Czy widziałeś Wenećją o słońca zachodzie,
Kiedy zorzą wieczorną malowane łodzie
Morze na łonie swojém powoli kołysze,
A śpiewy gondoljerów przerywają ciszę?
Czyś widział dwie Wenećje o słońca zachodzie?
Jedną na wysep tronie i tuż drugą w wodzie?
Czyś widział wędrowniku, z obcéj płynąc ziemi
Jak, to wód miasto w pośród morza pływa,
I na niebo się patrząc wierzchołkami swemi,
Stopy swe w wodzie obmywa?
Czy widziałeś wędrówcze, lica Wenećjanek? I czarny włos ich warkoczy, I czarne ogniste oczy,
I pierś z pod przezroczystych patrzającą tkanek?..
Lepiéj jeśliś niewidział! W oczach Wenećjanek
Jest wdzięk coby wędrowca przykuł tu na wieki.
I zapomniałby kraju swojego kochanek
I umarłby za morzem, od swoich daleki,
Gdzieżby nawet rodzinne niedobiegły wieści!
Lepiéj cudów nie widzieć i nie znać boleści.
Szczęśliwy, kto niewiedząc jak świat jest szeroki,
Niewidział tylko jeden, jeden jego kątek,
Rodzinne pola mierzył powolnemi kroki,
Żył bez wspomnień i żalu — umarł bez pamiątek.
II.
PODSŁUCHY.
Wieczór był — do pałacu przez okien zasłony,
Wciskał się promień słońca z zachodu czerwony,
A z dala gondoljerów ciche pienia brzmiały,
I dzwony modłów czas przypominały.
Paćjenca przed obrazem modli się Madonie —
Włos jéj czarny na białe rozleciał się skronie,
A w oczach zapał połyska.
Białe dłonie silnie ściska
I z ust modlitwa do niebios ulata,
Choć dusza, serce modlą się do świata.
Tuż z za drzwi uchylonych, któś okiem ciekawém,
Pożera ją przy świetle wieczora bladawém.
Wzrok jego chciwy, białe przelata ramiona,
Piersi jéj, kibić — i przy stopach kona.
Któż to? — To chłopiec mały — jeszcze w jego łonie
Dziecinne serce spokojnie bić musi.
O! nie! — Patrz, oko jak w tych piersiach tonie,
Jakie westchnienia w własnéj piersi dusi.
O! nie — słońce ten kwiatek rozwinęło wcześnie,
Choć młody dumać musiał i kochać choć we śnie.
Gdy świat go ślepy dziecięciem nazywa,
On w łonie męskie serce i duszę ukrywa.
Kiedy kobiety szepczą między sobą,
Że będzie kiedyś Wenećji ozdobą,
On z nich nie jednę na wskroś wzrokiem przeszył,
Nie jedną myślą roskosyroskoszy się cieszył,
Któréj, sądzono że niezna dziecina.
Lecz on, próżno do świata wyciąga ramiona,
Serca niedojrzałego nieprzyjmie dziewczyna
I miłość próżno tleć będzie wzgardzona.
Biédny! jakież pamiątki dla niego zostaną?
Zawczesne, zawiedzione, przekwitłe nadzieje,
Łzy za miłością tajną i nieznaną,
I smutek, który wcześnie w duszy się zasieje.
On patrzy i nic więcéj niewidzi do koła,
Tylko niebo nad sobą, przed sądem anioła.
I dusza jego w modłach do Boga się wznosi —
O! on modli się szczerze, bo o szczęście prosi!
Zawcześnie modły, pacierze zawcześnie,
Próżne nadzieje zwiodą cię boleśnie.
Gwiazda którąś upatrzył na Wenećji niebie,
Gwiazda twojego serca, świeci nie dla ciebie!
Gdybyś mógł słyszeć zapaleńcze młody,
Usłyszałbyś jak lekko ktoś przebiega wschody,
Jak drzwi sypialnéj komnaty otwiera,
I jak cicho po strunach gitary przebiera.
Ujrzałbyś jak w téj chwili, gdy ją doszły dźwięki,
Paćjenca ukończyła modły i pacierze,
Kroplę wody święconéj na paluszki bierze,
Krzyż na piersiach rysuje jednym rzutem ręki, Gasi lampę przed obrazem, I ze światłem niknie razem.
Lecz on z okiem wlepioném, z duszą w nią wlepiony,
Nic nie słyszał, nie widział w ciemności dalekiéj.
Choć jéj dawno nie było, on nienasycony,
Długo ją przed tęsknemi oglądał powieki.
III.
ŚPIEW.
Potém noc czarna, długa nieprzespana,
Przed okiem jego myśli stanęła straszliwa,
A dusza wrażeniami dnia rozkołysana,
W snu spowita kajdanach, spać się niespodziéwa.
Nie! Paolo nie zaśnie, bo nadto głęboko
Zajrzał wzrokiem niewczesnym — zawiele zażądał,
Jeden mu obraz kreśli nieposłuszne oko,
Widzi ciągle, co tylko przez chwilę oglądał.
Biada mu! już spokojność, sen i szczęście jego
Razem z wiekiem dziecinnym daleko odbiegą!
I nie wrócą mu nigdy, chyba gdy zgrzybieje,
I w spiącéj duszy zamrą chęci i nadzieje! —
Paolo wyjrzał oknem. Świat cały spoczywa.
Tylko zdala gitary brzmienie się odzywa,
I śpiew cichy, ostróżny, półgłoskiem nucony,
Śpiew — prosto z okien jego ulubionéj.
Słucha. Głos ten nie z jéj się piersi wydobywa,
On zna głos jéj i pieśni — ona tak nie śpiéwa.
To nie mąż, nie mąż stary, latami złamany, Co życia swego prace chcąc nagrodzić sobie Śpi dniem i nocą i żyjąc zaspany Czeka rychło zaśnie w grobie.
To nie on! onby pewno po nocach nie śpiewał
I nim wiersza dokończył, kaszlałby lub ziewał.
A tam głos czysty, męski choć stłumiony,
Pieśń wesela wprawnemi wyśpiewuje tony.
— Kto to? — myśli Paolo — czoło mu się chmurzy,
Nadstawia ucha, za sztylet porywa,
Tysiąc domysłów sercem jego burzy.
— To on! — woła nareszcie, onto dla niéj śpiéwa!
O! znam głos jego, poznałbym go wszędzie.
To on! — Paćjenco, on jest razem z tobą,
Naciesz się, naciesz, krótką szczęścia dobą; Jutro on śpiewać nie będzie... Drżący się z łoża Paolo porywa, Sztylet w dziecinne ściska silnie dłonie, Westchnął ku niebu, świętym i Madonie I cicho pod drzwi przybywa:
Ale już w nocnéj niepojętéj ciszy
Ucho zazdrości nic nawet nie słyszy.
Ustały pieśni i dźwięki i słowa —
Głuche milczenie, a potém — rozmowa.
IV.
ROZMOWA.
Ona.
Franczesko! na to niebo, zwróć oczy aniele,
I tam zapewne miłość i szczęście przebywa!
Jeśli na każdéj z gwiazdek jest jedna szczęśliwa, Ach! jak szczęśliwych jest wiele.
Te gwiazdy — luby! wszakże to są światy?
Wszak tam po śmierci — za cóż umrzeć trzeba!
Długiego szczęścia zmordowana laty,
Dusza poleci szukać sobie nieba!
Lecz na co umrzeć, kiedy żyć tak miło?
On.
Prędkoby się to życie na ziemi sprzykrzyło!
Lecz gdyśmy razem, kiedy noc szczęśliwa
Chwilę skradzionéj roskoszy pokrywa,
Na co o niebie wspominać i grobie?
Przyszłość i niebo — Paćjenco przy tobie!
Są prawda chwile —
Ona.
Nieraz chwile były!
Bóg karał życiem, umrzeć nie dał siły,
Był czas, gdy łzami znaczyłam dzień cały,
Kiedy łzy tylko w nocy mię czekały.
Lecz dziś to wszystko, zginęło na wieki —
Odtąd jak ciebie widzę, jak cię kocham skrycie,
Kochając ciebie, pokochałam życie,
I łzy tylko radości znają te powieki.
On.
O! czemuż prędzéj los nas nie połączył!
Tyle smutków znieść kazał, tyle łez wysączył,
Nim nam szczęście pokazał. Teraz ja dzień cały
Żyję nocy nadzieją. Spojrzyj w te kanały.
Spojrzyj na te pałace, Wenećja spoczywa!
Biedni! oni śpią wszyscy — jest para szczęśliwa —
Szczęście czuwa bezsenne, gdy wszyscy usnęli
Bo roskosz z snem na jednéj niemieszka pościeli!
On.
Niech ten śpi, komu boleść przedłużyła życie.
Kto ma połowę nudnych dni do zbycia.
Nam, choćby snu pragnęło utrudzone ciało,
Czyliż serce pozwoli, by się spać zachciało?
Ach! przyszłość tylko przyszłość serce moje dręczy,
Jéj się lękam, bo któż mi za jutro zaręczy?
Jutro — los może skarb mój, odebrać odemnie,
Jutro — może nie przyjdziesz i na innéj łonie,
Pamięć o mnie na wieki, w roskoszach utonie;
A ja w tém oknie będę czekała daremnie —
Jutro! przeklęte jutro! —
On.
Ono nam upłynie,
Tak jak dni inne, w szczęściu i roskoszy.
O téjże saméj, zejdziem się godzinie,
I ranek z twych mnie uścisków wypłoszy.
Tak, długie, długie lata nam ubiegą — —
Ja wiem! Ty serca niezechcesz mojego —
Potém — lata mnie zmienią i twoje kochanie. Mógłżebyś, kiedy wiek przygasi oczy, Kiedy włos siwy rozkwitnie na czole, Gdy starość ześle łzy wspomnień i bole, I zewsząd samą przeszłością otoczy;
Mógłżebyś wówczas z dzisiejszym zapałem,
U kolan moich, krótkie nocy trawić?
O nie! — i chwilki niechciałbyś zabawić —
Uciekłbyś mówiąc — kiedyś ją kochałem! —
Kiedy ja czarną zasłoną okryta,
Będę w kościołach modlić się za ciebie,
Kiedy ja płacząc że młodość przekwita,
Roskoszy tylko szukać będę w niebie,
Bo nikt niezechce dać mi ją na ziemi; —
Ty jeszcze młody, szczęśliwy, wesoły,
Będziesz obiegać Wenecji kościoły
Za kobietami innemi!
On.
Nie! nie! Paćjenco — nim starość nadleci,
Nim urok naszych roskoszy przeminie,
Inne nam szczęście, gdzie indziéj zaświeci —
W niebie Franczesko? My grzeszni oboje
Możemże śmiało spodziewać się nieba?
Które na ziemi drogo kupić trzeba,
Którego grzesznym zamknięte podwoje?
A ja przysięgę przełamawszy świętą,
Grzeszna przed ludźmi i przed Boga tronem
Mogęż być w niebie przyjętą
Z czołem hańbą naznaczoném?
On.
Bóg nas połączył, on nas nieukarze,
Czyż grzechem kochać? — O! nie, mój aniele!
Jedna łza żalu grzech miłości zmaże.
A ty łez lejesz tak wiele?
Ona.
Jedna łza żalu? — jednéj łzy za mało.
Życia całego pokucie niestanie.
Za każdą roskosz musi grzeszne ciało,
Wiekiem łez błagać o winy zmazanie.
Jest Bóg litości, lecz ten sam Bóg karze,
Ten sam Bóg srogi — tak mnichy mówili.
A ten kto niosł przysięgę przed jego ołtarze
I kto ją skruszył potém wartże szczęścia chwili?
Czy wart, ażeby tam razem z aniołem
Krzywoprzysiężca przed Bogiem bił czołem?
O! tak! Franczesko! tak — nas piekło czeka.
Którem przeniosła nad niebo dla ciebie.
Tam będziem razem — Od ciebie daleka
Ach! nieszczęśliwą byłabym i w niebie!
Lecz dzisiaj jeszcze, dziś do nas należy!
Pókiśmy tutaj wszystko nam się śmieje,
Niech wzrok za życia granicę nie bieży,
Tam wszystkie giną nadzieje!
Lecz patrz — już ranek —
On.
To księżyc znużony
Świeci w około chmurą osłoniony.
To nie jest ranek!
Ona.
Prawda mój aniele.
Jeszcze noc, jeszcze, lecz już chwil niewiele.
Zaraz się miasto burzliwe obudzi,
My się rostaniem; bo nas oczy ludzi,
Nas dnia światłości jak zbrodniarzy straszą,
Musim ukrywać biedną miłość naszą! — milczenie —
O chwilę nocy, błagam ciebie Boże!
O! niebo — piekło — zatrzymaj dnia zorzę!
Nocy! trwaj jeszcze — choćby chwil niewiele —
Lub ty — ty zostań w dzień zemną aniele,
Tu —
On.
Nie! Paćjenco — nie dla nas dzień cały,
Powrócę nocą — lecz ranek świta —
Ona.
Wracaj! roskosze będą cię czekały.
Będzie cię tęskna wyglądać kobieta,
Która na świecie, w czyscu, piekłach, niebie,
Nic niema biédna, prócz jednego ciebie!
Raz jeszcze tylko ściśnij mię mój miły!
Raz jeszcze — niechcę — o luby, poczekaj!
Niechcę uścisku, niemiałabym siły
Opuścić ciebie — Idź! Bądź zdrów — uciekaj! —
— Bądź zdrów! — powtórzył Paolo w zapale,
— Bądź zdrów! o! będziesz zdrów spać na dnie morza! Oto wschodząca porankowa zorza Oświeca grób twój Adryatyku fale! Żegnaj go, żegnaj — nie ujrzysz go więcéj — Paolo dziecko, lecz znajdzie dość siły Żeby Franczesko! Franczesko twój miły, Padł z jego ręki dziecięcéj! —
Franczesko był daleko — Pacjenca niespała,
Tysiąc myśli, obrazów snuło się po głowie,
Tysiąc zamiarów — wszystkie jedna myśl zbijała,
Mam męża, Bóg świat patrzy, świat chyży w obmowie.
Spojrzy, potępi, wyrok wyda w jedném słowie.
I kiedy pod obłoki na skrzydłach marzenia
Wzniesiona, do przyszłości śmiała się wesoło;
Jedno dotkniecie ślubnego pierścienia,
Tumanem zgryzot, przeczuć zachmurzało czoło.
Tak długo, dzień już świtał a ona dumała,
Dręczona wspomnieniami, marzeniem szczęśliwa,
Złotém marzeniem którego ogniwa,
Jedna ręka spoiła i jedna zrywała.
Lecz wszędzie, gdzie myśl poszła, gdzie zapał prowadził
Na drodze szczęścia, roskoszy, nadziei,
Wszędzie przed okiem duszy los jej męża sadził —
Co marzenie zbuduje, to pamięć rozklei.
— O! wołała — na puste rzucając się łoże,
Jeśli możesz przebaczyć myśl tę, przebacz Boże —
Tak! Ja życzę mu śmierci, choć usta nierzekną,
Z serca niepostrzeżona myśl, życzenie moje,
Choć sama drżę nad niemi, sama się ich boję. Z westchnieniem w niebo uciekną.
Nie karz mnie Boże! ty święty patronie
Przebacz! — Ach! gdyby umarł, przed twoim obrazem,
Wylałabym kosztowne wschodnich krain wonie,
Sto świec, sto mszybym nakazała razem! —
Przelękniona myślami i swojém życzeniem, Łzami pokuty i smutku zalana,
Z łonem wzdętém miłością, z religijném drżeniem, Modlić się i przeklinać, padła na kolana.
A w sercu wietrzném nieszczęsnéj kobiéty,
Przechodziły kolejno — niebo i kochanek,
Patron i mąż jéj, modły i sztylety,
Łzy, gniew i radość. Wtém zaświecił ranek.
Z nim troski smutne nocy towarzysze znikły,
Na twarzy uśmiech szczęścia uczepił się zwykły. Wyjaśniły się oczy, ostygła jéj mowa.
Na co świat ma zgadywać co się w sercu chowa?
Na co? świat litość swoję ma tylko dla siebie,
Musisz łzy jego kupić na swoim pogrzebie,
Śmiech jego gdy się śmiejesz, ratunek w niedoli.
Inaczéj na złość tobie, jak gdyby był głazem,
Niedotknięty twą proźbą, błaganiem, rozkazem,
Patrząc na twoje męki, umrzéć ci pozwoli,
Jakby kropli litośćilitości w wyschłéj niemiał duszy,
Będzie patrzał jak giniesz i ręką nie ruszy,ruszy.
Lecz tegoż dnia, nim nocne czas miało zajść zorze, Mąż jej smiertelną chorobą dotknięty, Zmienił na trumnę bolesciboleści swych łoże,
I sto mszy z stu świecami zyskał patron święty. Płakać było, czy niebu nieść niemiłe dzięki, Niebu które tak prędko życzeń wysłuchało, I tknięciem niewidzialnej Briareja ręki, Przeszkody szczęścia złamało?
Chociaż szatą żałoby śnieżne kryła łono,
Łez, boleści, pod czarną nie było zasłoną,
A w modłach przerywanych udanemi jęki,
Nie było próźb za duszę — ale za śmierć dzięki.
Bo odtąd któż jéj kochać Franczeska zabroni?
Kto każe kryć roskosze tajemnicy cieniem,
I mieszać każdą roskosz z bojaźnią i drżeniem?
Odtąd, miłość ukryta szczęście swe odsłoni,
Ona, będzie nim chlubna, wszędzie, w każdéj chwili,
Spojrzą wszyscy i wszyscy będą zazdrościli.
Odtąd, oboje razem pójdą aż do zgonu!
Jak marzyła szczęśliwa i z jéj marzeń tronu, Żadne myśli przeczucia niemogły ją strącić, Stanąć pomiędzy niemi i przyszłość zamącić.
Bo w pierwszéj szczęścia chwili, jak w dziecinnéj głowie, Obrazy smutku, nieszczęścia, boleści, Żaden się obraz ciemniejszy nie mieści,
Wszystkie marzenia tkane na złotéj osnowie. O! szczęśliwą ta chwila kiedy świat do koła,
Z czarnych zasłon odarty silną szczęścia dłonią, Okryje się jasnemi szatami anioła, Które, jego poczwarną postawę osłonią. O! szczęśliwa, na ziemi to chwila jedyna, Ona wszystko ozłaca i wszystko umila, Ona los przyszły wszystkim, życzeniom nagina Ona — ach! to tylko chwila!
VII.
POSŁANIEC.
Była to chwila, kiedy świat się budzi,
Noc z jednéj strony znika, z drugiéj dzień przybiega, Nie słychać było głosu ni dzwonów, ni ludzi, Spały jeszcze gondole u kanałów brzega.
Franczesko wracał płaszczem do oczu zakryły Myślał o jutrze, ziewał spoglądał przed siebie Patrzył jak się jutrzenka złociła na niebie, Jak mgły szare strząsały na wschodzie błękity.
Za nim z sztyletem w ręku, z palnemi oczyma Idzie Paolo z drżeniem, uśmiechem, nadzieją, Idzie, spieszy, Franczeska wciąż na oku trzyma Krew burzy mu się w sercu i wargi sinieją,
Już się pod progi pałacu zbliżali,
Paolo patrzy jeszcze — szybko się pomyka
I przed bramą z uśmiechem wita przeciwnika
I drżący woła cicho: — Signor! nie idź daléj!
Zawróć się za mną — ja w pilnéj potrzebie,
Od dwóch ulic napróżno doganiałem ciebie,
Czeka cię jedna donna — Zaprowadzę do niéj.
Chodź, chodź! — Powróć posłańcze i powiedz jéj proszę,
Że teraz iść nie mogę. Lecz nic nas nie goni,
Nie ucieknie nam miłość, nie ujdą roskosze.
Lecz teraz — — teraz męża właśnie w domu nie ma.
Mąż zazdrosny dniem, nocą na oku ją trzyma.
Teraz lub nigdy Signor, stąd iść niedaleko,
Piękna donna! oddawna za tobą szaleje,
Próżno codzień cię goni z balkonu powieką,
Karmi łzami oddawna zawodną nadzieję.
Wie nawet panie skąd wracasz tak wcześnie,
Kto twą kochanką — ale chce szalona
Na chwilę ciebie mieć u swego łona.
I choć raz szczęście wymarzone we śnie,
Choć raz na chwilę oglądać na jawie.
— Pójdę, lecz długo u niéj nie zabawię.
— Tędy, tu Signor! anioł nie kobiéta!
— Na chwilę idę, wszak już ranek świta,
Gdyby mąż wrócił — — Nie wróci tak skoro!
Przez tę uliczkę — tędy, chociaż ciemno,
Idź tylko śmiało, blisko, ciągle ze mną —
Znam dobrze drogę, trafim każdą porą.
I szli w milczeniu, a on okiem mierzył
Sztylet i serce, swą rękę i siły.
Coraz się ciasne uliczki ciemniły —
Spojrzał, poskoczył, powalił, uderzył —
I sztylet w piersi wpychając ukryty
— Oto! zawołał, posłaniec kobiéty!
Podziękuj jeszcze nim skonasz za chwilę,
Dziękuj kochance, za roskosz, za wdzięki.
One to były, panem mojéj ręki
Im śmierć winieneś! — ach! i szczęścia tyle!
I jabym umarł, gdybym jak ty długo
Poił się szczęściem! — Skonał? nie — już kona?
Krew jeszcze z piersi płynie czarną strugą.
A w piersi dusza siedzi uwięziona.
Sztylet głęboko — ale nie tknął duszy
Daléj zlękniona przed śmiercią uciekła!
Czy żyje? — skonał! serce się nie ruszy! Poszedł do piekła!
Paolo! dzisiaj na ciebie już koléj!
Trup niechaj z wodą daleko popłynie,
Z nim pamięć zbrodni na wieki zaginie —
A noc dzisiejsza! — Czas idzie powoli!
Pomiędzy zbrodnią, a roskoszy nocą,
Jeszcze dzień cały! dzień dłuższy od wieka!
Ty! któryś w zbrodni był moją pomocą,
Skroć dzień, przed nocą niech prędzéj ucieka!
Płyń trupie z wodą — czekają na ciebie,
Potwory morskie z paszczęki głodnemi.
Płyń, cóż cię jeszcze wiąże do téj ziemi?
Morze w swém łonie chłodném cię pogrzebie,
Tam prześpisz sobie, aż do dnia sądnego!
Już nie ożyjesz! — nie — życie, nie wróci! —
Wyniósł je sztylet ten, z łona twojego,
A kogo życie porzuci —
Ożyć nie może! — płyń z wodą od brzega!
Co krwi na sukniach! — sztylet jak zbroczony!
Jak moje serce, w piersiach szybko biega,
Strach chwycił duszę, ściska w twarde szpony —
Czego się lękam? czego nierozumny?
Wszak nikt niewidział? Spią w rannéj godzinie!
On mógłby powstać i powrócić z trumny, Ale z wody — nie wypłynie!
Pierś rozkrwawioną słone wody zlały,
Umarł dwa razy, utonął zabity —
Sztylet go zabił, duszą morskie wały!
Dzień wstaje dla mnie! — dzień, dzień nieprzeżyty!
VIII.
NIEDZIELA.
Dzień był gdy do pałacu Paolo powrócił,
Obmył ręce i suknie zakrwawione zrzucił,
Dzień był, morze jaśniało, a zewsząd lud mnogi,
Płynął, szedł, leciał pod kościołów progi.
Brzmiały dzwony niedzielne, panie i panowie
Tydzień światu służywszy, w dniu jednym godzinę
Szli spędzić z Bogiem na krótkiéj rozmowie,
I serc światem skalanych, przynieść mu daninę.
Kto tydzień we krwi ludzkiéj broczył,
Kto tydzień łzami karmił się cudzemi,
Czoło bezwstydne gnąć do saméj ziemi,
Marmur kościoła, łzą pokuty moczył.
I ledwie wyszedł za święcone progi,
W dawnego życia puszczał się nałogi;
By znowu pokutować i znów grzeszyć skrycie
Między grzechem i cnotą walcząc całe życie.
Na kanałach, w odkrytych gondolach lud mnogi,
Płynął pod marmurowe dożów gmachu progi
Przeszłéj mocy Wenetów pomnik okazały.
A zdala cudzoziemskie okręta płynące Działowym hukiem witały,
Panią morza Wenecją i pana dnia — słońce!
Już Paolo na sukniach krwi nie miał i śladu,
Ale serce i dusza krwią była zbroczona,
Uniknął świadków zbrodni, lecz nie wspomnień jadu,
Pozostała mu pamięć, pamięć niezniszczona.
Z sukni, sztyletu zmyjesz krew człowieka,
Milczące morze ofiarę pochłonie,
Swiadki zamilczą, lecz przy twojém łonie,
Swiadek zostanie, który nie ucieka,
Który nic światu o zbrodni niepowie,
Ale co chwila, ale co godzina,
Na każdém miejscu i przy każdém słowie,
Tobie nieszczęsny, o niéj przypomina.
W nocy sen z powiek, w dzień z serca wesele, Nieubłagany odgoni.
Krwią twoje modły poplami w kościele, Krwawego potu nieda otrzeć z skroni. Wszędzie krew ci przygotuje.
Znajdziesz ją w jadle, pościeli, napoju.
Całus kochanki krwią spiekłą zatruje I na jéj łonie, nieda ci pokoju.
Już czas modłów wieczornych oznajmują dzwony.
I znów Pacjenca przed obraz Madony
Niesie swéj duszy szczęście, niepokoje,
Łzę swych nadziei, nowe modły swoje.
I znowu czeka, aż z pod lubéj ręki
Słodkie gitary odezwą się dźwięki.
Chwile płyną — ona czeka.
I wszystko cicho, czasami i daleka
Głuchy szum wioseł, lub majtków rozmowa,
Lub pieśni dojdą urywane słowa.
Wkrótce, niepokój obudził się w łonie,
Bladą bojaźnią pokryły się skronie,
Pacierz się skończył, a ona nie wstała,
Ręce ścisnęła, a uszy spragnione
Próżno w znajomą obróciła stronę.
Próżno — Wtém nagle gitara zabrzmiała!
Pacjenca szybko z ziemi się porywa,
Ale niepewna, chwilę jeszcze słucha —
— On to czy nie on? — Dźwięk niezawiódł ucha,
To on, pieśń tę zawsze grywa!
Lampa zagasła, Pacjenca jak strzała,
Przez ciemne ganki, wschody, perystyle,
Wzniesiona skrzydłem nadziei leciała
Przyśpieszyć szczęścia i roskoszy chwile.
Już do sypialni zbliża się podwoi,
Otwiera — ciemno — On tuż przy drzwiach stoi,
Wnet się znaleźli i Włoszka spragniona,
Silnym uściskiem tuli go do łona.
X.
NOC.
Ona.
Ten głos, westchnienie, Franczesko, tyś że to?
Ty? nie? o! słówko chciéj przemówić jedno, Zlituj się, błagam nad biedną, Zlituj nad biedną kobietą.
To ty?
Ja jestem, ja, dziecię!
Którym i dzisiaj wzgardziłabyś może,
Gdyby — O! dzisiaj nie wzgardziłaś przecie!
Przebacz Pacjenco, ja niebo i duszę
Za drugą taką oddałbym ci chwilę —
Cierpiałbym wiecznie piekielne katusze,
Bo nigdy szczęścia niemarzyłem tyle,
Ilem go znalazł przy tobie.
Ona.
Potworo!
Gdzie jest Franczesko?
Paolo.
Zapytaj o niego
Tego sztyletu. On dziś ranną porą
Cisnął Franczeska do łona zimnego.
Jego zapytaj, pytaj morza fali
Gdzie jest Franczesko!
Ona.
Ty kłamiesz szalony!
Paolo.
Sztylet i niebo na tę śmierć patrzali.
O! ja nie kłamię. Ten sztylet złocony
Dziś z jego sercem zapoznał się zbliska.
Po nocy bez snu, którą spędził z tobą,
Wodne go do snu kołyszą łożyska.
Usnął na falach i wieczorną dobą
Przybyć zapomniał, lecz mnie tu przysyła.
Ona.
Precz podły zbójco — twe tchnienie mnie plami —
Precz! o! Franczesko! na com cię przeżyła!
Ty, starszy zbrodnią niżeli latami,
Powiedz Paolo, wszak on żyje jeszcze?
Powiedz mi, błagam! wszystko ci przebaczę, —
Nawet tę roskosz! Gdybyś czuł te dreszcze —
Łzę spiekłą w oczach, a w sercu rospacze!
Na co żartować z nieszczęsnéj kobiéty?
Paolo — drogi! — ty milczysz niestety!
Powiedz mi, wyznaj!
Paolo.
Nie, on nie ożyje!
Łzy go, rozpacze nie wskrzeszą niczyje,
I gdyby ożył, ten sztylet raz drugi
Zdałby się jeszcze do pierwszéj posługi
Jeszcze dość ostry!
Zapomnij o nim — proszę, błagam ciebie!
Ja go zastąpię —
Ona.
Zastąp go w piekle — czy w niebie!
Zastąp go — umrzyj — niech ożyje jeszcze,
Niech raz ostatni u mojego łona,
Chwilę go tylko popieszczę —
Potém on razem, niechaj ze mną skona!
Tyś go niezabił — tyś sądził Paoli
Że gdy mi jego śmierć ogłosisz, może
Serce mi ciebie pokochać pozwoli,
Że z tobą życie podzielę i łoże?
Lecz nie — to próżno! — on jeszcze żyć musi,
On żyje jeszcze —
Paolo.
Nie! nie! on nie żyje!
Może go teraz w swych uściskach dusi
Potwora jaka — i krew spiekłą pije.
Próżne Pacjenco, próżne łzy i żale,
Nikt go nie wskrzesi, tyś moja na wieki.
Jego daleko morza niosą fale,
Niech i z pamięci twéj będzie daleki.
Trudnoż zapomnieć? Dla nas świat, o miła!
Dla nas —
Precz zbójco — na ręku zbrodniarza,
Na ręku, która Franczeska zabiła
Zapomnieć każesz — o! u stóp ołtarza
Przysięgnę tobie, że kochać nie mogę!
Powiedz że żyje — że to była próba —
Zlituj się odpędź rospacze i trwogę,
On żyje?? —
Paolo.
Niech tak będzie, gdy ci się podoba!
O! żyje pewno, jak ci ludzie żyją,
Co od stu lat umarli, na dnie morza gniją.
Lecz dość tego Pacjenco, łez nie léj daremno,
On umarł, jam pozostał, zastąpić go muszę,
Przysięgam ci na moję potępioną duszę,
Że albo żyć nie będziesz, lub żyć musisz ze mną.
O! jam darmo z sztyletem nie mierzył do łona,
Darmom krwią się nie zbryzgał, ty musisz być moją,
Nowa roskosz twój smutek i pamięć pokona,
Uściski łzy osuszą i troski ukoją.
Ty.
Ona (do siebie).
I niebo mi dzisiaj szczęścia dało zorze,
By sto razy okropniéj, okropniéj udręczyć. —
Ty, za moje życzenia skarałeś mnie Boże!
Pacjenco przestań płakać, smucić się i męczyć —
Cóż ci braknie? Franczesko? Stu znajdziesz na świecie,
Co go zastąpią. Cóż w nim luba było
By go któś drugi nie zastąpił przecie?
Franczesko! on cię nie mógł kochać z taką siłą,
On wprzódy inną kochał, ja z sercem dziewiczém
Pierwszą miłość, ostatnią do nóg twych przynoszę,
Ja, wdzięczny ci za pierwsze w mém życiu roskosze,
Dam ci serce na wieki niewydarte niczém!
Tyś jest pierwszą kobietą, którąm kochał skrycie,
Dla ciebie, niedołężna, słabe, drżące dziécię,
Nie uląkłem się zbrodni, krwi i potępienia,
Dla ciebie, dla twojego jednego skinienia
Rozkaż mi tylko — we krwi się umyję!
Rozkaż — pół świata padnie z pod téj ręki;
Nieulękniony prośbą, błaganiem i jęki Pacjenco — sam siebie zabiję!
Ona.
Dziecię, szalone dziecię? co cię obłąkało?
To nie miłość, bo miłość we krwi się niebroczy,
Miłość wznosi ku niebu łzą zalane oczy
I cicho prosi nieba, by ją wysłuchało.
Krwią zlany, konających zbrudzony oddechem
Mógłżeś lecieć w uściski szczęścia i roskoszy?
Serce zbójcy z kobiecym niezgodne uśmiechem,
Pamięć krwi syna z matki objęcia wypłoszy.
Paolo.
Jam zbrodniarz, zbrodniarz, ale ty cnotliwa,
Dawnoż przysięgi połamawszy swoje,
Pokruszywszy na wieki twéj cnoty ogniwa
Wzywałaś piekła? — Piekło czeka nas oboje!
Jam zabił człeka, tyś cnotę zabiła!
Równo złamać przysięgi i zabić człowieka. Nie brzydź się krwawym moim uściskiem — o miła!
Obojeśmy nieczyści — jeden los nas czeka! — po chwili —
Lecz nie — nie płacz! My będziem szczęśliwi oboje —
Pacjenco, o najdroższa, szczęście, życie moje —
Niebo jest w naszém ręku.
Ona.
Precz z oczu bezbożny! —
Precz! (chce uciekać)
Paolo.
Próżno, ta cię ręka z brzegu piekieł wstrzyma,
Nie pójdziesz luba!
Stój! stój! nieszczęśliwa!
Stój wiesz że kanał pod oknem przepływa —
Stój! odchodzę Pacjenco —
(Pacjenca wyskakuje oknem)
— Stój — jutro! — jej nie ma.
Tylko sukienka miga ponad czarne fale
Lecz czas jeszcze —
(skacze z okna)
Sam zginę, lub ciebie ocalę!
XI.
RANEK.
Dwa razy pod oknami ciche wód zwierciadła, Na przyjęcie dwóch ludzi rozdarły swe łona. Z okien pałacu kobiéta upadła Kanał ją chwycił w srebrzyste ramiona.
Potém ktoś drugi znowu; a wiatr pomału,
Zagładził marszczki cichych wód kanału,
Rosproszył jęki boleśne i słowa,
I przed dnia blaskiem uciekła noc płowa.
A on w niebieskie przyodziany szaty,
Z czołem przybraném w słońca diadem bogaty
Płyń o łodzi, płyń z wiatrami,
Troski, burze, łza i fala,
Niechaj pozostanie zdala,
Zdala na zawsze za nami!!
Wioślarz pierwszy.
Zobacz no tam, na lewo cóś białego płynie? —
Wioślarz drugi.
Dwa jakieś idą trupy, chłopiec przy dziewczynie,
Dwa trupy — niema nawet obdzierać ich z czego!
Któś tu wcześniéj skorzystał — Niech z wodami biegą! —
Musieli razem tonąć, niechaj razem płyną,
Uderzcie ich wiosłami —
Wioślarz trzeci.
Płyń daléj dziewczyno!
Gdybyś tak żywa była, skusiłbym się może
Darmo wziąść cię na łódkę — od trupów broń Boże!
Odpędźcie ich, odpędźcie, niechaj płyną daléj —