Panowie bracia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panowie bracia
Podtytuł Szkic z życia szlachty zagonowej
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom III
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Niegdyś, niegdyś, starzy ludzie pamiętają to jeszcze, Latoszyn była to wspaniała fortuna.
Siedm folwarków, co każdy sam w sobie mógł się majątkiem nazywać, bory nieprzebyte i nieprzejrzane, gdzie dęby, klony, lipy, modrzew, jesiony, świerki — a sosen moc niepoliczona; pola w dobrym gruncie, łąk ponad stawem, że trawa chłopu tęgiemu w pas, a młyny, tartaki, gorzelnie, a karczmy przy gościńcach!
Później jakoś to podupadło, długów narosło; sprzedali dziedzice folwark jeden, drugi, trzeci, piąty — aleć jeszcze resztkami tego bogactwa mógłby się był niejeden biedak nasycić.
Kiedy ostatni z tego rodu dziedzic nie mógł się na fortunie utrzymać i Latoszyn na rozćwiertowanie pomiędzy szlachtę drobną puścił — jeszcze to była fortunka wcale porządna.
Zacharyasz sam powiadał, że „był to obraz, ale oblazł“, lecz szlachcie po piękności nic, bo piękność chleba nie daje. Chałupa tak od deszczu zasłoni jak i pałac — może nawet lepiej niż pałac.
Po drugie, pałac ma też swoje niedogodności. Po schodkach trzeba wchodzić do izby — a jak wypadnie zimową porą gadzinę do izby według szaflika zawołać, to już jej po wschodach wchodzić całkiem źle, osobliwie jak sztuka większa i trochę ogładzona.
Ostatecznie szlachta kupiła Latoszyn, ale nie dla tego pałacu, co do żadnego gospodarskiego użytku zdatny nie jest, ani dla tych cieplarni, co budowane ze samego szkła, ani dla ogrodu, gdzie takie różne badyle rosną, co niewiadomo, do jakiego użytku podobne — tylko dla gruntu, dla łąk, dla lasu, a najosobliwiej dla pastwiska, którego na nowinach dużo jest.
Juści niema co gadać, że takiego posiedzenia, jak w Latoszynie, poszukać na całą okolicę, ale to posiedzenie dla panów, więcej piękności w niem, aniżeli pożytku. Na sam dziedziniec ze dwie, albo może i trzy morgi gruntu zmarnowano, a ogród... Panie miłosierny! co komu po takim ogrodzie!?
Jeszcze owocową drzewinę to choć żyd za liche pieniądze wydzierżawi, ale te świerki, te brzozy, te jałowce jakieś zagraniczne... do czego to? po co?
Żeby na tem miejscu, które zajmują, owsa zasiać, to dobrzeby się choć parę korcy zebrało — a tak to tylko na sąsiednie poletko cień pada i drzewina wszystkie soki z ziemi wyciąga.
Jakiś gospodarz dziwny rządził ongi w Latoszynie, bo między budowlami, na dziedzińcu, przy drogach, precz sokory wielkie poposadzał — a wiadomo, co to za paskudne drzewo ta sokora, ani z niej ciepłości, ani korzyści. W piecu to tylko biały popiołek z niej pozostanie, a stolarzowi — czy stelmachowi — na nic to drzewo nieprzydatne. Tylko robactwa różnego moc na niem i tylko soki z ziemi wyciąga, bo korzenie ma szkaradnie długie.
I z budowli, co w folwarku były, takoż niewielka dla szlachty pociecha. Stodólska wielkie, obory na podziw, stajnie z podłogami, spichrz jakiś cudaczny, do żydowskiej bóźnicy podobny, w czworakach okna jak wrota od stodół — że niewiadomo, czy to ludzkie siedziby, czy co...
Żelaztwa, co prawda, moc, wielka moc, maszyny jakieś cudaczne, na kołach i bez kół. Niewiadomo, z której strony bydlę do tego przyczepić — i co z tem robić.
Sochy porządnej ani jednej nie znalazło się, tylko płużki jakieś niepodobne.
Wozy! Panie zmiłuj się! szeroczyzna, półtorej kolei trzyma, więcej w tem żelaztwa, niźli drzewa — a ciężar, że chyba po cztery konie do jednego takiego wozu zaprzęgać.
I samo gospodarstwo Bóg wie jakie, nie tak jak u ludzi bywa — jakaści lucerna, kilka morgów marchwi, kukurydza na siedm łokci wysoka co ją po tutejszemu końskim zębem zowią.
Porządny gospodarz na taką rzecz spojrzawszy, tylko ramionami wzruszy i splunie — bo co to? Ani ojcowie nasi, ani dziadkowie cudaków takich nie znali i dobrze im było na świecie, może lepiej, niż nam dzisiaj — i pewnie że lepiej, bo opłat takich i takiej drożyzny jak teraz, nie było.
Rób tu co chcesz z taką fortuną i z takiem gospodarstwem i z takim inwentarzem, bo trzeba wiedzieć, że i inwentarz był. Był, ale jaki! Panie odpuść.
Czterysta owiec, takich pańskich owiec, delikatnych — z tego gatunku, co jak na mokre pastwisko, albo choćby tylko na rosę wyjdzie, to zaraz zaczyna kaszleć i marnieje.
Krowy, chociaż także podług pańskiej mody, zagranicznego rodu, przynajmniej trochę mleka dawały — ale co konie, to całkiem na nic.
Pozostało tego przy gruncie kilkanaście sztuk — ale pociechy z nich żadnej. Wielkie drandrygi, na wysokich nogach, do wielbłądów niż do koni podobniejsze, zjadłyby chyba wszystek owies z całego Latoszyna i siano.
Długo Zacharyasz dumał, co z takim inwentarzem zrobić — aż nareszcie, za zgodą wspólników, postanowił zawołać żydów i wszystkie owce, konie, oraz część krów zagranicznego rodu wyprzedać, a pieniędzmi podzielić się sprawiedliwie, według proporcyi, w jakiej części kto do części Latoszyna przystąpił.
Tak się też zrobiło — i zaraz całkiem inny porządek nastał. Koniki małe, ale żwawe, owieczki czarne, białe i bure, prawdziwie gospodarskie owce, co to mitręgi z niemi żadnej niema, ani kłopotu — cały inwentarz porządny, jak się praktykuje u ludzi — i jak w Lipowicach bywało.
Sprzedali też bracia szlachta i te wszystkie maszyny niepodobne, co pod szopą leżały; wszystko żelaztwo, koła, kółka, trybki, one figielki niemieckie, co nawet nie sposób dojść, do czego to mogło być wymyślone. Poszły również między ludzi i owe wozy szkaradne półtoraczne, na których podobniejby Antychrysta z piecem ognistym wozić, aniżeli snopki lub drzewo — i owe brony kaduczne, jakieś całe żelazne, ciężkie, o zakrzywionych zębach — i owe konne grabie, podobniejsze do pająka prędzej, niż do gospodarskiego statku.
Na to wszystko gałgaństwo, co tylko próżno miejsce zabierało, kupcy się znaleźli; trochę kowale wzięli, a resztę żydy — bo niema takiej rzeczy, ani takiej starzyzny na świecie, żeby jej żyd nie kupił.
Zacharyasz pieniądze zgarnął, panów braci rzetelnie podzielił, bo i sama Milczkowa przytwierdziła, jako rachunek był sprawiedliwy — i tak każdy swoją cząstkę zabrał, bez obrazy boskiej, bez kłótni, jako się patrzy między dobrymi sąsiadami, wspólnikami i przyjaciołmi.
Nawet Hulajdusza kwestyi żadnej nie uczynił, tylko cztery papierki musiał mu Zacharyasz odmienić, bo były trochę ponaddzierane — a Rafał takich nie lubił.
Trudniejsza rzecz z podziałem budowli i ogrodu.
Tu kwestye różne wyszły w całej mocy, że choć kręcić głową na wszystkie strony — nie ma sposobu!...
Znowuż bywało, Zacharyasz, jak owego czasu w Lipowicach, stanie na dziedzińcu, albo za stodołą na polu; stanie, jak słup w ziemię wkopany, fajkę w gębie trzyma — i myśli. Żyły mu na skroniach wystąpią jak baty, fajka zagaśnie — a on stoi, wpatrzy się w ziemię i duma. Próżno Kunda za rękaw go ciągnie, próżno woła: „chodź“ — on nic, stoi jak stał i myśli.
Chyba Salomona króla trzebaby z grobu wywołać, żeby podzielił rzetelnie i żeby wszystkim dogodził.
Pałacu nie chce nikt, bo co komu po tem? Stancye wielkie jak kościoły, przed każdemi drzwiami schody, kominów coś cztery — ni to do ludzkiego pomieszkania, ni do śpichlerza niepodobne — tylko fajerkasa od takiej rudery wielka i podymne.
Nikt się też na pałac nie łaszczy... ale jedenby chciał drzwi pozabierać, drugiemu bardzo się spodobała podłoga... innyby znów z dachu kawał blachy urwał, żeby nią nowy wasąg wybić — dla tego, że to i foremnie i huczno. Jak człowiek w takim blaszanym wasągu na bruk do miasta wjedzie, to przynajmniej huk uczyni i dudnienie, jakby w dziesięć bębnów tarabanił... Cegła ze ścian nie jednemu by się na podmurówkę przydała, a inny wybrałby sobie chętnie parę uszaków od okien.
Bądź-że mądry, sędzio — i dziel sprawiedliwie! Choćby całkiem pałac rozwalić, kawałeczki spólnikom rozdać, to i tak niedogodzi, bo cegła naprzykład każdemu się podoba — a wielkich okien nikt nie weźmie.
A z cieplarnią co zrobić? Zostało w niej badyla trochę — to bajki. Dziewczyny porozbierały zaraz do okien umajenia — ale szkło! tyle szkła gdzie podziać? I żeby choć szkło jak się patrzy, szybowe; ale to kawałeczki same.
Zacharyasz sam widzi, że nikomu nic po tem, to też nie ma śmiałości mówić, bo się boi, żeby nie obrazić wspólnika.
I sprawiedliwie, jak można obsiedziałemu gospodarzowi i szlachcicowi rzetelnemu powiedzieć: tobie, bracie, pasuje szkło!?
Inszy zaraz za kłonicę porwie i krzyknie:
— Ty sam szkło weź, taki i taki synu! w moim rodzie od dziada pradziada szklarzów nie było — i ja, przy boskiej pomocy nie będę?
I będzie miał sprawiedliwą racyę, bo gdzie kto w dobrym szlacheckim rodzie szklarza widział?...
Od samego świata założenia, od kiedy królowa Bona żyła, choć się najdziwniejsze dziwa działy na świecie — choć jedni króle marli, a drudzy nastawali, czy to za szwedów, czy na to mówiąc za sasów, zawsze się żydy szklarstwem trudnili i po wiek wieków trudnić będą. Nie godzi się zatem niczyjego honoru, ani niczyjego imienia posponować i w poniewierkę dawać.
Nie godzi się — a prawdę rzekłszy i nie bardzo bezpiecznie, bo inszy, popędliwy a z ambicyą, nie będzie na osobę zważał, ale w zapalczywości gotów ugodzić czem twardem, nie pytając.
Wprawdzie można go później za to o dyfamacyę po sądach włóczyć, ale tego co przylepione żaden sąd nie odlepi.
Zacharyasz, praktykowany człowiek, wolał już o szkle nie wspominać wcale.
Może się jaki żydzisko trafi i z kłopotu wybawi.
Ale jak budowle dzielić? w tem sęk. Rozebrać — juści, ma się rozumieć, że rozebrać, ale ztąd nowe kwestye. Choć i Milczkowa swoim rozumem doradza, niewiele to pomaga, bo wszyscy swoje żądania mają — a już Hulajdusza najbardziej bruździ. Wszystko by chciał zagarnąć, wszystko zabrać... i budowle i ogród i drzewinę z dziedzińca.
Nawet kamienie, co przy drodze leżą, nawet te kolące krzaki, co pod płotami rosną — wszystko mu pasuje, wszystko by wziął.
Zeszedł z tydzień, zanim się jaki taki ład dało zaprowadzić, a choć pretensyj było dosyć i każdy czuł się pokrzywdzonym, aliści przecie Zacharyasz podział zrobił i zaraz do rozbiórki budowli, do wycinania drzew się wzięto.
Od świtu samego siekierami stukano, bale i belki każdy na swoje miejsce zwłóczył, gdzie sobie upodobał nową siedzibę stawiać.
Dość drzew pod toporami padło: jedne dla tego, że widok zasłaniały, drugie, że były dobre na opał, albo na jakie statki, inne, że je zaraz żydzi chcieli kupić.
Przyjeżdżał z sąsiedztwa ogrodnik. Nagadał on, że to jakieś osobliwe gatunki, że wielką cenę mają — ale sam kupować nie chciał, więc wiadomo było, że mani i tak tylko zmyśla.
Włosy sobie ten ogrodnik darł z głowy, bo tu ongi w Latoszynie służył i swoją ręką różnego badyla dość nasadził i namnożył. Słuchali go panowie bracia z początku, póki po ludzku przemawiał; ale jak zanadto gębę rozpuścił — wnet mu pokazali drogę, żeby sobie poszedł tam, zkąd przyszedł, i żeby się w nieswoje rzeczy nie wdawał.
Szczęście jego, że Hulajdusza w tę porę siano na łące kosił, i o niczem nie wiedział — bo inaczej byłby go nabił rzetelnie — i zaskarżył do sądu o najście gruntu, rozbój i obelgi.
Ale i tak dostał dobrą naukę — poznał, że Lipowicka szlachta w kaszę sobie dmuchać nie da — i zapewne nie będzie się wdawał w nieswoje rzeczy. Bo i co mu do tego?
Urządzili się panowie bracia na początek, jak mogli. Zacharyasz z familią i Milczkowie musieli tymczasowo osiąść w pałacu, dopóki sobie ludzkiej siedziby nie zbudują — a reszta wspólników pomieściła się w czworakach.
Fornale i parobcy, co w Latoszyńskim dworze służyli, poszli w świat chleba szukać; nowym dziedzicom fornali i parobków nie trzeba... bo każdy z panów braci sam sobie pan i sam sługa — do roboty przywykły.
Wielki ciężar spadł Zacharyaszowi z głowy, gdy już tego podziału dokonał — ale jeszcze na tem nie koniec, bo wiele innych kwestyj do załatwienia zostało i to takich kwestyj, nad któremi dobrze trzeba głowy nałamać.
Jednego dnia pod wieczór, gdy już ludzie od roboty wrócili i każdy się do obrządku zabierał, Hulajdusza przed czworakiem swoim drzewo rąbał.
Odziany był niezbyt pokaźnie. Czapczyna wytarta, co może jeszcze króla Ćwieczka pamiętała, spancerek łatany, a buciska takie, żeby się ich, jak to mówią, rak nie czepił. Zwyczajnie, jak przy gospodarstwie i przy robocie, to się człowiek w paradne odzienie nie stroi.
Hulajdusza ciapał tedy drwa na pieńku, który, szczerze mówiąc, Zacharyaszowi z przed pałacu ściągnął — aż tu za nim coś zaturkotało.
Obejrzał się i widzi, że żyd obdartym wasągiem i kulawą szkapą się przywlókł.
Żydzina sam był marny, chudy, ze śpiczastą żółtawą bródką.
Podjechawszy pod czworak, spojrzał na Rafała i spytał:
— Słuchaj-no ty! gdzie tu mieszka szlachta, co Latoszyn kupiła?
Rafał spojrzał z podełba, w oczach mu coś mignęło jak kotowi, ale nic nie rzekł. Położył siekierę na pieńku i powoli do wasągu przyszedł.
— Czy ty głuchy jesteś, człowieku — rzekł żyd — czy ty nie słuchałeś, że ja o szlachtę się pytam?
Hulajdusza wyciągnął rękę, ujął żyda za kołnierz, a że chłop był wysoki napodziw, więc podniósł żydzinę w powietrze, jak kota.
— Aj waj! aj waj! gewałt! — wrzeszczał przerażony żydzisko — gewałt! rozbójstwo!
Rafał go na ziemi postawił, ale kołnierza z ręki nie puszczał.
— Co ty, żydku, chcesz? — zapytał cichym głosem.
— Puść mnie! ja nic nie chcę... puść mnie, rozbójniku!
— Rozbójniku, powiadasz. Dobrze. Powiedz jeszcze raz, ale przy świadkach, powiedz, to się dowiesz gdzie raki zimują.
— Aj waj! gewałt! rozbój!
Zacharyasz, usłyszawszy krzyk, nadbiegł; za nim podążył Wędrowny i Milczek.
Milczek śmiał się na całe gardło.
— Piskorza pojmałeś, Rafałku — wołał — piskorza! ale chudy psiakość i suchy jak sosnowa drzazeczka!
Zacharyasz Hulajduszy rękę na ramieniu położył i rzekł:
— Puść — co to?!
— A to ten, taki syn, żyd, tu nam najście domu robi i woła na mnie: słuchaj-no ty...
— Ny, jak ja mam na was wołać?
— Zaraz cię nauczę...
— Jak ja na pana mam mówić? a może pan sam dziedzic jest?
— Jakbyś wiedział, że dziedzic.
— Ny, patrzcie tylko! czy ja mogłem zmiarkować, żeby dziedzic, latoszyński dziedzic, za takiego łapserdaka sobie przebierał? Czy to podobne jest?
— Nie dogaduj-no, żydzie — rzekł Zacharyasz — a ty, panie Rafale, puść.
— Panie Rafale!? — zawołał żyd. — Panie Rafale!... no, może ja obraziłem — ja przepraszam. Wolno panu przebrać się w taki szlafrok, jak jego fanaberya chce. Panu wszystko wolno. Niech jegomość nie ma do mnie pretensyi. Taka paskudna kapota...
— Ty na osobę patrzaj, ale nie na kapotę.
— Aj waj! niech jegomość takie słowo nie powie. Osoba to jest osoba, a kapota to jest kapota. Osoba bez kapoty, to wstyd, a kapota bez osoby, to jest tylko kawałek gałgana...
— No, no, nie ujadaj tylko, bo jeszczem z tobą porachunku nie zrobił — rzekł Hulajdusza ponuro.
— Moi panowie — zawołał żyd, zwracając się do Zacharyasza i Milczka — moi panowie, proście tego pana Rafała, niech on będzie trochę cierpliwy. Jegomość, panie Rafał, niech jegomość weźmie na delikatny rozum! Ja nie mieszkałem między szlachtą, ale mój stary ojciec mówił, że to bardzo fajn gatunek osoby. Ja proszę panów trochę cierpliwość. Ja zgrzeszyłem! ja się przyznaję...
— A widzisz!
— Zaraz... do czego ja się przyznaję? — do grzechu, a co jest moje zgrzeszenie? omyłka! Czy widzi jegomość ten woreczek — rzekł, pokazując Rafałowi dobytą z kieszeni portmonetkę.
— Ano widzę.
— Wieleby tak jegomość dał za ten woreczek?
— Albo ja wiem.
— No tak, odrazu, ryzyk fizyk, wiele taki woreczek może być wart!?
Zacharyasz popatrzył na żyda uważnie i rzekł:
— Ha... zważając po wasągu, po koniu i po tobie, mój panie starozakonny, to może z tem, co we środku, ten woreczek ze dwa złote wart.
— Ha! ha! — rozśmiał się żyd — widzi jegomość, jak to łatwo się omylić... tu jest dwieście rubli!
— Dwieście?
— Mogę pokazać — rzekł, wydobywając z woreczka dwa sturublowe banknoty — co? może nieprawda?
— Prawda! Ktoby się spodziewał po takim marnym żydzinie.
— A ktoby się spodziewał, że jegomość pan Rafał jest sobie dziedzic, chociaż ubrany jak parobek.
— Ej!
— Ny, o co się gniewać! Ja powiadam, co kapota pokazuje osobe — a jak kto już zna osobe, to niepotrzebuje zważać na kapotę. Powiadają, że poznać pana po cholewach, a te dwa panowie — rzekł, wskazując na Zacharyasza i na Milczka — są całkiem przez butów. Ny, ale ja wiem, że oni są dziedzice — ja im się kłaniam.
— Eh! — wtrącił Hulajdusza — teraz dużo dziedziców chodzi bez butów.
— Aj waj, mądre słowo, godne słowo! Tylko te dziedzice, co są naprawdę bez butów, noszą eleganckich kamaszków — a te znowuż, co sobie boso chodzą, to będą mieli butów do samej śmierci.
— To prawda.
— Aj, moje panowie, co niema być prawda!? Kto prawdę powie jak nie żyd? On jeden prawdę zna.
— Ho, ho!
— On jeden.
— Zkąd-że żyd tylko, zaarendowaliście prawdę na wiekuiste czasy, czy co?
— Ja jegomości powiem. Prawdziwie myśmy zaarendowali, bo powiedz pan sam gdzie prawda jest?
— Prawda... rozmaicie.
— Na niebie i ziemi i na każdem miejscu — rzekł, śmiejąc się Milczek.
— Jegomość sobie omylił — odpowiedział żyd. — Na niebie i na ziemi i na każde miejsce to jest Pan Bóg.
— Rzetelnie żyd powiedział — odezwał się Zacharyasz — co rzetelnie, to rzetelnie, jakby na lamentarzu czytał.
— Ny, widzi jegomość... ale gdzie prawda?
— W sądzie — wtrącił Hulajdusza.
— Aj waj, pan Rafał to widać wielgi sądownik jest; bywa i w sądzie, prawda, ale najprawdziwsza prawda to gdzieindziej jest.
— Gdzież u licha ciężkiego?
— W kieszeni. Aha! może nie? A że nasze żydki wszystkie kieszenie znają, to i prawdę znają.
— Niech go zimny wiater ogarnie! — huknął Milczek — oto trafił jak kulą w płot; w kieszeni to pieniądze są, ale nie prawda.
— Nie... jak kieszeń całkiem pusta, to w niej pieniędzy niema, ale prawda zawsze jest.
— Jaka prawda!?
— Taka, że ten człowiek co pieniędzy nie ma, jest kapcan. No, czy nie?
— Wygadanyś ty, widzę, mój żydku, gębę masz jak młynarski pytel.
— Co z tego, kiedy tera najczęściej same plewy na koszu.
— Niby jak?
— Tak, czas paskudny, handlu niema, ruchu niema.
Zacharyaszowi myśl dobra przyszła.
— Kup sobie szkło — rzekł.
— Jakie szkło?
— Ot, tam dalej, koło pałacu, cała buda ze szkła jest.
— Niech ja to szkło zobaczę.
Zacharyasz z Milczkiem zaprowadzili żyda przed oranżeryę, Hulajdusza poszedł za nimi.
— Aj waj! — ozwał się żyd — piękny kawałek budowli, samo okno! Ja już to nieraz widziałem u różnych wielkich państwa.
— No, kupisz?
— Za co nie? ja sam może nie kupię, ale przyszlę tu mego szwagra, on jest wielki mechanik, pierwszy szklarz na całą okoliczność, on nawet w aptece szyby wprawiał... on tu przyjedzie... on dobrze zapłaci. Nu, ale ja, po prawdzie powiedziawszy, to w innym interesie przyjechałem.
— A w jakim? — zapytał Zacharyasz.
— Widzi jegomość, państwo macie teraz dużo pomieszkania.
— Gdzie zaś dużo?
— Oj i jak dużo! I pałac i czworaków i stara karczma, co stoi przy drodze.
— No to i co?
— Jabym chciał u państwa pomieszkanie nająć. Mnie się panowie szlachta bardzo podobali, mnie ojciec opowiadał, jakie to godne ludzie.
Milczek roześmiał się.
— Ha! ha! na pokomorne do nas chce! ładny komornik, niech go drzwi ścisną!
— Za co mają drzwi ściskać? Ja dobrze zapłacę. Dla czego ja nie mam zapłacić?
— A cóż ty będziesz robił tu u nas?
— Oj, oj! Będę sobie siedział. Czy ja potrzebuję iść do kosy, albo do żniwa? Mam trochę pieniędzy... będę z panami handlował. Mogę wziąść sad w arendę, będzie mleko, to ja kupię mleko; skórki — to skórki, zboże — to zboże... a jak który jegomość zastrzeli zając, to ja kupię i zając. Wszystko kupię. Dla panów to będzie wielka wygoda, w każdej chwili świeży grosz.
— Świeży grosz — powtórzył jak echo Hulajdusza — świeży grosz...
— Nu, a jakby się trafiło, że trzeba pieniędzy, to ja też wygodzę, postaram się między żydkami. Co jegomość na to powiada? — spytał Zacharyasza.
— Ja nie lubię zaraz odpowiadać, potrzebuję sobie dobrze każdą rzecz w głowie rozważyć i rozmiarkować.
— Tu bardzo krótkie miarkowanie jest.
— Ale, zdaje ci się, mój żydku... po drugie, według podziału, to stara karczma z placem nie moja.
— A czyja ona jest?
— Rafała.
— Aj, aj, jakie to zdarzenie osobliwe, akurat moja pierwsza znajomość w Latoszynie była z panem Rafałem. Czy ja mogłem się spodziewać! na moje sumienie, to osobliwość!
— Juści osobliwie cię za kołnierz trzymał — rzekł, śmiejąc się, Milczek.
— Wielka rzecz kołnierz! Jegomość chciał próbować, czy nasze krawcy mocno szyją kołnierzów. Ktoby myślał, że to była awantura, a to była tylko próba! Czy to człowiek nie może robić próby? przecież powiadają nawet „próba fraj“. Panie Rafale! niech mnie jegomość tę starą karczmę wynajmie. Ja dobrze zapłacę.
Hulajdusza nic nie odpowiedział, Zacharyasz odwołał go na stronę.
— Słuchaj-no, Rafale — rozpowiadał mu pocichu — nie ryzykuj, nie łaszcz się na przychód, nie przyjmuj go. Nie wiadomo co to za żyd, może złodziej, a może złodziejów naprowadzi. Ja cię przestrzegam po dobremu, po sąsiedzku, że możesz nam wszystkim, jak jesteśmy, piwa nawarzyć.
— A karczma czyja? — spytał Hulajdusza, patrząc, jako miał zwyczaj, w ziemię.
— Toż twoja.
— Kiedy moja, to chyba ja do niej mam prawo, a czy ją żydowi puszczę, czy rozwalę, czy podaruję, to komu do tego nic.
— Ale widzisz, Rafałku, podumaj, sąsiedzka rzecz.
— Mnie sąsiady chleba nie dadzą, a przecie wolnoć Tomku we swoim domku.
— Jużcić wolno, kto zaprzecza... tylko...
— Ja wam nie sługa, a wy mnie nie pan, ja Zacharyaszowi nie dziecko, a Zacharyasz mnie nie matka.
— Rób sobie jak chcesz, ale pamiętaj...
— Nie mam ja nic do pamiętania.
Żyd tę rozmowę przerwał.
— Ny, panie Rafał, co jegomość myśli? niech ja słyszę słowo.
— A coś ty, żydku, za jeden? — spytał Zacharyasz.
— Ha! ha! co ja za jeden? pytaj się jegomość chłopów, mnie tu wszyscy znają.
— A ja nie — odpowiedział Zacharyasz.
— I ja — dodał Milczek, śmiejąc się jak zwykle. — Zachciał, żeby my z całego świata mieli żydów znać?
— Ny, co tu gadać, ja jestem Mordka... Mordka Glas, rodem z Białej, słyszeliście państwo o Białej? wielkie miasto! Teraz to ja sobie mieszkam tu w poblizkości.
Hulajdusza odezwał się ponuro:
— Skoro chcesz gadać, to do izby chodź, ja na dworze gadać nie lubię.
— Rafale! — rzekł Zacharyasz — namyśl się...
— Et, mnie rozumu uczyć nie trza. Nie mam czem nauczycielów opłacać.
— A niech cię, kiedyś taki!
— Chodź, żydzie, jakże ci? Mordka.
— Mordka. Gdzie jegomość mieszka?
— Tymczasowo tu, we czworaku.
— Porządny czworak, na moje sumienie, bardzo porządny.
Weszli do stancyi. Rafałowa stała przy kominie, na którym palił się ogień. Od ognia czerwoność szła i kładła się na jej twarzy ogorzałej, na włosach niby smoła czarnych, kładła się i migotała w oczach, jakoby inny jakiś ogień co się we środku człowieka pali.
— Oto jest, Józiu, żyd — rzekł Rafał.
Wzruszyła ramionami.
— Dziw wielki — odburknęła — nie widział kto żyda!
— Przepraszam godnę jejmość — mówił Mordka pokornie — żyd żydowi nierówny... różne żydy na świecie są.
— A juści!
— On do nas na pokomorne chce — mruknął Hulajdusza.
— Gdzie?
— Do karczmy. Cóż ty, Józiu?
— O! zaraz na pokomorne? jeszcze czego?
— Płacić chce.
— Rzetelnie, na moje sumienie, rzetelnie chcę godnej jejmości zapłacić, choćby za pół roku, choćby za cały rok z góry. Dobremi pieniędzmi płacę.
— Cóż, Józiu?
Rafałowa oparła się ręką o komin i przyglądała się żydowi.
— A może ty jaki złodziej? — spytała.
— Pfe! co godna jejmość powiada takie brzydkie słowo? co pani Rafałowa powiada? Ja Mordka Glas, mnie tu w całej okolicy znają. Kto mnie nie zna, mego konia, mój wasąg! Ja jestem honorowy i delikatny człowiek, ja handluję... ja mam i towar, i tu w wozie mam towar, fajn kobiecki towar, damski towar... ja zaraz pokażę...
Wybiegł z izby i wnet powrócił z tłomoczkiem.
Było w nim kilka chustek kobiecych, drobiazgów różnych, nici, tasiemek i igieł dość.
— Niech-no godna jejmość spojrzy... tu wszystko jest.
— Czy kupiec ma swój kram w mieście? — spytała.
— Nie mam ja swój kram, ale handluję... wszystkiem handluję, jak mi się trafi co kupić... to kupię — i bardzo tanio sprzedam. Mnie tu na około wszyscy znają. Pani Pakułkiewiczowa, co jej mąż posesorem jest i folwarczek trzyma, często odemnie różne galanterye kupuje. A to jest dama, na moje sumienie dama! Ona do jednego kapelusza potrzebuje półtora funta kwiaty i z piętnaście łokci wstążków... Nie rachuję słomy i aksamitu. Ha! ha! Ona tu pierwszą modę utrzymuje... Widzi godna jejmość — rzekł, zniżając cokolwiek głos — tu jest taka okolica, co wszystkie panie same francuzkie modów utrzymują... oni sobie bardzo fajn ubierają. U nas tu, nietylko dziedziczka na swojej fortunie, ale nawet dzierżawczynia, nawet młynarka, nawet ekonomka, jak idzie do kościoła, to musi być tak wystrojona, jak cała hrabina. Na moje sumienie!
— Wszystkie tak?
— Żebym ja tak szczęście miał! Mój szwagier, pierwszy tutejszy krawiec, to ciągle ma robotę. On nowomodne suknie robi, on damski krawiec jest. On niedawno robił dla panny z Wilkowa suknię na wesele... to miał całe trzy dni pracy. On sam szył spódnicę, a jego trzy czeladniki robili ogon! we trzech robili jeden ogon! Żebym ja tak zdrowia nie miał. Godna jejmość wie, że każda okolica ma swój obyczaj. W jednej stronie ludzie chodzą po prostemu, w drugiej po pańsku — u nas po pańsku chodzą. Tu jedna żydówka-fryzyerka targuje do roku samych warkoczów za całe sto rubli.
— Warkoczów!
— Co jejmość myśli? czy to każda kobieta ma swoich rodzonych warkoczów? Nie każda — a skoro moda jest, żeby warkocz był, to ona go sobie kupi i przypasuje do głowy.
— Tfy! — mruknął Rafał, spluwając.
— Ny, co robić? Jak moda przykazuje, tak każda dama chodzi, przez to biedne ludzie zarobek mają. Niech-no godna jejmość sobie uważy, mnie się zdaje, że ta żółta chusteczka toby jejmości akuratnie pasowała. To jest fajn kawałek odzienia, pół jedwabny interes. Niech godna jejmość uważy.
— Może drogo?
— Co ma być drogo? oddam bardzo tanio.
— Za siła?!
— Całkiem za nic, za jedno dobre słowo. Niech godna jejmość ma od Mordka pamiątkę, na pierwszą znajomość.
— I... co się kupiec ma szkodować?
— Aj waj! jakie to szkodowanie, to pierwsza znajomość. To się należy. To jest tak jak dług.
— Dług!? za co?
— Właśnie to jest dług... Ja zgrzeszyłem, ja obraziłem trochę pana Rafała, nie poznałem jego osoby — niech jejmość przyjmie tę chusteczkę na przeprosiny.
— Ano to i weź, Józiu, skoro żyd daje.
— Mądre słowo! ja zawsze powiadam, co lepiej z mądrym człowiekiem zgubić, niż z głupim znaleźć. My się poznamy, my będziemy handlować. Jegomość i jejmość przekonają się, co Mordko zawsze się przyda. Tu jest po sąsiedzku u hrabiego pisarz, bardzo młody, bardzo edukowany człowiek — to ja jego wyprowadziłem na ludzi! Państwo go poznają, bo on teraz za leśniczego ma być (także przezemnie) a Latoszyński las z hrabiowskim lasem graniczy. On się już miał na przyszły tydzień przenosić na nową służbę. Pewnie go jegomość w lesie spotka któregoniebądź dnia. On młody jest, aligant! Ny — ale ja gadam, a czas w drogę... bardzo już czas. Może godna jejmość wybierze jeszcze co dla delikatnych dzieciów.
— Nie mamy dzieci.
— I to frasunek jest. Ny, teraz ja się pokłonię i pojadę. Szkoda, co mnie państwo nie chcecie przyjąć na pokomorne.
— A któż powiedział, że nie chcemy? Stara karczma pusta, miałem ją rozbierać, tedy niechby jeszcze jakiś czas postała. Jak ty miarkujesz, Józiu?
— Ha... jeżeli, to dla czego nie? Niechby siedział.
— Ny, to możemy zaraz zrobić zgodę.
Pochylił się nad stołem, a wyjąwszy kawałek kredy z kieszeni, pisał na stole różne liczby i znaczki. Potem targowali się i sprzeczali, a żyd, żydowskim obyczajem, to odchodził, to wracał, to znów odchodził, aż nareszcie po długiem gadaniu dobili targu.
Mordka zaarendował starą karczmę i obórkę, która przy niej była, i półmorgi ogrodu przy karczmie, i sześć zagonów w polu na kartofle, i wymówił sobie latowisko dla dwóch krów i słomy na podściółkę i różne inne dogodności sobie zastrzegł.
Tak już zapadło, stuknęli się po rękach. Mordka nową storublówkę na stół położył, a Rafał przyniósł z drugiej izby pięć papierków po dziesięć i resztę mu wydał.
To sobie tylko żyd wymawiał, że się sprowadzi z familią i żeby z tej przyczyny przeszkody jakiej nie doznał.
Mordko miał w swoim wasągu wszystko, jakby w jakim sklepie, zaraz też targu dobiwszy, flaszkę czerwonej wódki ztamtąd przyniósł na litkup.
Gdy odjechał, Rafał położył przed sobą storublowy papierek i patrzył w niego jak w obraz. Mrugał oczami, gębą krzywił i takby się do niego chciał rozśmiać jak do dziecka, ale mu przed żoną wstyd było.
Wygładził go więc ręką, wyprostował i zaniósł do komory.
Biedny pieniądz! biedny papier... dostał się w dobre ręce i pewnikiem bardzo długo nie będzie światu Bożego oglądał!
Na trzeci dzień zajechało przed starą karczmę z dziesięć fur, a na nich stoły, stołki, bety różne i statki, a żydów, żydówek i bachorów małych zatrzęsienie!
Chłopi ze wsi powychodzili patrzeć co się dzieje i nie bardzo ochotnem okiem zerkali na nowych sąsiadów.
Hulajdusza, ujrzawszy zjazd taki, za głowę się chwycił.
— Mordka! — zawołał — a to ty, niedowiarku, pół miasta żydów przywiozłeś!
— Ny, co to jegomości zawadzi? to wszystko moja familia, mnie Pan Bóg dał piękną i dużą familię, a ja wymówiłem sobie, żeby ona nie miała żadnej przeszkody...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.