Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Poezye tom 1.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I choć raz szczęście wymarzone we śnie,
Choć raz na chwilę oglądać na jawie.
— Pójdę, lecz długo u niéj nie zabawię.
— Tędy, tu Signor! anioł nie kobiéta!
— Na chwilę idę, wszak już ranek świta,
Gdyby mąż wrócił —
— Nie wróci tak skoro!
Przez tę uliczkę — tędy, chociaż ciemno,
Idź tylko śmiało, blisko, ciągle ze mną —
Znam dobrze drogę, trafim każdą porą.
I szli w milczeniu, a on okiem mierzył
Sztylet i serce, swą rękę i siły.
Coraz się ciasne uliczki ciemniły —
Spojrzał, poskoczył, powalił, uderzył —
I sztylet w piersi wpychając ukryty
— Oto! zawołał, posłaniec kobiéty!
Podziękuj jeszcze nim skonasz za chwilę,
Dziękuj kochance, za roskosz, za wdzięki.
One to były, panem mojéj ręki
Im śmierć winieneś! — ach! i szczęścia tyle!
I jabym umarł, gdybym jak ty długo
Poił się szczęściem! — Skonał? nie — już kona?
Krew jeszcze z piersi płynie czarną strugą.
A w piersi dusza siedzi uwięziona.
Sztylet głęboko — ale nie tknął duszy
Daléj zlękniona przed śmiercią uciekła!