Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ha! ha! — rozśmiał się żyd — widzi jegomość, jak to łatwo się omylić... tu jest dwieście rubli!
— Dwieście?
— Mogę pokazać — rzekł, wydobywając z woreczka dwa sturublowe banknoty — co? może nieprawda?
— Prawda! Ktoby się spodziewał po takim marnym żydzinie.
— A ktoby się spodziewał, że jegomość pan Rafał jest sobie dziedzic, chociaż ubrany jak parobek.
— Ej!
— Ny, o co się gniewać! Ja powiadam, co kapota pokazuje osobe — a jak kto już zna osobe, to niepotrzebuje zważać na kapotę. Powiadają, że poznać pana po cholewach, a te dwa panowie — rzekł, wskazując na Zacharyasza i na Milczka — są całkiem przez butów. Ny, ale ja wiem, że oni są dziedzice — ja im się kłaniam.
— Eh! — wtrącił Hulajdusza — teraz dużo dziedziców chodzi bez butów.
— Aj waj, mądre słowo, godne słowo! Tylko te dziedzice, co są naprawdę bez butów, noszą eleganckich kamaszków — a te znowuż, co sobie boso chodzą, to będą mieli butów do samej śmierci.
— To prawda.
— Aj, moje panowie, co niema być prawda!? Kto prawdę powie jak nie żyd? On jeden prawdę zna.
— Ho, ho!
— On jeden.
— Zkąd-że żyd tylko, zaarendowaliście prawdę na wiekuiste czasy, czy co?