panna Zofia nie będzie dziś widzialna?
Ruda piękność zmarszczyła brwi.
— Przepraszam — rzekła — o kogo panu idzie?... kto jest panna Zofia?
— Dziwne pytanie! nauczycielka pani siostrzeniczek, wszak nie ma innéj panny Zofii w Lipowie.
— Wybaczy pan, ale ta osoba nie zajmowała i nie zajmuje mnie wcale. Jeżeli jednak zależy panu co na téj wiadomości, to mogę panu powiedziéć, że owa panna opuściła już Lipów i wyjechała.
— Dokąd? — zawołał zdumiony Kamiński.
— Nie umiem pana objaśnić. Nie byłam w stosunkach przyjaźni z tą damą; nie pytałam jéj zkąd przybyła, ani téż nie byłam ciekawa wiedziéć dokąd ma zamiar się udać.
Kamiński wargi przygryzł ze złości.
— Ale — rzekł — może pani wiadomy jest powód nagłego wyjazdu panny Zofii?
— Nie wiem, doprawdy... podobno jakiś skandalik, romans, czy coś podobnego.
— To nieprawda! — zawołał z oburzeniem.
Baronówna podniosła się z krzesła.
— Samo oburzenie pańskie — rzekła — dowodzi że to prawda. Te panie mają zawsze swoich rycerzy...
Z temi słowy panna Franciszka opuściła salon.
Kamiński udał się z zapytaniem do pani Anny, ale ta ogólnikami go zbyła i właściwie nic się od niéj dowiedziéć nie mógł.
Pozostał jeszcze pan Leon.
Wyszedłszy z nim do ogrodu, Kamiński indagacyę rozpoczął:
— Bo to widzi sąsiad kochany — tłómaczył się Kramarzewski — kto z kobietami dojdzie do ładu? Najmniejsza bagatelka, pozór... coś takiego i o to awantura gotowa! Przywidzenia, halunacye, histerye, a rezultat zawsze niedobry... Przekonany jestem, że to nerwy, daję słowo, nerwy... nic więcéj! Nieraz zastanawiam się nad tém, dlaczego właściwie człowiek nerwy posiada? bo rozumiem, że płuca, mózg, serce są to organa ważne, niezbędne do utrzymania życia, ale nerwy!...
To objaśnienie nie wystarczyło Kamińskiemu.
— Proszę pana — rzekł poważnie — nerwy nie mają żadnego związku z przedmiotem, o którym pragnę mówić i ostatecznie nie widzę powodu, dla którego byś pan mógł odmówić wyjaśnienia, o jakie proszę. Wolno paniom miéć swoje, jak pan nazywa, halunacye i histerye, ale my mężczyźni powinniśmy mówić spokojnie i trzeźwo. Powiadam panu, że była nauczycielka pańskich dzieci obchodzi mnie bardzo, że znałem blizko jéj rodziców, że wreszcie jest to osoba nieszczęśliwa, któréj należy dać pomoc i opiekę... dlatego téż proszę pana i zaklinam na honor, zechciéj mi powiedziéć co się z nią stało i gdzie ona jest obecnie?
— Na drugie pytanie odpowiedzi dać nie mogę, gdyż nie wiem dokąd się panna Zofia udała. Odesłałem ją do najbliższéj stacyi pocztowéj, to jest fakt... Prawdopodobnie pojechała karetką do Warszawy. Przy odjeździe o dalsze zamiary nie śmiałem jéj pytać, zanadto była zmartwiona i zgnębiona. Na piérwsze pytanie odpowiem szczerze i całą prawdę. Zechciéj pan usiąść tu na ławce i słuchaj. Dodać winienem, że co się stało, to się stało wbrew mojéj woli, że samo wspomnienie tego przejścia przejmuje mnie żalem, ale zechciéj pan wejść w moje położenie... musiałem ustąpić, nie mogłem podejmować walki nierównéj i nieprowadzącéj do celu, bo gdybym nawet użył swojéj powagi i postawił stanowcze veto, to, przyznasz pan sam, w niczém a w niczém nie ulżyłoby ciężkiego losu panny Zofii. Nie mogłaby wytrzymać w tym domu. Słuchajże pan...
Tu Kramarzewski powoli, ze szczegółami wszystkiemi, opowiedział historyę owego upalnego dnia, burzy domowéj, naturalnéj burzy i zmarnowanego chłodnika.
Kamiński, wysłuchawszy relacyi, potrzebował użyć całéj siły woli, aby nie dać poznać tego, co się w jego sercu dzieje.
Pożegnał państwa Kramarzewskich z mocném postanowieniem, że więcéj noga jego w Lipowie nie postanie i udał się do domu.
Tam, zaraz drugie konie zaprządz kazał i na całą noc ku Warszawie podążył.
Gmach jego marzeń i nadziei odrazu w gruzy się rozpadał, plan ułożony tracił wartość, cel oddalał się coraz bardziéj. Zajście w Lipowie stawiało pomiędzy nim a Zosią trudną do zwalczenia przeszkodę.
Kamińskiemu w głowie huczało jak we młynie, ciągle miał przed oczami bladą twarzyczkę Zosi — postanowił gonić ją, szukać i znaléźć, choćby na końcu świata... wyznać jéj swoje uczucia i wprowadzić ją do swego domu, jako żonę swoją, przybraną matkę dla dzieci... Zakończyć raz jéj tułactwo i cierpienia.
Przez całą noc oka nie zmrużył, pomimo, że droga była przykra i nużąca. Układał plany poszukiwań, które pragnął natychmiast rozpocząć; droga wydawała mu się nieskończenie długą.
Sądząc, że karetą pocztową nie dojedzie dość prędko, wysiadł na jednéj stacyi i wziął extrapocztę. Przepłacał pocztylionów, aby śpieszyli i nareszcie po kilkunastu godzinach forsownéj jazdy, ujrzał wieżyce Warszawy, nad któremi unosił się, jak zwykle, obłok dymu.
— Tu ją znajdę! — myślał — tu ona być musi... przez tak krótki czas nie zdążyłaby dostać posady.
Przypuszczał, że Zosia zatrzymała się u Pętlickiéj, téj poczciwéj kobieciny, u któréj przed niedawnym czasem schronienie znalazła.
Kazał pocztylionowi wprost na Stare Miasto zajechać.
Na domu, który doskonale pamiętał, nie było już owego szyldziku, wyobrażającego „magiel wiedeński“, a z zebranych naprędce informacyj dowiedział się Kamiński, że Pętlicka magle sprzedała, wyniosła się całkiem z Warszawy i przy dzieciach na prowincyi osiadła.
Trzeba było szukać innéj drogi. Naturalnie, nie trudno się było domyśléć, że Zosia nie inaczéj jak za pośrednictwem kantorów posady szukała, natychmiast więc, nie posiliwszy się, nie spocząwszy po drodze, puścił się Kamiński na poszukiwania. Chodził od kantoru do kantoru, dopytywał, badał, aż nareszcie znalazł upragnioną wiadomość.
Postanowił jechać natychmiast.
Pobiegł do hotelu i przebrał się. Głód mu dokuczał; istotnie człowiek ten od dwudziestu czterech godzin nie miał nic w ustach. Zeszedł na dół do restauracyi hotelowéj i kazał sobie obiad podać. Siedział sam przy osobnym stoliku i rozmyślał o świeżo zaszłych wypadkach, o celu poszukiwań, o téj ślicznéj, bladéj dzieweczce, któréj obraz nieustannie miał przed oczami.
Nareszcie wie już gdzie jest... Pojedzie do niéj zaraz, natychmiast, wyzna jéj swoje uczucia, rozpocznie nowe, szczęśliwe życie.
W téj chwili jednak w duszy jego rodzić się zaczęły pewne wątpliwości... Zkąd pewność, że Zosia wyznanie dobrze przyjmie, że na uczucie uczuciem odpowie, że zgodzi się pójść z nim ręka w rękę, przez całe życie na złą i dobrą dolę. Któż za to zaręczy?... a może sama jego bytność u niéj, sama rozmowa z nią stanie się, jak w Lipowie, przyczyną utraty posady, powodem do nowych zmartwień, może tak jak poprzednio, pozbawi ją kawałka chleba i dachu nad głową.
— Nie! na to jéj narażać nie można.
Kamiński wybrał inną drogę. Postanowił poprosić siostrę swoją, panią Władysławę, aby pojechała do Zosi, wybadała ją, rozmówiła się szczerze i otwarcie. Pani Władysławie, jako kobiecie, łatwiéj to będzie, przytém i wizyta jéj żadnych podejrzeń nie wzbudzi.
Pobiegł natychmiast do siostry, rozmawiał z nią długo i szczerze, a znać trafił jéj do przekonania, gdyż jeszcze tego wieczora energiczna kobieta wybrała się w podróż.
Brat odprowadził ją na dworzec kolejowy, usadził w wagonie, a gdy pociąg ruszył, powrócił do miasta i w największym niepokoju oczekiwał wieści z Kalisza.
Siostra przyrzekła mu najsolenniéj, zaraz po zobaczeniu się z Zosią, wysłać telegram — tymczasem minęło już dwie doby, a upragnionéj depeszy nie było.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.