Pan dziedzic Ballantrae/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pan dziedzic Ballantrae
Podtytuł Gawęda zimowa
Wydawca Drukarnia Polska Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. The Master of Ballantrae
Podtytuł oryginalny A Winter's Tale
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DODATEK BEZPŁATNY „KURJERA POZNAŃSKIEGO“



ROBERT LUDWIK STEVENSON


PAN DZIEDZIC BALLANTRAE


GAWĘDA ZIMOWA


SPOLSZCZYŁ
JÓZEF BIRKENMAJER




POZNAŃ, 1935
NAKŁADEM DRUKARNI POLSKIEJ SPÓŁKI AKCYJNEJ






ROZDZIAŁ I.
KRONIKA WYPADKÓW ZASZŁYCH PODCZAS WĘDRÓWEK PANA DZIEDZICA

Sprawy, których dotknę, tak są osobliwe i niezwykłe, że zdawna już świat szeroki żądny był posłyszeć o nich całkowitą prawdę; i niewątpliwie zatem zadowolić zdołam powszechną ciekawość. Los zrządził, iż osoba moja zespoliła się silnemi węzły z ostatniemi latami owej rodziny oraz jej historją; przeto niepodobna znaleźć człowieka, któryby w równej mierze, jak ja, umiał wyjaśnić wszelkie owych dziejów zawiłości i pragnął równie wierną o nich dać relację. Znałem pana dziedzica osobiście, mam w ręku wiarygodny pamiętnik, dotyczący wielu tajemnych kroków w jego życiu; byłem niemal jedynym towarzyszem ostatniej jego żeglugi; uczestniczyłem też w owej zimowej wyprawie, o której rozeszło się tyle różnych opowieści; nakoniec byłem naocznym świadkiem jego śmierci. Co się tyczy nieboszczyka mego pana, Lorda na Durrisdeeru, tom mu służył i byłem mu serdecznym przyjacielem przez lat bezmała dwadzieścia, a w miarę bliższej i coraz to większej z nim znajomości myśli moje coraz częściej krążyły koło jego osoby. Wszystko razem biorąc pod uwagę, sądzę iż nie godzi się zatajać tylu rzeczy widzianych i słyszanych; prawda jak najszczersza jest to dług, który winienem pamięci mego chlebodawcy i zwierzchnika, a myślę że znośniejszym mi się stanie bieg mej starości i siwa moja głowa cichszego zażywać będzie w nocy odpoczynku, skoro już z długu tego się wypłacę.

Ród Duriów, panów Durrisdeeru i Ballantrae, był jeszcze od króla Dawida Pierwszego sławny i możny w południowo-zachodniej połaci naszego kraju. Piosenka, po dziś dzień krążąca między gminem:

Hardy i zbrojny jest ród Durrisdeeru;
Zwalczyć ich trudno — lepiej szukać miru —

ma wszelkie znamiona starożytności. Toż samo nazwisko pojawia się w drugiej jeszcze śpiewce, którą głos pospólstwa przypisuje samemu Tomaszowi Ercildoune (nie potrafię określić, czy i w jakiej mierze wieść ta jest prawdziwą), a w której mógłby się ktoś dopatrzeć aluzji (mniejsza o to, czy słusznej) do wypadków, które mam opowiedzieć. Takie bowiem jest brzmienie owej śpiewki:

Dwaj Durie'owie z Durrisdeeru —
jeden w obce odszedł strony
Zły to dzień dla oblubieńca,
smutny dzień dla narzeczonej!...

Zresztą nietylko wieść gminna, ale i rzetelne dziejów kroniki pełne są niepospolitych czynów tego rodu, acz nie wszystkie z nich wydałyby się oczom dzisiejszych ludzi nader chwalebne. Wszak zmienne były rodu koleje; po czasach świetności przechodziły i chwile upadku, zupełnie jak działo się we wszystkich możnych domach szkockich. Wszystko to jednak pomijam, przechodząc wprost do pamiętnego roku 1745, w którym tkwi zawiązek opisywanej przezemnie tragedji.
W owym to czasie grono rodzinne, złożone z czterech osób, mieszkało w dworze Durrisdeerskim niedaleko klasztoru św. Brygidy na wybrzeżu solwayskiem; była to od czasów reformacji główna siedziba rodu. Mój pan starszy, ósmy już z noszących owo nazwisko, nie był jeszcze w leciech podeszły; niemniej atoli doznawał przedwcześnie dolegliwości wieku. Miał miejsce ulubione koło kominka; tu siadywał w pasiastym szlafroku, zajęty czytaniem; w słowach był skąpy, ale nikomu nie rzekł nigdy złego słowa. Wyglądał na starego, wysłużonego burgrabię; wszelakoż słynął wielkiem wykształceniem, a w okolicy mówiono, iż jest o wiele sprytniejszy, niżby można było sądzić z pozorów. Syn jego pierworodny, dziedzic z Ballantrae, na chrzcie nazwany Jamesem, wziął po swoim ojcu skłonność do poważnej lektury, a może i nieco z jego sposobu obejścia się z ludźmi; jednakże co w ojcu było polityką i grzecznością, to u syna stało się czarną obłudą. W rzeczy samej zachowanie się jego było dzikie i prostackie. Do pióra w noc siadywał przy kielichu, a przy kartach niekiedy prawie do rana. Słynął w okolicy jako człek niebezpieczny dla płci pięknej. Wdawał się ustawicznie w różne awantury, lecz choć stawał do nich pierwszy, stwierdzono, iż zawsze najlepiej potrafił się z nich wywinąć, a koszta całej przygody musieli niemal w zupełności płacić jego wspólnicy. To szczęście czy zręczność wznieciły przeciwko niemu zawiść wielu ludzi, przeważnie jednak wzmagały one tylko jego mir i wziętość w okolicy. To też spodziewano się po nim wielkich czynów w przyszłości, byle nabrał większego ustatkowania i powagi. Do jego imienia przylgnęła pewna czarna plama; atoli sprawa, która nań ściągnęła ową zakałę, przycichła zczasem, a przytem tak została zniekształcona baśniami na wiele lat przed mojem przybyciem w owe strony, iż wzbraniam się szerzej o niej mówić. Jeśli prawdą było, co powiadano, tedy postępek ów był u człowieka tak młodego wręcz potwornością; jeśli natomiast mijało się z prawdą, była to potwarz równie potworna. Mnie wydaje cię to godnem uwagi, że on się zawsze szczycił swą nieubłaganą mściwością i dotrzymał tego, co komu przyrzekł i przeto wśród sąsiadów zyskał sobie przydomek „człowieka, któremu niebezpiecznie jest wchodzić w drogę“. Był zgoła młodym człowiekiem (w pamiętnym roku 1795 nie ukończył jeszcze dwudziestego czwartego roku życia), gdy wyrósł na znaną w całej okolicy osobistość. Rzecz tem mniej dziwna, skoro mało słyszano o drugim z synów, o panu Henryku (późniejszym mym chlebodawcy, ś. p. lordzie na Durrisdeerze), który nie był człekiem ani nazbyt złym ani zbyt zdolnym, ale zacnym, spokojnym i uczciwym młodzianem, jakich wielu spotkałbyś między sąsiedztwem. Mało o nim słyszano, jakom powiedział; bo też, prawdę wyznawszy, mało o nim mówiono. Znany był wśród poławiaczy łososi w morskich odnogach, gdyż oddawał się pilnie rybołówstwu; był też niepospolicie biegłym konowałem, a już niemal od dzieciństwa brał główny udział w gospodarowaniu rodzinnym majątkiem. Jak ciężkie to było gospodarowanie wobec ówczesnego położenia rodziny, tego nikt nie jest lepiej świadom odemnie... a również i tego, jak niesłusznie człek może u ludzi zyskać miano skąpca i okrutnika!...
Czwartą osobą w domu była imć panna Alison Graeme, sierota i daleka krewniaczka tej rodziny, przytem dziedziczka pokaźnej fortuny, zdobytej przez ojca w kupieckim zawodzie. Pieniądze te aż się same prosiły by mogły być przez mojego pana użyte w jego majątkowych opresjach, bo włości jego były porządnie obdłużone; zgodnie też z tem przeznaczono pannę Alison na żonę starszego z synów, co zresztą przyjmowane było z jej strony wcale chętnie; ile przytem było dobrej woli z jego strony, to już inna sprawa. Dziewczątko było miłe, w owym zaś czasie wielce żywe i samowolne; że to bowiem pan starszy nie miał rodzonej córki, a pani starsza dawno już nie żyła, więc sobie to niebożątko żyło i rosło jak Bóg dał.
Naraz do uszu tych czworga ludzi doszła wieść o wylądowaniu księcia Karola — i poruszyło ich wielce. Starszy pan jak zawsze lubiał wysiadywać przy kominku, tak i teraz był za zwłoką. Panna Alison innego była zdania, bo jej się ta wyprawa wydawała „romantyczną“, a pierworodny brat, choć pono nieczęsto z nią się zgadzał, podzielał tym razem jej zdanie. Ciągnęła go, jako sądzę, chęć przygód, kusiła sposobność wydźwignięcia podupadłej majętności, nie mniej też nadzieja spłacenia własnych długów, które były wielkie ponad wszelkie mniemanie. Co się tyczy Pana Henryka, ten zrazu skąpemi odzywał się słowy, dopiero później przyszła kolej i na niego. Dzień cały zbiegł im na naradach i rozprawach, aż w końcu wybrali drogą pośrednią: jeden z synów miał pójść walczyć ze sprawę króla Jakóba, a pan starszy i drugi syn miał zostać w domu, by nie utracić łaski króla Jerzego. Było to niewątpliwie postanowienie starszego pana; zresztą, jak wiadomo, podobną, rolę odegrało wiele znamienitszych rodzin naszego kraju. Ledwo jednak ukończono jedną dyspotę, aliści już rozpoczęła się druga. Jegomość pan starszy, panna Alison i pan Henryk byli we trójkę jednego zdania: iż rzeczą, młodszego było wyruszyć na pole walki. Natomiast brat starszy, uwiedzion duchem niespokojnym i próżnością, nie chciał pod żadnym warunkiem zgodzić się na pozostanie w domu. Jegomość przekonywał go jak mógł, panna Alison płakała, pan Henryk przemawiał jasno i rozsądnie; wszystko to jednak na nic się nie zdało.
— Jeżeli komu, to prawowitemu dziedzicowi Durrisdeeru godzi się jeździć obok swego króla! — odpowiadał pan James.
— Gdybyśmy po męsku rozstrzygali tę sprawę — rzekł mu na to pan Henryk, — tedy możnaby za rozsądne uważać takie słowa. A my cóż czynimy? Gramy w fałszywe karty!
— Ratujemy dom Durrisdeerów, Henryku! — upomniał go ojciec.
— Zresztą widzisz, Jamesie, — ciągnął dalej pan Henryk, — jeżeli ja wyruszę na wojnę, a książę odniesie zwycięstwo, tedy tobie nietrudno będzie dojść do zgody z królem Jakóbem. Ale jeżeli ty wyruszasz, a wyprawa się nie powiedzie, będziemy musieli podzielić się prawami i tytułem. Czemże ja wtedy będę?
— Będziesz lordem na Durrisderze — odpowiedział brat starszy. — Stawiam na kartę wszystko co posiadam.
— Nie chcę takiej gry! — zawołał pan Henryk. — W ten sposób znajdę się w przykrem położeniu, jakiego nie zdoła ścierpieć żaden człek rozsądny i uczciwy. Będę wtedy zaprawdę ni z pierza ni z mięsa!
Krzyknąwszy te słowa, już w chwilę potem przybrał inny wyraz twarzy, może jaśniejszy niż było w jego zamiarze.
— Twoją powinnością jest pozostać przy ojcu — przemówił. — Wszak dobrze wiesz, że jesteś jego oblubieńcem.
— Aha! — z przekąsem odparł syn pierworodny. — Wreszcie odezwała się zazdrość! Chcesz mi podstawić nogę... Jakóbie?
Imię to, brata Ezawowego w biblji pamiętne, wycedził zwolna, ze szczególną złośliwością.
Pan Henryk nic nie odrzekł, tylko chodził tam i zpowrotem po przeciwnym końcu świetlicy, człek ten miał zaiste przedziwny dar trzymania języka za zębami. Nagle odwrócił się i podszedł ku bratu, mówiąc:
— Ja jestem młodszy, ja więc powinienem iść! Zresztą panem jest tu nasz ojciec, a on powiada, że ja pójdę! A cóż ty na to powiesz, mój bracie?
— Powiem ci, Henryku, — odrzekł pierworodny, — że gdy spotkają się dwaj ludzie uparci i nieskłonni do ustępstw, dwa są tylko sposoby rozstrzygnięcia ich zwiady: albo walka na szable (a zdaje się, że nikt z nas dwu nie pragnie, by do niej doszło), albo też ciągnienie losów... a mam właśnie w ręce złotą, gwineję. Czy chcesz byśmy od rzutu tej monety uzależnili całą sprawę?
— Uzależniam od niej moje dobre i złe losy — odparł pan Henryk. — Jeżeli wypadnie główka, to pójdę; jeżeli godło, zostanę.
Rzucono pieniądz. Upadł na ziemię, godłem królewskiem wgórę.
— Jakób dostał nauczką od Ezawa! — odezwał się pierworodny.
— Dożyjemy czasu, gdy będziesz tego żałował — odparł pan Henryk i wypadł pospiesznie z sieni.
Panna Alison podniosła z ziemi złoty pieniądz, który jej umiłowanemu kazał wyruszać na wojnę, i wyrzuciła go na dwór przez barwne okno, na którem był wyobrażony herb rodzinny.
— Gdybyś mnie tak miłował, jak ja ciebie miłuję, tedybyś ostał w domu! — załkała żałośnie.
— „Nie mógłbym ciebie równie miłować, najdroższa, jeślibym czci mej bardziej nie miłował“, — dawną śpiewką odpowiedział jej pan James.
— Och! och! — szlochała panna. — Jesteś bez serca!... Ciebie tam śmierć czeka!...
I łzami zalana wybiegła z pokoju do swej panieńskiej alkowy, by tam się wypłakać dowoli.
Wówczas pierworodny, jako mi opowiadano, z śmiechem drwiącym zwrócił się do ojca i tak się odezwał:
— Widzi mi się, ze djabeł siedzi w tej kobiecie!
— A mnie się zdaje, — wybuchnął ojciec, że to w tobie djabeł siedzi mój synu!... w tobie, który zawsze byłeś moim ulubieńcem, jako ku hańbie mojej powiedziano przed chwilą! Ani jednej błogiej godziny nie zaznałem przez ciebie, odkąd na świat przyszedłeś!... Dalibóg, ani jednej godziny!...
Słowa te powtórzył trzykrotnie. Nie wiem, co tak wzburzyło mego pana i łaskawcę: czy lekkomyślność starszego syna, czy tegoż krnąbrność czy może wzmianka pana Henryka o względach okazywanych bratu. Skłonny wszakże jestem przypuszczać, iż ta rzecz trzecia najwięcej go dotknąła, bo z wszystkiego com słyszał, miarkuję, że pan Henryk od owej chwili doszedł do większego znaczenia w ojcowskim domu.
W każdym razie brat starszy wyjechał na północ trawiony gniewem i poróżniony mocno z rodziną, tem ciężej przychodziło o tem myśleć pozostałym, gdy już się wydawało zapóźno. Prośbą i groźbą zdołał skupić przy sobie ze dwunastu chłopa przeważnie synów dzierżawców; prezentowali się pięknie i hardo, gdy z białemi kokardami na kapeluszach wjechali na wzgórze koło starego klasztoru, krzycząc i śpiewając. Desperackie to było przedsięwzięcie dla takiej małej garstki ludzi przejeżdżać na własną rękę, bez żadnego wsparcia, przez znaczną część Szkocji; a co mogło ludność okoliczną jeszcze bardziej utwierdzić w tem przekonaniu, to traf, że właśnie w ową chwilę, gdy owa mizerna dwunastka z szczękiem i brzękiem wjeżdżała na wzgórek, do zatoki zawinął, szeleszcząc banderą, wielki okręt floty królewskiej, który, wysławszy przeciw nim łódź jedną, snadnie mógłby zmusić ich do posłuszeństwa!
Nazajutrz po tak pięknym odmarszu brata starszego przyszła kolej na pana Henryka: odjechał i on, ale sam, bez orszaku, ofiarować swój oręż i zawieźć listy od ojca pełnomocnikom króla Jerzego. Panna Alison zamknęła się w alkierzyku i nic, tylko płakała, póki obaj nie odjechali; własnoręcznie przypięła kokardę do kapelusza starszego z braci, a jako mi opowiadał sługa Jan Paweł, kokarda ta, gdy ją mu wynosiła, przesiąknięta była jej łzami.
W toku wszystkich następnych wydarzeń pan Henryk i jegomość pan starszy pozostali wierni układowi. Nie potrafiłem wybadać, czy dokonali czego w owym czasie, wszelakoż wierzę niezbicie, że stali mocno po stronie króla. W każdym razie uzyskali świadectwo wierności, korespondowali z lordem prezydentem, siedzieli cicho w domu i nie utrzymywali żadnych albo prawie żadnych stosunków z panem Jamesem, póki trwała owa zawierucha. Zresztą i on ze swej strony niezbyt dbał o nawiązanie łączności z rodziną. Panna Alison wprawdzie ustawicznie wysyłała gońców do niego, nie wiem wszakże, czy otrzymała odeń wiele słów odpowiedzi. Raz jeździł od niej sługa Macconochie; nieopodal Carlysle spotkał gromadę górali, wśród nich zaś pana Jamesa jadącego konno obok księcia i piastującego wysokie stanowisko. Ów wziął podany mu list (jak opowiadał mi Macconochie), otwarł go, przebiegł oczyma, złożywszy przytem usta jak gdyby sobie pogwizdywał, a potem zatknął go sobie za pas, skąd, gdy koń dał susa, list ów niepostrzeżony upadł na ziemię. Macconochie podniósł go z ziemi i zatrzymał przy sobie; jam go jeszcze widział później w jego rękach.
Pozatem docierały do Durrisdeeru różne wieści dzięki wędrującym po okolicy (co mnie zawsze dziwiło) gawędom pospólstwa. Tym sposobem rodzina dowiadywała się o łasce, jakiej doznawał James u księcia, oraz o źródle, z którego owa łaska rzekomo płynęła: oto, jak mówiono, z uniżonością mogącą zadziwić u człowieka tak dumnego (prawda, że nad dumą górowała w nim ambicja) pchał się między starszyznę, schlebiając Irlandczykom. Sir Tomasz Sullivan, pułkownik Burke i inni ludzie tejże narodowości, byli mu codziennymi druhami, przyczem odsunął się od własnych swych ziomków. Umiał zręcznie rozniecać wszelkie drobne intrygi; w tysiącznych sprawach bruździł wytrwale naszemu miłościwemu panu, królowi Jerzemu; zawsze skłaniał się do tej rady, która podobała się księciu, mniejsza z tem, czy złą była czy dobrą; wogóle, jak gracz-hazardownik, którym był przez całe życie, zdawał się mniej zważać na przebieg i wrarunki owej kampanji niżeli na wielkość łaski, jakiej mógł się spodziewać, gdyby jakimś trafem kampanja się powiodła. Zresztą w polu sprawiał się wybornie; co do tego nikt nie miał wątpliwości, gdyż znany był jako człek mężny i nieustraszony.
Niebawem nadeszła wiadomość o bitwie pod Culloden, przyniesiona do Durrisdeeru przez jednego z synów dzierżawców, który mienił się być jedynym pozostałym przy życiu z pośród tych wszystkich, co z śpiewem na ustach jechali niedawno po wzgórzu. Nieszczęśliwym trafem Jan Paweł i Macconochie rankiem owego dnia znaleźli złotą gwineję — tę właśnie, która była początkiem całej niedoli — tkwiącą wśród gałązek jałowca; udali się z nią „w te pędy“, jak wyrażają się słudzy w Durrisdeerze, do kantoru wymiany, a jeżeli wkrótce mało co pozostało im z tej gwinei, tedy jeszcze mniej im pozostało oleju w głowie. Cóż bowiem mógł Jan Paweł zrobić lepszego, jak wlecieć do sali dworskiej, gdzie cała rodzina siedziała przy wieczerzy, i ogłosić taką nowinę:
— Tomek Macmorland był tu niedawno pod drzwiami... ale... retyż-ty, rety!... ani jeden już ta za nim nie przyjedzie!...
Przyjęli te słowa, jak skazańcy, w milczeniu, jeno pan Henryk podniósł dłoń ku twarzy, a panna Alison podparła głowę rękoma. Jegomość pan starszy blady był jak ściana.
— Mam jeszcze jednego syna — odezwał się; — a oddam ci sprawiedliwość, Henryku, że został mi ten, który ma lepsze serce.
Dziwnie brzmiały takie słowa w ową chwilę, atoli pan mój starszy miał wciąż w pamięci przymówkę pana Henryka, a całe lata mimowolnej krzywdy ciężyły mu na sumieniu. Bądź co bądź jednak słowa te zabrzmiały dziwnie — i panna Alison znieść ich nie mogła. Zerwawszy się w gniewie, poczęła łajać pana starszego za owe niewczesne słowa, czynić wyrzuty panu Henrykowi, że siedzi bezpiecznie za stołem, gdy brat jego nie żyje, i złorzeczyć sobie samej, że tak opryskliwie pożegnała się z umiłowanym i zwała go kwiatem rodu, wołała po imieniu i łamiąc ręce, zapewniała go o swej miłości — tak iż słudzy stanęli w osłupieniu.
Pan Henryk zerwał się na równe nogi i stał, trzymając krzesło. Teraz on blady był jak ściana.
— Och! — wybuchnął nagle, — wiem, żeś go kochała!
— Chwała Bogu, wszyscy o tem wiedzą! — zawołała panna Alison, poczem odcięła się panu Henrykowi: — Ale jednej rzeczy nikt nie wie oprócz mnie: żeś ty w sercu był mu zdrajcą!
— Bogu wiadomo — jęknął pan Henryk, — że jak twoje, tak i moje serce doznało straty!...
Czas jakiś upłynął od owych wypadków, nie przynosząc w domu żadnych zmian, okrom tej jednej, w rodzinie, że było osób teraz troje zamiast czworga, co im ustawicznie przypominało poniesioną stratę. Jako pewno pamiętacie, pieniądze panny Alison były bardzo potrzebne dla poratowania rodzinnego majątku; więc skoro jeden z synów już nie żył, mój pan starszy umyślił wydać ją za drugiego. Pracował przeto usilnie nad nią w tym duchu po całych dniach; gdy siedział przy kominku, trzymając palec na kartach łacińskiej księgi, przyglądał się jej twarzy z życzliwą bacznością, która ojcowskim jakimś miłym wyrazem krasiła jego rysy. Ilekroć panna płakała, on współczuł jej jako człek starszej daty, który widywał jeszcze gorsze czasy i zaczyna spokojniejszem okiem patrzeć nawet na zgryzotę; gdy ona szalała z bólu, brał się znów do czytania swej łacińskiej księgi, zawsze przytem podając jakąś grzeczną wymówkę; gdy, jak to nieraz czyniła, oddawała im w darze całe swoje mienie, dowodził, iż nie licowałoby to z jego honorem, i uświadamiał jej, że nawet jeśliby on się na to zgodził, tedy pan Henryk napewnoby odrzucił tę propozycję. Non vi, sed saepe cadendo[1], było jego ulubione przysłowie; niemasz wątpliwości, że to ciche prześladowanie w znacznej mierze skruszyło jej zawziętość, również to rzecz niewątpliwa, iż miał on wielki wpływ na dziewczynę, której zastępował matkę i ojca; z tego to względu ona sama była też przejęta duchem rodziny Durie i gotowa była wiele zdziałać dla choroby Durrisdeeru, choć, jak sądzę, nie zdobyłaby się na to, by poślubić mego nieszczęsnego pana, gdyby (co rzecz dość osobliwa) w grę nie weszła rzecz nowa, a mianowicie wielka niepopularność jego imienia.
Niepopularność ta była dziełem Tomka Macmorlanda. Tomek nie był człowiekiem złym ani złośliwym, ale miał pewną nader zgubną słabość, a mianowicie długi język. Gadać lubił długo i wiele, a ponieważ był na całą okolicę jedynym człowiekiem, który przebywał na wojnie — albo raczej, jedynym który z niej powrócił — więc mógł liczyć na ciekawość słuchaczy. Zauważyłem, że ludzie którzy w walce odnieśli porażkę, bywają skłonni do wmawiania w siebie i drugich, iż padli ofiarą zdrady. Według relacyj Tomka powstańcy byli zdradzani na każdym kroku i przez każdego ze swych oficerów; zdradzono ich i pod Derby i pod Filkirk; nocny pochód wojska był krokiem do zdrady ze strony miłościwego pana Jerzego, a bitwa pod Culloden była przegrana wskutek zdrady Macdonaldów.
Zwyczaj przypisywania różnym ludziom zdrady coraz głębiej zakorzenił się w duszy tego durnia, aż wkońcu zarzut ów musiał dosięgnąć również i pana Henryka. Rzekomo bowiem (jak plótł ów gaduła) pan Henryk na szwank wystawił onych młokosów, co wyjechali z Durrisdeeru; przyrzekł im, że z większym oddziałem podąży za nimi, i zamiast to uczynić pojechał do króla Jerzego.
— Juści, pojechał, i to zara na drugi dzień! — wykrzykiwał Tomek żałosnym głosem. — Ledwo nasz biedny, zacny panicz starszy i biedne, miłe chłopaki, co z nim pojechały, minęły urwisko, a on już się oddalił z zamku... ten Judasz! Juści, juści, on ma w tem swój pomyślonek: tak czy owak on będzie panem... a tamok na górach, wśród wrzosów leży tylu umrzyków!...
W tem miejscu Tomek, jeżeli był już dobrze podchmielony, zaczynał rzewnie płakać.
Pozwólcie komuś bajdurzyć zbyt długo o jakowejś rzeczy, obaczycie, iż mu wkońcu ludzie uwierzą. Nie dziwota więc, że ów pogląd co do postąpień pana Henryka szerzył się zwolna, ale skutecznie, po całej okolicy; roztrząsali rzecz tę nawet ci ludzie, którzy wiedzieli, że było inaczej, ale nie byli świadomi bliższych szczegółów, natomiast dla ludzi nic zgoła nie wiedzących oraz ludzi złej woli był on jakoby ewangelją, której słuchali i której wierzyli nader chętnie. Poczęto stronić od pana Henryka, niebawem jednak doszło do tego, że na jego widok rozlegało się szemranie wśród pospólstwa, a kobiety (które zawsze bywają najśmielsze, jako że czują się w większem bezpieczeństwie niż mężczyźni) ważyły się miotać mu w twarz wyrzuty i obelgi. Starszego panicza ogłoszono niemal świętym. Wspominano, jak on nigdy nie przyłożył ręki do uciskania dzierżawców — boć w rzeczy samej miał rękę jeno do szastania pieniędzmi. Zgadzano — się wprawdzie, że był nieco dziki i nieokiełznany, ale (jak mówiono) o wiele lepszy był ten zawadjaka dziki lecz szczery, niśli ten kutwa i śledziennik, wciąż gmerzący nosem w księgach rachunkowych celem gnębienia i łupienia biednych dzierżawców! Pewna dziewczyna, która miała kiedyś dziecko ze starszym paniczem i była przezeń krzywdzona niejednokrotnie, stała się — o dziwo! — szczególnie gorącą orędowniczką jego pamięci. Dnia jednego, napotkawszy pana Henryka, cisnęła weń kamieniem, krzycząc:
— Kaj jest ten zacny chłopak, co panu zaufał?
Pan Henryk skierował ku niej konia i spojrzał na nią, brocząc krwią z rozciętej wargi:
— Co, i ty także, Jess? — zapytał. — Myślałem, że przynajmniej tyś się na mnie poznała.
Bo trzeba wiedzieć, że on to spieszył jej z pomocą pieniężną w ciężkiej niedoli.
Kobieta już miał w ręce drugi kamień, którym zamierzyła się jak gdyby chciała i ten rzucić. Pan Henryk, by się przed ciosem zabezpieczyć, wzniósł wgórę rękę z trzymaną w niej szpicrutą.
— Co? chcesz bić biedną dziewczynę, ty paskudny... — i uciekła, wrzeszcząc w niebogłosy, jak gdyby ją obito.
Nazajutrz wieść jak pożar obiegła okolicę, że pan Henryk zbił Jessie Broun na kwaśne jabłko. Można stąd mieć niejaką miarę szybkości, z jaką toczyła się i rosła lawina plotek i oszczerstw! Wkońcu biedny mój panicz tak był pogrzebany w ludzkiej opinji, że za przykładem starszego pana począł zamykać się w domu. Mogę wam zaręczyć, że przez cały czas ani razu nie poskarżył się ani nie zwierzył się z niego wobec najbliższych; samo źródło jego przykrości było rzeczą zbyt drażliwą i bolesną, by można było ją omawiać, a pan Henryk był wielce hardy i dziwnie uporczywy w milczeniu. Jegomość napewno coś zasłyszał czy to od Jana Pawła czy też od kogo innego; pozatem niewątpliwie zauważył zmienione zachowanie się syna. Jednakowoż wydaje mi się, że nawet on nie zdawał sobie należycie sprawy z tego, co w duszy syna działo się naówczas, co się zaś tyczy panny Alison, była ona najmniej skora do słuchania nowin, a nawet gdy je słuchała, zajmowały ją w stopniu nader niewielkim.
W najgorętszym momencie owego rozjątrzania (gdyż ono później przeminęło, tak jak wzrosło, niewiedzieć z jakiej przyczyny) przypadły wybory w mieście St. Bride, sąsiadującem z Durrisdeerem a położonem nad wodami Swift. Gotowały się jakieś zwady, nie pomnę jakie — o ile wogóle o nich co słyszałem. Powiadano powszechnie, że jeszcze przed nocą dojdzie tam do srogiej bójki i że starosta posłał po żołnierzy aż do Durrisdeeru. Jegomość nalegał, by pan Henryk tam się zjawił; zapewniał go, że jego bytność tam jest nieodzowna ze względu na poszanowanie należne domowi:
— Maluczko, a zaczną opowiadać, że my już nie piastujemy najwyższych stanowisk w naszym powiecie!
— Dziwne-ć to stanowisko, które mógłbym tu objąć — odrzekł pan Henryk, a gdy go w dalszym ciągu ciągnięto za język dodał:
— Powiem wam szczerą prawdę... Ja nie śmiem pokazać się ludziom na oczy.
— Nikt przed tobą nie wyrzekł takich słów w tym domu! — zawołała panna Alison.
— Pojedziemy we trójkę — rzekł pan starszy i w rzeczy samej po raz pierwszy w ciągu lat czterech wdział buty z cholewami (wiele się natrudził Jan Paweł, zanim zdołał wciągnąć mu je na nogi). Panna Alison ubrała się w nieużywany oddawna strój jeździecki i pomknęli w trójkę konno do miasta.
Ulice były zatłoczone gawiedzią z całej okolicy. Ledwie oczy pospólstwa spoczęły na postaci pana Henryka, rozległo się sykanie, urągania i wrzask:
— Judasz! Judasz!... Gdzie jest brat starszy?... Gdzie są chłopcy-nieboracy, co z nim pojechali?
Ktoś nawet rzucił kamieniem, ale większość zebranych oburzyła się na ten postępek, biorąc pod uwagę obecność pana starszego i panny Alison. Nie trzeba było i dziesięciu minut na to, by starszy pan pojął, iż pan Henryk miał całkowitą słuszność. Nie rzekł ani słowa, tylko zawrócił konia i odjechał, nazad do domu opuściwszy głowę na piersi. Panna Alison też nie odezwała się ani słowem, ale napewno tem więcej rozmyślała nad całą sprawą. Niewątpliwie czuła się zadraśnięta w swej dumie, gdyż uważała się za przynależną z krwi i kości do rodziny Durie‘ów; musiało też zaboleć ją serce, gdy obaczyła, iż niesłusznie zelżono jej krewniaka. W noc ową nie położyła się ani na chwilę. Niejednokrotnie miałem to i owo do zarzucenia mej chlebodawczyni, ale gdy wspomnę sobie, co ona przeszła w ową noc, przebaczam jej wszystko. Nazajutrz wczesnym rankiem podeszła do pana starszego, siedzącego na zwykłem miejscu, i odezwała się:
— Jeżeli Henryk jeszcze chce być moim mężem, gotowa jestem wyjść za niego.
Do niego zaś samego przemówiła w te słowa:
— Nie mogę cię darzyć miłością Henryku, ale Bóg wie, że współczuję ci duszą całą...
Dzień 1 czerwca 1748 roku był datą ich zaślubin, a w grudniu tegoż roku zajechałem po raz pierwszy przed bramę onego pańskiego dworu. Od tej chwili snuję kronikę wypadków, na które spoglądałem własnemi oczyma; zdaję z nich tedy relację wiarygodną i ścisłą, jakobym był świadkiem w sądzie.

ROZDZIAŁ II.
KRONIKA WYPADKÓW.
(Ciąg dalszy).

Podróż mą zakończyłem na schyłku grudnia, w dzień suchy i siarczyście mroźny. Któżby inny był moim przewodnikiem, jak nie Patey Macmorland, rodzony brat Tomka! Ten kędzierzawy, bosy smyk, liczący sobie lat dziewięć, miewał na języku więcej plugawych opowiastek, niśli zdarzyło mi się kiedykolwiek słyszeć w mem życiu, a przytem zaczął przedwcześnie wespół ze swym braciszkiem zaglądać do kieliszka. Ja sam jeszcze byłem niezbyt stary i duma nie miała u mnie przewagi nad ciekawością, a w ów mroźny poranek każdy człowiek snadnieby się zaciekawił, przysłuchując się wszelakim bajędom okolicznym, jeśliby mu przytem pokazywano po drodze wszystkie miejsca, gdzie się zdarzyły owe dziwy. Gdyśmy przebywali trzęsawiska, posłyszałem opowieści o Claverhouse‘ie, później zaś opowieści o djable, gdyśmy dotarli do szczytu urwiska. Gdyśmy mijali klasztor, dowiedziałem się tego i owego o dawnych mnichach, więc zasię o przemytnikach, którzy w zwaliskach urządzili sobie składnicę i z tej przyczyny lądowali w odległości strzału armatniego od Durrisdeeru, ale przez całą drogę pierwsze miejsce w owych jego bredniach i obmowach zajmowali Durie‘owie, a zwłaszcza biedny pan Henryk. Wskutek tego nabrawszy silnego uprzedzenia do rodziny, u której miałem służyć, byłem niepomału zdumiony, gdym zobaczył sam Durrisdeer, leżący w pięknej, osłoniętej zatoce poniżej klasztornego wzgórka, dwór przepięknie zbudowany na modłę francuską, a może włoską, bom niebardzo biegły w onych sztukach; a wreszcie plac upiększony ogrodami, trawnikami, krzewami jagody dającemi i drzewami, jakom nigdy w życiu nie oglądał. Pieniądze włożone bezużytecznie w owe wirydarze, starczyłyby w zupełności na poprawienie rodzinnego majątku, tak zaś potrzeba było nielada dochodów, by to wszystko w porządku utrzymać...
Pan Henryk sam podszedł do drzwi, by mnie powitać. Ujrzałem młodego mężczyzną o kruczych włosach (Durie‘owie wszyscy są czarniawi), o twarzy szczerej ale niewesołej, wysokiego wzrostem i silnej budowy ciała ale o zdrowiu niezbyt silnem. Bez najmniejszej wyniosłości ujął mnie za rękę i wciągnął do domu, przemawiając poprostu i uprzejmie. Tak, jak byłem w butach, wprowadził mnie do świetlicy dworskiej, by mnie przedstawić swemu ojcu. Było jeszcze jasno na dworze, przeto pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, był skrawek przeźroczystego szkła pośrodku tarczy na witrażu; pamiętam że mi się to wydało skazą na tle komnaty skądinąd tak pięknej, obwieszonej konterfektami przodków, zdobnej parkietowym pułapem z wisiorkami oraz rzeźbionym kominkiem, w rogu którego siedział pan starszy, zaczytany w Liwjuszu. Był on wielce podobny do pana Henryka i miał ten sam szczery wyraz twarzy, jednakże o wiele milszy i subtelniejszy, a mówić umiał tysiąckroć bardziej zajmująco. Zadał mi, jak sobie przypominam, wiele pytań co do kolegjum edynburskiego, gdzie osiągnąłem niedawno stopień magistra, i co do różnych profesorów, z którymi i których profesją, jak mi się zdaje, był dobrze zaznajomiony. W ten sposób, gwarząc o dobrze mi znanych rzeczach, rychło nabrałem śmiałości do rozmowy w tym domu, w którym odtąd tyle lat miałem zamieszkiwać.
Gdyśmy tak gwarzyli, weszła do pokoju żona pana Henryka. Na pierwszy rzut oka nie wydała mi się nazbyt piękną (było to na sześć tygodni przed urodzeniem panny Katarzyny), dopiero później oceniłem jej urodę. Odnosiła się do mnie nader uprzejmie; tak z tego, jak też z innych względów, była trzecią osobą, którą darzyłem głębokiem szacunkiem.
W czas niedługi potem wszystkie brednie Patryka Macmorlanda zatarły mi się w pamięci; nie dając im już wiary pozostałem odtąd na zawsze wiernym sługą, przywiązanym z całej duszy do domu Durrisdeerów. Najbardziej przywiązałem się do pana Henryka. Pracowałem z nim razem i przekonałem się, że jest zwierzchnikiem bardzo wymagającym. Okazywał mi wszelką uprzejmość w godzinach wolnych od pracy, ale w godzinach zajęć nietylko nie szczędził mi roboty, lecz dozorował mnie przy niej nader skrupulatnie. Nakoniec, pewnego dnia podniósł jakby nieśmiało głowę z nad papierów i powiada:
— Panie Mackellar, muszę aści powiedzieć, że pracujesz i spełniasz wszystko wybornie.
Były to pierwsze słowa jego uznania dla mnie; od tego dnia nie czuwał już tak gorliwie nade mną. Niebawem byłem już na stopie zażyłej z całą rodziną i gdzie tylko trzeba było coś zrobić, tam wołano pana Mackellara; w zakresie zaś mej służby w Durrisdeerze miałem zawsze wolną rękę i co do czasu i co do sposobu i nikt odemnie nie żądał rachuby choćby ze złamanego szeląga. Ale nawet w tym czasie, gdy mnie pan Henryk tak poganiał i musztrował, zacząłem dlań nabierać serca; poszło to niewątpliwie w znacznej mierze ze współczucia, nietrudno bowiem było odgadnąć, jak srodze człowiek ten cierpiał. Nieraz, gdyśmy prowadzili rachunki, zapadał w głęboką zadumę, wlepiając wzrok to w stronicę księgi, to w okno, w takie chwile wyraz jego twarzy oraz westchnienie, jakie wyrwało mu się z piersi, budziły we mnie głęboką litość i zaciekawienie. Pewnego dnia, jak sobie przypominam, zasiedzieliśmy się dość długo w szafarni, gdzieśmy mieli jakąś sprawę. Pokój ten znajduje się na poddaszu, a roztacza się z niego szeroki widok na zatokę, na mały zalesiony przylądek i długie wydmy piaskowe; tam to właśnie, w sam raz naprzeciwko słońca, zanurzającego się w toń wodną, obaczyliśmy przemytników, którzy wielką gromadą ludzi i koni gnali szybko po wybrzeżu. Pan Henryk patrzył wprost ku zachodowi, tak iż dziwiłem się, że go nie oślepiło słońce; nagle zmarszczył się, przetarł rękę, czoło i z uśmiechem odwrócił się ku mnie:
— Nie zgadłbyś waćpan, o czem myślałem — odezwał się. Przyszło mi na myśl, że byłbym szczęśliwym człowiekiem, gdybym mógł tak jeździć i narażać życie, jak ci ludzie wyjęci z pod prawa.
Odpowiedziałem mu, że zauważyłem u niego brak pogody i radości, i dodałem, że powszechną wadą ludzką jest zazdrościć drugim ich losu i mniemać, iż zmiana przyniesie nam lepszą dolę. W tem miejscu zacytowałem znany wiersz Horacego, jako młokos świeżo ze szkół przybyły.
— Owszem, owszem — odrzekł pan Henryk. — Zgadzam się z waćpanem... ale powróćmy już do naszych rachunków.
Niebawem jednak zacząłem potroszę dociekać powodów jego zgryzoty. Doprawdy, nawet człek ślepy wykryłby rychło, że nad owym domem zawisnął posępny cień — cień dziedzica Ballantrae. Żyw czy umarły (a wówczas miano go za umarłego) człowiek ten był rywalem swojego brata; był jego rywalem w szerszym świecie, gdzie nie słyszało się nigdy dobrego słowa o panu Henryku, natomiast same pochwały i wyrazy ubolewania gdy chodziło o starszego brata; rywalem był i w rodzinnym domu, nietylko w obliczu ojca i żony, ale nawet wobec domowej służby.
Rej wodzili wśród czeladzi dwaj starsi już słudzy. Jan Paweł, mały, łysy, uroczysty a gniewliwy człeczyna, ciągły mentor i kaznodzieja, a przytem (oddajmyż mu tę sprawiedliwość) nienagannie wierny sługa był przywódcą tych, co stali po stronie starszego brata. Nikt na tyle rzeczy sobie nie pozwalał, co Jan Paweł. Znajdował w tem upodobanie, by publicznie okazywać lekceważenie panu Henrykowi, przyczem nieraz nie obeszło się bez wzgardliwych porównań. Pan starszy i pani Henrykowa gromili go za to, rzecz oczywista, ale nigdy tak stanowczo, jak na to zasługiwał; zresztą dość było, by ukazał twarz zapłakaną i rozpoczął lamenty nad panem Jakóbem — swoim „chłopyszkiem“, jak go nazywał — a już mu wszystko wybaczono. Pan Henryk znosił to wszystko w milczeniu, spoglądając to smutnym, to ponurym wzrokiem. Wiedział, iż niepodobna mu iść w zawody ze zmarłym, a nie mógł zdobyć się na to, by zganić starego sługę za owo uchybienie. Kto jak kto, ale on nie potrafił w takim celu użyć języka...
Wodzem przeciwnego stronnictwa był Macconochie, stary rubacha, zawsze pijany, słoneczny i hałaśliwy. Nieraz mnie zastanawiał ten dziwny zbieg okoliczności, że każdy z tych dwóch służących bronił człowieka wręcz mu przeciwnego usposobieniem — i że obaj oczerniali własne wady i wynosili pod niebiosa własne zalety, gdy dostrzegli je u którego ze swych panów. Macconochie rychło powąchał, do kogo lgnie w cichości moje serce, spoufalił się wielce ze mną i nie raz całą godzinę wymyślał na pana Jamesa, na czem, bywało, ucierpiała nieraz i moja robota.
— Oni tu pogłupieli z kretesem! — krzyczał. — A niechże ich piorun wytraci! Dziedzic... Niech djabli wezmą tego, kto go tak nazwie!... teraz pan Henryk powinien być dziedzicem! Powiem panu, że póki ten dziedzic tu był, to żaden z tych chłystków tak się nim nie zachwycał... Szkoda, że ten drab nosił takie nazwisko! Nigdym z jego ust nie posłyszał dobrego słowa... nic, ino same bezecne, plugawe, bezbożne przekleństwa... niech go djabli wezmą! A teraz niema takiego, ktoby pamiętał jego szpetne postępki... On człek zacny, wzór wszelkiej cnoty!... Słyszałeś kiedy waszmość, panie Mackellar, o tkaczu, co się zwał Wully White? Co, nie? Otóż ten Wully był człowiekiem pobożnym, a przytem trzeźwym; ani mi on brat ani swat, zresztą ja nawet znosić nie mogłem jego widoku...
W każdym razie był to co się zowie śmiałek, skoro poważył się karcić dziedzica za jakieś jego postępki. Wielkimże było zaszczytem dla jaśnie dziedzica Ballantrae wszczynać nieubłaganą waśń z tkaczem?
Mówił to Macconochie tonem szyderczym, bo ilekroć pojawił się na jego ustach pełny tytuł starszego z braci, nigdy nie obeszło się przytem bez zgrzytu nienawiści.
— A jednak ją wszczął! Ładne to było zajęcie: dobijał się do jego drzwi, hałasował, krzyczał i huczał, sypał mu proch do kominka i puszczał w okna fajerwerki, aż w końcu stary poczciwiec począł myśleć, że to djabeł przyszedł po jego duszę. Otóż, że krótko opowiem te długie dzieje, Wully wkońcu zbzikował i klęczał ustawicznie i niepodobna go było skłonić, by powstał; przytem cięgiem płakał, modlił się i labiedził bez końca, aż wkońcu zmarło się nieborakowi. Był to istny rozbój, to każdy przyznać musi!... Spytaj waćpan Jana Pawła... on, człek, tak bogobojny, wstydził się i zrzędził na tę psotę! Doprawdy, zaszczytne zajęcia dla jaśnie dziedzica Ballantrae!
Zapytałem go, co też sam dziedzic o tem myślał.
— Skądże mogę wiedzieć? — odpowiedział. On nigdy nic nie powiedział!
I swoim zwyczajem zaczął znów kląć i wymyślać, raz po raz wtrącając tytuł: „jaśnie dziedzica Ballantrae", wypowiadany przez nos serdecznym głosem.
Podczas takich to wynurzeń pokazał nieraz ów list wysłany do Carlisle; na papierze widniał jeszcze odcisk końskiego kopyta. Nawiasem dodam, że już odtąd nie wdawałem się w poufałość z Macconochie‘m, albowiem wówczas wyraził się tak złośliwie o żonie pana, Henrykowej, iż musiałem ostro go zgromić, w następstwie tego zaś trzymać go od siebie w należytej odległości.
Jegomość pan starszy był zawsze jednak uprzejmy dla pana Henryka, ba, okazywał mu wielką wdzięczność i serdeczność; często klepał go po ramieniu i powiadał jakby wszem wobec oznajmując:
— Oto syn, który jest mi prawdziwą pociechą!
I niemasz wątpliwości, że wdzięczny był mu wielce, jako człek rozumny i sprawiedliwy, ale coś mi się zdaje, że na tem się kończyło... a jestem pewny, że to samo myślał i pan Henryk. Miłość ojcowska była całkowicie po stronie zmarłego syna. Prawda, że zdradzał się z nią nieczęsto; wobec mnie bodaj tylko raz jeden. Pewnego dnia mianowicie zapytał mnie, jak ułożyły się moje stosunki z panem Henrykiem. Wyznałem mu szczerze całą prawdę.
— Tak, tak! — odpowiedział, spoglądając zukosa na płonące ognisko. — Henryk jest dobrym, bardzo dobrym chłopcem... A czy słyszałeś aść panie, Mackellar, że miałem jeszcze jednego syna? Niestety nie był on podobno tak zacnym młodzieńcem, jak Henryk; ale żal mnie bierze, panie Mackellar! on już nie żyje!... A póki żył, wszyscyśmy byli zeń bardzo dumni, o tak, bardzo dumni! Choć on czasami nie był taki, jakim być powinien, to jednak kochałem go może bardziej...
Ostatnie słowa wypowiedział w zadumie, patrząc w ogień kominka, a potem zwrócił się do mnie z wielką żywością.
— Ale cieszę się bardzo, że asan tak dobrze żyjesz z panem Henrykiem. Przekonasz się, że będziesz w nim miał dobrego zwierzchnika.
To rzekłszy, otworzył książkę, co było u niego zwykłym znakiem zakończenia rozmowy. Ale napewno niewiele czytał, a jeszcze mniej zrozumiał ze swej lektury. Bitwa pod Culloden i los starszego syna — był to ciężar przytłaczający ustawicznie jego myśli. Ciężarem zaś moich myśli była nienaturalna jakaś zawiść względem zmarłego brata pana Henryka, która już wtedy zaczęła wzrastać we mnie.
Na ostatek zostawiam sobie to co mam powiedzieć o pani Henrykowej, tak iż niniejsze wyrażenie mego sentymentu może wydać się ponad miarę silnem; czytelnik zechce sam w tej mierze sąd swój ustanowić, skoro ja już powiem wszystko. Wszelako najpierw muszę wspomnieć o innym szczególe, który był drogą do bliższej poufałości w tym względzie. Jeszcze nie było upłynęło pół roku od mego przybycia do Durrisdeer, gdy zdarzyło się, że Jan Paweł obłożnie zachorował; wedle mego skromnego mniemania główną przyczyną jego choroby było pijaństwo; jednakowoż doznawał takiej czci i pieczołowitości, niby jaki człek święty nawiedzony nieszczęściem, bo zresztą w istocie czynił wszelkie pozory świętości, tak iż nawet pleban, który go odwiedzał, wyznał na odchodnem, że jest zbudowany jego zachowaniem się. W trzecim dniu jego choroby podszedł do mnie pan Henryk z miną mocno skwaszoną.
— Mości Mackellar — odezwał się — chciałbym waćpana pofatygować drobną przysługą. Zwykliśmy płacić pewnej osobie małą pensyjkę, której doręczanie było rzeczą Jana; ponieważ jednak on zachorzał, nie wiem zalibym mógł komu innemu powierzyć tę czynność jak nie waćpanu. Sprawa delikatnej jest natury; z pewnych, całkiem dostatecznych powodów nie mogę owych pieniędzy dostarczać własnoręcznie; nie mogę wysłać Macconochiego, ze względu na jego długi język... a ja... a ja... bardzobym pragnął, by rzecz ta nie doszła do uszu mej małżonki.
Przy tych słowach zapłonił się mocno na całej twarzy.
Prawdę powiedziawszy, kiedym się dowiedział, że mam zanieść te pieniądze do niejakiej Jessie Broun, która była kobietą wcale niepoczciwą, podejrzywałem pana Henryka, iż kryje się w tem jakaś niezbyt jasna jego sprawka. Tem większegom doznał wrażenia, kiedy na jaw wyszła cała prawda.
Owa Jessie miała mieszkanie w podgórnym, krętym zaułku miasta St. Bride. Dzielnica owa była siedliskiem wszelakiej hołoty, przeważnie włóczęgów i przemytników. U wnijścia siedział jakiś człek z rozbitą głową, a nieco powyżej kupa drabów śpiewała i swarzyła się w jakiejś szynkowni, choć godzina była jeszcze wcale wczesna. Dalibóg, gorszej hałastry i otoczenia nie zdarzyło mi się widzieć nawet w wielkiem stołecznem mieście Edynburgu; jużem się namyślał, czyby się nie cofnąć. Kwatera Jessie była kubek w kubek jednakowa ze swem sąsiedztwem, ona zaś sama też od niego nielepsza. Nie chciała dać mi pokwitowania (którego kazał mi od niej żądać pan Henryk, jako człek we wszystkiem nader skrupulatny), póki nie posłała po gorzałkę; wtedy dopiero przy kieliszku udało mi się ją do tego nakłonić. Przez cały czas zresztą zachowywała się trzpiotowato i nieprzystojnie, to małpując maniery wielkiej damy, to wybuchając niepowściągliwą wesołością, to mizdrząc się nieznośnie. Mówiąc o pieniądzach, wzięła się na ton bardziej tragiczny:
— To judaszowe srebrniki! — wołała. — Tak, tem właśnie są one w moich oczach! To Judaszowe srebrniki za człowieka niecnie zdradzonego! Patrzaj waćpan, na com zeszła! Ach, gdyby zacny nasz chłopak powrócił, wszystkoby się zmieniło! Ale on już nie żyje... leży martwy wśród gór..., zacny, przezacny chłopczyna!
Ilekroć krzycząc, wspomniała o tym „przezacnym chłopczynie“ wpadała jakby w zachwycenie, składając ręce i przewracając oczyma, tak, iż miałem wrażenie, że chyba się tego wyuczyła od wędrownych aktorów. Jej całe strapienie wydawało mi się mocno przesadne i udane; zacząłem domyślać się, że dlatego tak się uporczywie trzymała onej sprawy, że jej hańba była jedyną rzeczą, z której mogła być dumna. Nie powiem, jakobym nie odczuwał dla niej litości, w każdym razie owa litość łączyła się ze wstrętem, zresztą i ona we mnie wygasła, gdym ujrzał w niej nową zmianę obyczajów. Gdy już się sprzykrzyło jej mieć we mnie słuchacza, nakoniec zdecydowała się położyć swój podpis na pokwitowaniu, i krzyknąwszy „Naści!“ rozpuściła język w steku najplugawszych przekleństw, każąc, bym się wynosił czemprędzej i zaniósł ten kwitek Judaszowi, który mnie przysłał. Po raz pierwszy wówczas posłyszałem to przezwisko związane z imieniem pana Henryka. Ażem się zachwiał na nogach, rażony gwałtownością jej słów i postępowania, i niby pies obity wymknąłem się pod gradem przekleństw z jej izby. Ale i wtedym nie doznał spokoju, gdyż jędza rozwarła okno i wychyliwszy się zeń, ścigała mnie zelżywemi słowy przez cały zaułek; wolno kupcy i przemytnicy, podszedłszy ku drzwiom szynkowni, przyłączyli się do owego naigrawania, a jeden z nich zdobył się nawet na tę nieludzkość, iż poszczuł na mnie psa, który ugryzł mnie w kostkę. Gdyby mi było tego potrzeba, miałbym na całe życie nauczkę, że należy unikać złego towarzystwa. Odjechałem do domu, przejęty bólem z ukąszenia oraz silnem oburzeniem.
Pan Henryk przebywał właśnie w kantorze udając wielce zajętego, ale widziałem, że niecierpliwił się, chcąc corychlej posłyszeć sprawozdanie z mego poselstwa.
— No i cóż? — zagadnął mnie, ledwom wszedł. Gdym mu opowiedział pokrótce wszystko, co się zdarzyło, nadmieniając, że Jessie wydaje mi się kobietą niewdzięczną i niegodną jego łaskawości, rzekł na to:
— Tak, ona względem mnie nie jest przyjaźnie usposobiona... ale, prawdę mówiąc, panie Mackellar, niewieloma przyjaciółmi mogę poszczycić się na tym świecie, a przytem ona ma pewną rację po temu, żeby być dla mnie niesprawiedliwą. Nie będę taił tego, o czem powszechnie wiadomo w całej okolicy. Ta kobieta została skrzywdzona przez jednego z naszej rodziny...
Pierwszy to raz posłyszałem z ust jego aluzję, prawda że daleką, do postępków starszego brata. Zdaje mi się, że brała go chętka, by powiedzieć prawdę bez ogródek; zdołał jednak pohamować buntujący się język i mówił w dalszym ciągu.
— Dlatego to pragnąłbym, by o tem nic nie mówiono. Mogłoby te sprawić przykrość mojej małżonce... i mojemu ojcu — dodał, rumieniąc się powtórnie.
— Panie Henryku — odpowiedziałem, gdyby to odemnie zależało poradziłbym waszmości, by nie robił z tą kobietą takich ceregieli. Co przyjdzie jej z pańskich pieniędzy? Ona nie zna, co trzeźwość i oszczędność... a co się tyczy wdzięczności, to prędzejby ktoś mleko wycisnął z kamienia, niż od niej dobre słowo! Przeto jeżeli waszmość powściągniesz swą szczodrobliwość, w świecie nic się nie zmieni, wyjąwszy to, że nogi pańskich posłańców nie będą na szwank wystawione.
Pan Henryk uśmiechnął się, ale po chwili odrzekł z wielką powagą:
— Bardzo mi przykro, żeś waćpan wrócił z raną na nodze...
— Racz waszmość i to wziąć pod uwagę — mówiłem dalej — że radę tę daję po dłuższym namyśle; wszelakoż na początku serce moje miało wiele współczucia dla tej kobiety.
— A jakże, jakże! odrzekł pan Henryk. — Zresztą niech i to aści niech będzie wiadomem, że jam znał ją niegdyś nader porządną dziewczyną. Pozatem mam ten zwyczaj, że choć mówię mało o mej rodzinie, jej cześć i dobre imię bardzo mi leżą na sercu.
Na tem urwała się rozmowa, pierwsza, jakąśmy z sobą wiedli w takiej poufałości. Tego samego wszakże dnia, pod wieczór, przekonałem się niezbicie, że ojciec był doskonale obznajmiony z całą sprawą i że pan Henryk jedynie przed swą żoną trzymał tę rzecz w tajemnicy. Albowiem oto com posłyszał z ust mego starszego pana:
— Martwię się myślą, że waćpan miałeś dziś niemiłe poselstwo; ponieważ nie wchodzi ono wcale w zakres pańskich obowiązków, pragnę panu szczególniej podziękować, a jednocześnie wspomnieć mu (o ileby pan Henryk omieszkał to uczynić), jak bardzo jest pożądanem, by ani jedno słowo o całej tej sprawie nie doszło do uszu mej synowej. Domyślniki dotyczące osoby zmarłej, panie Mackellor, w dwójnasób bywają bolesne.
Gniew zawrzał w mem sercu, niewiele brakowało, a byłbym się uniósł i powiedziałbym w oczy jegomości, że nie postępuje właściwie, utwierdzając w sercu małżonki pana Henryka obraz jego zmarłego brata, i że uczyniłby o wiele lepiej, gdyby starał się skruszyć owo fałszywe bożyszcze. Albowiem w onej chwili uświadomiłem sobie z całą jasnością, jaka przepaść leżała między moim zwierzchnikiem a jego małżonką.
Pióro moje dość jest sposobne do spisywania prostej opowieści, rzecby można, suchej kroniki wypadków; ale przedstawienie w należytem świetle tysiąca drobnych szczegółów, niedość w sobie znaczących, by zasługiwały na opowiedzenie, — przytaczanie słów niewiele mówiących tego co się czytało w spojrzeniach — i zamieszczenie treści osiemnastu miesięcy na połowie stronnicy — jest to przedsięwzięcie, którego nie mam odwagi wykonać. Wina cała, (że powiem może aż nadto szczerze) leżała po stronie żony pana Henryka. Ona bowiem niejako za zasługę sobie poczytywała, iż się zgodziła wyjść za mąż, i czuła się jakby męczenniczką; zaś pan starszy świadomie czy nieświadomie, umacniał ją w owem przekonaniu. Za zasługę też sobie uważała swoją stałość względem zmarłego, choć sądząc wedle sumienia, należałoby tę stałość nazwać raczej niewiernością wobec żyjącego; także i pod tym względem znajdowała silną ostoję w swoim teściu. Przypuszczam, że płynęło to stąd, iż pan starszy lubił mówić o stracie, jaką poniósł, a wstydził się mieć pana Henryka ciągłym świadkiem swych wynurzeń. Tak czy owak, dzięki niemu powstała w tem małem gronie rodzinnem pewna jakby koterja, do której nie dopuszczano pana Henryka. Zdaje się, iż za lat dawniejszych, ilekroć prócz rodziny nie było nikogo w Durrisdeerze, panował obyczaj, że pan starszy siadywał przy kominku, racząc się winem, a panna Alison, zamiast udać się do swej komnatki, przynosiła stołeczek i wiodła serdeczną pogawędkę ze swym opiekunem; obyczaj ten utrzymał się później, gdy została żoną mego chlebodawcy. Pewnie, iż miłą było rzeczą widzieć imć pana tak serdecznie usposobionego dla swej synowej, ja jednakże tak dalece byłem stronnikiem pana Henryka, że mogło mnie tylko gniewać to jego odosobnienia. Nieraz widziałem, jak wiedziony nagłą decyzją wstawał pomimowoli od stołu, by przyłączyć się do żony i ojca; oni ze swej strony odwracali się doń z uśmiechem, jak do natrętnego dziecka, i z tak źle ukrywanym wysiłkiem wciągali go do rozmowy, iż nieborakowi nie zostawało nic innego, jak znaleźć się znów przy mnie za stołem, skąd (wobec wielkich rozmiarów sali jadalnej) słyszeliśmy jeno głuchy szmer głosów gwarzących koło kominka. Siedział tak nieraz długo i poglądał w ich stronę, a ja z nim razem, — i tylko niekiedy, widząc, jak starszy pan potrząsa smutnie głową, to znów kładzie rękę na głowie swej synowej lub tuli do siebie jej rękę jakby na znak pocieszenia, niekiedy zaś pochwytując wymianę łzawych spojrzeń, miarkowaliśmy, że rozmowa toczy się na stary temat... i że cień zmarłego krąży wciąż w tej sali.
Bywają chwile, kiedy mam za złe panu Henrykowi tę zbytnią wyrozumiałość; wszelakoż musieliśmy pamiętać, że pani Alison jedynie przez współczucie została jego żoną i że on przystał na ten warunek — zresztą brakło mu odwagi, by miał kiedy sprzeciwić się takiemu stanowi rzeczy. Pewnego razu, jak sobie przypominam, oznajmił, iż wynalazł człowieka, który potrafi wstawić nową szybkę w rozbitem oknie. Ponieważ pan Henryk miał na głowie wszystkie gospodarskie sprawy, przeto rzecz ta najwyraźniej wchodziła w zakres jego uprawnień. Atoli, wobec snującej się wciąż mary starszego brata szybka ta była uważana niemal za świętość; przeto na pierwszą wzmiankę o jakiejkolwiek zmianie krwawy pąs oblał lice żony pana Henryka.
— Dziwię ci się bardzo! — krzyknęła.
— Sam sobie się dziwię! — odparł pan Henryk z taką goryczą, jakiej nigdy nie zdarzyła mi się słyszeć w jego głosie.
W sprawę wdał się jegomość, przemawiając łagodnemi słowy, tak iż przed końcem posiłku wszystko jakoby poszło w niepamięć, lecz po obiedzie, gdy owych dwoje zasiadło na zwykłem miejscu przy kominie, obaczyliśmy panią Henrykową zanoszącą się płaczem i przytulającą głowę do kolan teścia. Pan Henryk podjął ze mną rozmowę na temat jakichś spraw swego majątku. Już to on wogóle mało o czem umiał mówić, jak nie o gospodarstwie, i nigdy nie był dobrym kompanem do rozmowy; onego wszelako dnia wiódł tę rozmowę przez czas dłuższy, przyczem wzrok jego raz po raz błądził w stronę kominka, a głos mu się zmieniał, nie przerywając się jednak i nie tracąc swobody. Mimo wszystko szyby nie wprawiono, co panu Henrykowi, jako sądzę, wydało się wielką klęską.
Czy był człowiekiem hardym, czy nie, w każdym razie Bogu wiadomo, że był aż nadto uprzejmy. Żona odnosiła się doń z pewną jakby pobłażliwością, która, gdybym ją spotkał w mej żonie, napewnoby mnie bolała głęboko i drażniła mą próżność; on jednakże przyjmował ją jakoby wielką jaką łaskę. Trzymała go zawsze w pewnej odległości od siebie; zapominała o nim, potem sobie przypominała i odwracała się ku niemu, tak jak się postępuje z dziećmi; karciła go nagłą zmianą twarzy i zaciśnięciem ust, jak gdyby wstydząc się jego niezręczności; rozkazywała mu spojrzeniem, gdy miała się mniej na baczności, gdy zasię bardziej na siebie zważała, targowała się z nim o najzwyklejsze objawy czułości, jakoby okazywała mu niesłychane łaski. On na to wszystko odpowiadał nieznużoną nigdy, wprost niewolniczą uległością, rozmiłowany, jako mówią, nawet w ziemi, po której ona stąpała; miłość ta gorzała mu w oczach jasno jak lampa.
Taki stan rzeczy panował w tej rodzinie aż do 7 kwietnia 1749 roku, gdy zdarzył się pierwszy z owych wypadków, które miały tyle serc zakrwawić i tylu ludzi pozbawić żywota....
W dniu rzeczonym, tuż przed wieczerzą, siedziałem w mym pokoju, gdy nagle drzwi się otwarły naoścież i wtargnął przez nie, bez stukania jakie przystoi ludziom dobrze wychowanym, Jan Paweł, oznajmiając mi, że na dole jakiś człowiek żąda rozmowy z włodarzem (ten tytuł mego urzędu wymówił jakby z przekąsem).
Zapytałem, co to za człowiek i jakie jego miano. Wówczas odsłonił się powód złego humoru Jana Pawła; okazało się bowiem, że gość nie chciał nikomu, oprócz mnie, wyjawić swego nazwiska, co totumfackiemu słudze wydało się zniewagą.
— Dobrze — odezwałem się z uśmiechem; — zobaczę, czego on sobie życzy.
W sieni zastałem rosłego człowieka, odzianego bardzo skromnie i otulonego w płaszcz żeglarski; wyglądał na człowieka, który dopiero co wyszedł na ląd — jakoż tak było w istocie. Nieopodal stał Macconochie, wywaliwszy język z gęby i podparłszy dłonią brodę, gapiąc się na przybysza niby jakiś tępak, któremu z trudnością przychodzi myślenie. Przybysz, prześladowany tem spojrzeniem, zasunął sobie płaszcz na policzki i zdawał się czuć nieswojo. Ledwo obaczył mnie wchodzącego, natychmiast podszedł bliżej i jął mnie witać nader ugrzecznionym sposobem.
— Przezacny człowiecze — odezwał się, — po tysiąckroć przepraszam waćpana, żem go fatygował, ale jestem doprawdy w położeniu wielce kłopotliwem, tu zaś mam do czynienia z takim synem baraniego rodu, znanym mi jakoby z wyglądu, a co ponoć prawdopodobniejsze, znającym moje rysy. Z tego, że waszmość przebywa wśród tej rodziny i to na stanowisku dość odpowiedzialnem (co było przyczyną, iżem ośmielił się wzywać waćpana), wnoszę iż należysz do uczciwego stronnictwa.[2] Czy tak jest w istocie?
— Możesz być waćpan pewnym w każdym razie — odrzekłem, — że nikomu należącemu do tego stronnictwa włos z głowy nie spadnie w Durrisderze.
Tak właśnie przypuszczałem, mój drogi człowiecze — rzekł na to nieznajomy. — Trzeba waszmości wiedzieć, że niemal przed chwilą zostałem tu dowieziony do lądu przez wielce uczciwego człowieka, którego miana nie mogę sobie przypomnieć i który ma wyczekiwać mnie do rana, narażając potrosze własną skórę, a jeżeli mam być wobec aści szczery, to powiem, że chodzi i o moją. Tak już często salwowałem życie moje z różnych opresyj, mości panie... (nie mogę sobie przypomnieć aścinego nazwiska, które jest wielce zacne)...iż dalibóg byłoby mi nader przykro je utracić. A ten barani syn, którego, jak mi się zdaje, widziałem przed Carlisle...
— Wielmożny panie — przerwałem. — Macconochie‘mu możesz waszmość wierzyć choćby do jutra.
— Bardzo mi miło posłyszeć takie słowa z ust waszeci — odparł nieznajomy. — Prawdę mówiąc, nazwiska mego lepiej nie wymawiać w tej okolicy Szkocji, ale wobec człowieka tak zacnego jak waćpan, nie będę, rzecz prosta, żywił żadnych tajemnic, przeto jeśli waszmość pozwolisz, powiem ci je szeptem na ucho. Miano moje jest Franciszek Burke... pułkownik Franciszek Burke... a przybyłem tutaj, z poważnem dla siebie niebezpieczeństwem, by zobaczyć się z aścinymi chlebodawcami... wybaczysz mi waćpan, że nadaję im takie miano, gdyż jest to okoliczność, którejbym się nigdy nie domyślał, sądząc z powierzchowności i manier waćpana. Jeżeli zatem waszmość będziesz natyle uprzejmy, iż zameldujesz im moje nazwisko, prosiłbym też dodać, iż przynoszę listy, które winny sprawić wielką radość w tym domu.
Pułkownik Franciszek Burke był jednym z tych Irlandczyków, którzy stojąc po stronie księcia przynieśli jego sprawie niezliczone szkody, a przeto tak byli nielubiani przez Szkotów w czasie powstania. Zaraz też mi przyszło na myśl, jak zdumieni musieli być ludzie wiadomością, że dziedzic Ballantrae przystał do owej partji... W tejże chwili silne przeczucie prawdy opanowało mą duszę.
— Racz waszmość wejść tutaj — odezwałem się, otwierając drzwi jednego z pokojów, — a ja pójdę zawiadomić mego pana.
— Bardzo to grzecznie z pańskiej strony, mości panie... mniejsza o nazwisko — rzekł na to pułkownik.
Wyszedłem więc zwolna na górę, do świetlicy. Zastałem tam ich wszystkich troje. Jegomość siedział na zwykłem miejscu, żona pana Henryka przy oknie za robótką, a pan Henryk (jak to miał często w zwyczaju) przechadzał się po drugim końcu pokoju. Stół pośrodku świetlicy już był zastawiony do wieczerzy. Opowiedziałem pokrótce wszystko, com miał do powiedzenia. Wielkie wrażenie wywarły moje słowa. Jegomość oparł się mocno o tylną poręcz krzesła, pani Henrykowa zerwała się z miejsca i jakby odruchowo stanęła na nogi, zamierzając z mężem przez całą długość pokoju nieme, osłupiałe spojrzenie, podobne dziwnemu, groźnemu wyzwaniu, a lica im okrywały się coraz to większą bladością. Po chwili pan Henryk zwrócił się w moją stronę, nic nie mówiąc, jedno dając mi znak palcem. Wystarczyło mi to jednak zupełnie, przeto zszedłem na dół, by przyprowadzić pułkownika.
Gdy powróciłem, wiodąc go z sobą, zastałem owych troje tak, jakem ich był zostawił, a myślę, że przez cały czas mej nieobecności nie padło pomiędzy nimi ani jedno słowo.
— Niewątpliwie mam przed sobą lorda Durrisdeer? — przemówił, kłaniając się, pułkownik.
Starszy pan odwzajemnił mu się ukłonem, przytakując.
— Jeżeli zaś się nie mylę — ciągnął pułkownik, — tu oto widzę dziedzica Ballantrae?
— Nigdym nie nosił tego miana — odpowiedział pan Henryk — jestem Henryk Durie, do usług waszmości.
Naostatek pułkownik zwrócił się do pani Henrykowej, i złożywszy na sercu kapelusz, oddał jej ukłon pełen zabójczej wytworności.
— Niepodobna się mylić, spoglądając na tak piękną postać kobiecą — przemówił. — Wszak mam zaszczyt mówić z uroczą panną Alison, o której tylekroć zdarzyło mi się słyszeć?
Małżonkowie znowu zamienili pomiędzy sobą spojrzenia.
— Jestem żoną mości Henryka Durie — odparła; — atoli panieńskie moje imię brzmiało Alison Graeme.
W tę chwilę wmieszał się do rozmowy jegomość, mówiąc:
— Stary już człek ze mnie i życiem złamany, panie pułkowniku Burke. Wielkąbyś mi łaskę wyrządził waszmość, przystępując wprost do rzeczy. Powiedz mi, zali przynosisz wieści o... — tu zawahał się, poczem głosem dziwnie zmienionym dokończył: — ... o moim synu?
— Drogi i zacny panie — odrzekł pułkownik. — Jako żołnierz, będę wobec waszmości zupełnie szczery. Przynoszę wieści o synu.
Jegomość wyciągnął przed siebie rękę, potrząsając nią szybko, jak gdyby chciał dać znak jakiś; trudno jednak było odgadnąć, czy życzy sobie, by dalej mówiono, czy też, by zostawiono mu chwilę czasu. Wkońcu wykrztusił z siebie tylko te dwa słowa:
— Czy dobre? — Pewnie! Najlepsze w świecie! — zawołał pułkownik. — Mój serdeczny przyjaciel i uwielbiany towarzysz przebywa o tej godzinie w pięknym Paryżu i (jak wnoszę z codziennych jego obyczajów) prawdopodobnie zasiada w fotelu, oczekując wieczerzy... Na miły Bóg! zdaje mi się, że pani dobrodziejka mdleje!
Istotnie pani Henrykowa pobladła śmiertelnie i oparła się bezwładnie o framugę okna. Gdy jednak pan Henryk ruszył się z miejsca, chcąc podbiec ku niej, natychmiast wyprostowała się, wstrząśnięta jakimś nagłym dreszczem.
— Nic mi się nie stało! — szepnęła zbielałemi usty.
Pan Henryk zatrzymał się, a twarz mu drgnęła silnym skurczem gniewu. Po chwili zwrócił się do pułkownika, mówiąc:
— Nie czyń sobie waćpan wyrzutów, iż twe słowa tak podziałały na moją małżonkę. Rzecz-ci to całkiem naturalna; wychowaliśmy się we troje razem, niemal jako rodzeństwo.
Pani Henrykowa spojrzała na męża jakoby z ulgą albo nawet i wdzięcznością. Wedla mego myślenia, owo przemówienie było dlań pierwszym krokiem do zaskarbienia sobie jej względów.
— Waćpani dobrodziejka musisz mi wybaczyć — ozwał się pułkownik, — boć, prawdę mówiąc, istny ze mnie prostak, gbur irlandzki, i powinienem dostać kulką w łeb za to, że tak niezręcznie sprawę mi zleconą wypełniam w obecności kobiety. Ale oto są listy pisane własną ręką dziedzica, z osobna do każdego z was trojga, a znając niezwykłe talenta mego przyjaciela, jestem pewny, iż z większym o wiele wdziękiem, niślibym ja potrafił, opowiedział w nich własne swe dzieje.
To mówiąc, wydobył z zanadrza wspomniane trzy listy, ułożył je wedle napisów, poczem wręczywszy pierwszy z nich jegomościowi, (który pochwycił go skwapliwie), podszedł z drugim do żony pana Henryka. Ona jednak skinęła ręką, jakby odpychając go od siebie:
— Racz waszmość oddać to memu mężowi — ozwała się zdławionym głosem.
Pułkownik był człowiekiem bystrym, mimo to zbił się nieco z tropu tą odmową.
— Ma się rozumieć!... — wyjąkał. — Jakiż kiep ze mnie, żem na to nie wpadł... Ma się rozumieć...
Wszelakoż ciągle jeszcze trzymał list przed sobą — aż wkońcu pan Henryk zdecydował się sięgnąć ręką ku niemu. Wówczas nie zostało już nic innego, jak podać w tę stronę owo pismo. Pan Henryk wziął oba listy — żony i swój — i obejrzał je z wierzchu, zmarszczywszy mocno brwi jakby w zamyśleniu. Wprawiał mnie o zdumienie swem pełnem godności postępowaniem; ale właśnie przyszła dlań chwila, w której miał dowieść godności swego charakteru.
— Pozwól, że wezmę cię pod rękę i zaprowadzę do twego pokoju — odezwał się do żony — Wszystko to przyszło tak nagle... a przytem pewno będziesz wolała przeczytać ten list na osobności.
Znów spojrzała nań wzrokiem, w którym malowało się zdziwienie. On jednak nie dał jej przyjść do słowa, zbliżając się do niej żwawej
— Wierzaj mi, że tak będzie najlepiej — przemówił, — a pan pułkownik Burke zbyt rozważnym jest człowiekiem, by nie miał ciebie za wytłomaczoną.
To rzekłszy, ujął ją zlekka za rękę i wyprowadził ze świetlicy.
Pani Henrykowa już do nas nie powróciła owego wieczoru, a gdy nazajutrz rano pan Henryk poszedł ją odwiedzić, ona (jakom się dowiedział znacznie później) oddała mu list, zgoła nierozpieczętowany.
— Ach, przeczytaj już wreszcie! — zawołał.
— Oszczędź mi tego! — odpowiedziała.
Temi dwoma zdaniami, wedle mego sądu, oboje zniweczyli znaczną część szlachetnych plonów dnia poprzedniego. W każdym razie list nierozpieczętowany dostał się do rąk moich i w tymże stanie został przeze mnie spalony.

Chcąc mieć dokładną relację co do przygód dziedzica od czasu bitwy pod Culloden, napisałem niedawnym czasem do pułkownika Burke, obecnie kawalera orderu św. Ludwika, prosząc go o przysłanie mi jakowych pisemnych notatek, jako że po upływie lat tak wielu niezbyt ufałem własnej pamięci. Wyznam szczerze, że byłem wprawiony w pewien kłopot jego odpowiedzią; albowiem przysłał mi całkowity pamiętnik swojego żywota, zrzadka tylko wiążący się z losami dziedzica Ballantrae, znacznie obszerniejszy niśli moja opowieść, a przytem (wedle mego zdania) niezawsze budujący swą treścią. W liście swym, datowanym z Ettenheimu, prosił mnie, bym wyzyskawszy potrzebne mi szczegóły pamiętnika, znalazł mu nakładcę na wydanie całości; ja zaś sądzę, że najlepiej wywiążę się z własnych zamierzeń, jako też spełnię jego życzenia, gdy pewne części rękopisu przedrukuję w pełnem brzmieniu. W ten sposób moi czytelnicy otrzymają dokładną, a niewątpliwie szczerą i wiarygodną relację o pewnych nader ważnych zdarzeniach. Jeżeli zaś jakiś wydawca zasmakuje w stylu i trybie opowiadań kawalera, będzie mu wiadomem, gdzie ma się zwrócić po ich resztę, — a mogę mu ich dostarczyć w wielkiej obfitości. W tem miejscu kładę pierwszy ich urywek, by zastąpił to wszystko, co nam kawaler opowiadał przy kielichu wina w świetlicy durrisdeerskiej. Należy tylko mieć na uwadze, że gawędząc z moim panem o zawartych tu wypadkach, nie przedstawiał ich bez obsłonek w nagiej prawdzie, lecz w okraszonej i bardzo gładkiej postaci.


ROZDZIAŁ III.
Wędrówki dziedzica Ballantrae.
(Z memuarów kawalera de Burke).

„Nie potrzeba dodawać, żem ze znacznie większem zadowoleniem opuścił Ruthven, niżebym był do niego przyjechał. Czy to jednak zgubiłem drogę w pustkowiach, czy też opuścili mnie towarzysze, — dość, że wkrótce znalazłem się osamotniony. Położenie było wielce nieprzyjemne, jako żem nie znał ani onej straszliwej okolicy, ani jej dzikich mieszkańców, a przytem ostateczna klęska rejterady księcia uczyniła nas, Irlandczyków, jeszcze bardziej znienawidzonymi. Tak tedy rozmyślając o tarapatach, w jakich się znalazłem, obaczyłem nagle na wzgórzu jakiegoś jeźdźca, któregom zrazu wziął za upiora, gdyż wieść o jego śmierci, poniesionej w pierwszym szeregu pod Culloden rozeszła się już była po całem wojsku. Był to dziedzic Ballantrae, syn lorda Durrisdeer, młody szlachcic o arcyrzadkich talentach i wytworności, z natury stworzon zarówno do zdobienia dworów królewskich, jak i do zrywania laurów na polu chwały. Spotkanie nasze było dla nas obu tem serdeczniejsze, że dziedzic należał do tych nielicznych Szkotów, którzy odnosili się przychylnie do Irlandczyków, oraz, że mógł mi on oddać nielada usługi w mej ucieczce. Jednakże ugruntowaniem naszej przyjaźni była dopiero pewna okoliczność, sama w sobie tak romantyczna, niby jaka opowieść o królu Arturze.
Przespaliśmy razem noc dżdżystą na zboczu jakiejś góry — i tak się rozpoczął drugi dzień naszej ucieczki. Zdarzyło się, że tę samą drogę, co i my, przebywał człek niejaki rodem z Appinu, zwany Alan Black Stewart, czy też jakoś podobnie[3] (w każdym razie widziałem go później we Francji), który żywił jakąś zawiść do mego towarzysza. Od słowa do słowa rozpoczęła się między nimi zwada, w której posypały się z obu stron wielce plugawe obelgi i wyzwiska, w końcu Stewart jął krzyczeć na dziedzica by zsiadł z konia i rozstrzygnął spór orężem.
— Co znowu, panie Stewart! — odrzekł dziedzic. — A ja właśnie w tej chwili radbym urządzić z waćpanem wyścigi!
To rzekłszy, spiął konia ostrogami i pomknął cwałem. Stewart, iście jak dzieciuch smarkaty, biegł za naszemi końmi więcej niż milę. Dalibóg nie mogłem wstrzymać się od śmiechu, gdym się obejrzał nakoniec i obaczył go na wzgórzu, trzymającego się ręką za bok i ledwo zipiącego ze zmęczenia. Mimo to język mnie zaświerzbił i palnąłem do mego towarzysza te słowa:
— Wszelakoż co do mnie, nie zmuszałbym nikogo, by dla wcale słusznej sprawy biegał za mną, jeślibym przytem nie spełnił jego żądania. Żart był dobry, ale nieco trącił tchórzostwem.
On brew namarszczył, słysząc te słowa i odciął się:
— Już i tak to wiele z mej strony, żem się obarczył towarzystwem człowieka najbardziej niepopularnego w całej Szkocji; niech to asanu wystarczy za dowód odwagi.
Przebóg! — odparłem. — Gołem okiem mógłbym dosięgnąć i wskazać aści człowieka jeszcze mniej popularnego; jeśli zaś waćpanu nie podoba się moje towarzystwo, możesz obarczyć się inną jaką osobą!
— Pułkowniku Burke! — odkrzyknął. — Nie wdawajmy się w kłótnię, a przytem pozwól, bym cię zapewnił, że nade mnie niemasz bardziej niecierpliwego człowieka!
— Jestem niemniej niecierpliwy od waszeci! — odpowiedziałem. — Przekonać się o tem łatwo!
— W ten sposób — rzekł on, ściągając cugle, — nie zajdziemy daleko. Proponuję, byśmy w tej chwili wybrali jedno z dwojga: czy mamy spierać się i spór rozstrzygać żelazem, czy też dać sobie niezłomne zapewnienie, że będziem szli sobie na rękę w każdej potrzebie.
— Jak dwaj bracia? — zapytałem.
— Nie powiedziałbym podobnego głupstwa — odrzekł mi na to. — Mam-ci brata rodzonego, a nie więcej o niego dbam, jak o głąb kapusty. Ale jeżeli mamy już ocierać się wzajemnie nosami w ciągu tej ucieczki, bądźmyż obaj we wszystkiem, jako dzicy ludzie, całkiem swobodni i przysięgnijmy sobie wzajem, że żaden z nas nie będzie żywił urazy do drugiego ani nie będzie starał się go przejednać. W gruncie rzeczy jestem bardzo złym człowiekiem i wszelkie udawanie cnoty uważam za rzecz nudną.
— O, ze mnie człowiek nielepszy od waszmości — odpowiedziałem. — Krew, nie woda, płynie w żyłach Franciszka Burke! Ale co też to będzie? Czy mamy bić się, czy zawrzeć przyjaźń?
— Było nie było! — odpowiedział mi na to. — Sądzę, że najlepiej będzie zagrać w orła i resztę.
Zbyt hazardowna była to propozycja, by nie miała mi przypaść do gustu; przeto, choć to się dziwnem może wydać u dwóch ludzi zacnego rodu z doby dzisiejszej, rzucaliśmy (niby jacy błędni rycerze dawnych wieków) na los szczęścia półkoronówkę, by zadecydować, czy mamy sobie wzajemnie poprzerzynać gardła, czy też zaprzysiąc sobie dozgonną przyjaźń. Nie wiem, zali często zdarzają się ludziom bardziej romantyczne okoliczności; więc też jest to jeden z tych rozdziałów mego pamiętnika, z których poznać możemy, iż starodawne opowieści Homera tudzież innych poetów mogłyby równie dzisiaj uchodzić za prawdziwe — przynajmniej ile chodzi o ludzi zacnej krwi i szlachetnych. Pieniądz upadł na tę stronę, która oznaczała zgodę, wobec czego uścisnęliśmy sobie dłonie, poręczając układ zawarty. Wtedy to mój kompan wyjaśnił mi powód swej ucieczki przed p. Stewartem, a mnie nie pozostało nic innego, jak uznać, iż fortel był godzien jego bystrego umysłu. Oto (jako mi powiadał) pogłoska o jego zgonie była dlań wielką ochroną atoli teraz zagroziło mu niebezpieczeństwo, odkąd został poznany przez Stewarta; wobec tego obrał najkrótszą drogę po temu, by zmusić tego ptaszka do milczenia.
— Bo trzeba ci wiedzieć — zaznaczył, że Alan Black zbyt jest chełpliwy i próżny, by miał przyznać się do takiego despektu, jaki go tu spotkał.
Około południa dotarliśmy do brzegów onej zatoki, ku której zmierzaliśmy. Znajdował się tam statek, który niedawno przedtem zapuścił kotwicę, przybyły z portu Havre-de-Grace, a zwany Sainte-Marie-des-Anges. Gdyśmy już skrzyknęli łódkę, co nas przewieźć miała, dziedzic pyta mnie, czy znam kapitana tego statku. Odpowiedziałem, iż jest to mój ziomek, człek nieskazitelnej uczciwości, ale niestety dosyć bojaźliwy.
— Nic nie szkodzi — odrzekł dziedzic. — Tak czy owak, dowie się on niechybnie całej prawdy.
Spytałem, czy ma na myśli wieść o bitwie, bom-ci wiedział, że jeżeli kapitan posłyszy choć słowo o klęsce, napewno corychlej odpłynie na pełne morze.
— A niechby odpłynął! — zawołał dziedzic. Teraz już oręż na nic się nie przyda!
Któż tu ma na myśli oręż? Natomiast rzecz oczywista, iż winniśmy pamiętać o naszych przyjaciołach. Oni przybędą tuż w nasze tropy... może i sam książę tu się zjawi... a jeżeli okręt odpłynie, niejedno cenne życie może być wystawione na zgubę.
— Jeżeli ci o to idzie, tedy kapitan i załoga mają również żywot do stracenia! — sarknął Ballantrae.
Odparłem, iż za żart jeno uważam takową odpowiedź i że nie chciałbym słyszeć, jak kto rzecz całą wypaple kapitanowi. Na to Ballantrae dał mi dowcipną odpowiedź, gwoli której (a także i dlatego, żem miewał różne skrupuły względem tego, co się stać miało z Sainte-Marie-des-Anges) przytoczyłem tu ową rozmowę w całej rozciągłości.
— Franciszku — brzmiała ta odpowiedź. — pamiętaj o naszej umowie. Ja-ć nie będę się przeciwił, byś trzymał język za zębami, ba, siłą rzeczy będę cię do tego zachęcał; ty jednak, na mocy tychże warunków, nie powinieneś czynić mi wstrętów, gdy będę gadał o wszystkiem.
Słysząc to, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, wszelakoż jeszczem go przestrzegał, jakie stąd mogą wypłynąć skutki.
— Nie dbam o skutki... choćby wszystko djabli wziąć mieli! — huknął ten nieliczący się z niczem zawadjaka. — Postępuję zawsze tak, jak mi się podoba... i basta!
Jak wiadomo, spełniły się moje przepowiednie. Ledwo kapitan posłyszał nowinę, natychmiast przeciął cumę i ruszył zpowrotem na pełne morze, a zanim błysnął poranek, jużeśmy byli na wodach Kanału.
Okręt był już mocno stary, a szyper, choć człek przezacny (i do tego Irlandczyk), nie grzeszył zbytkiem rozsądku. Wiatr podmuchiwał hucznie, a morze srożyło się do szaleństwa. Przez cały dzień nie mieliśmy wielkiej ochoty ani do jadła, ani do trunku; skwaszeni i niepokojem jakimś przejęci udaliśmy się wcześnie na spoczynek. W nocy wiatr (jak gdyby chciał nam dać nauczkę) szurnął nagle w kierunku północno-wschodnim; na morzu rozpętała się burza. Zerwaliśmy się ze snu, obudzeni straszliwemi grzmotami i dudnieniem stóp marynarzy, którzy z pośpiechem krzątali się po pokładzie. Mniemałem, że już niechybnie nadeszła nasza ostatnia godzina; trwogę zaś moją ponad wszelką miarę powiększał Ballantrae, szydząc z odmawianych przeze mnie pacierzy. W takich to godzinach człowiek, mający w sobie choć okruszynę pobożności ukazuje się w świetle prawdziwem, i wtedy też przekonywamy się o tem (czego nas uczono jeszcze za naszych lat pacholęcych), jak małą ufność można pokładać w naszych ziemskich przyjaciołach: a nie byłbym godzien mej religji, gdybym do tych słów nie przywiązywał szczególnej wagi. Przez, trzy dni leżeliśmy w ciemności na dnie kajuty, gryząc sucharek, co nam był jedynem pożywieniem. Czwartego dnia wiatr ucichł, zostawiając wśród pustkowia fal okręt kołyszący się bezradnie i masztu pozbawiony. Kapitan ani rusz nie umiał rozeznać, dokąd zagnała nas wichura; był to bowiem tępak i nieuk w swojem rzemiośle; nie stać go było na nic innego, jak na zasyłanie dziękczynień Najświętszej Panience — co, owszem, chwalebną jest rzeczą, ale powinno iść w parze z dokładną znajomością sztuki żeglarskiej. Jedyną nadzieję ratunku upatrywaliśmy w spotkaniu z jakim drugim okrętem... tylko jeżeliby, na ten przykład, nawinął się okręt angielski, nie byłoby to wielką pociechą ani dla dziedzica ani dla mnie.
Przez cały dzień piąty i szósty tłukliśmy się tak bezradnie. Dopiero siódmego dnia udało się nam rozpiąć kilka żagli, w każdym razie okręt był zgoła nieobrotny i mógł posuwać się jeno zwolna i to z wiatrem. Jakoż płynęliśmy niezmiennie w stronę południowo — zachodnią, a przypuszczam, że już poprzednio gnała nas w tym kierunku wichura z niedającą się opisać, gwałtownością. Dziewiąty poranek był chłodny i pochmurny, po morzu mknęły wielkie bałwany, a wszystko zapowiadało niepogodę. W tem położeniu odczuliśmy radość niepomierną, dostrzegłszy na widnokręgu mały statek, który, jakośmy wnet pomiarkowali, skręcił nagle i jął zmierzać w stronę Sainte-Marie. Atoli radość nasza nie trwała długo, bo gdy z owego statku spuszczono szalupę, w tejże chwili zaroiło się na niej od plugawych drabów, którzy śpiewali i wrzeszczeli, wiosłując, niebawem zaś wtargnęli tłumnie na nasz pokład, klnąc głośno i grożąc nam obnażonemi kordelasami. Hersztem ich był okrutny gbur o zczerniałej twarzy i zmierzwionych w kudły bokobrodach. Teach było miano tego głośnego korsarza. Wszedłszy na pokład, stąpał po nim hucznym krokiem, plotąc różne bzdurstwa i krzycząc, że okręt jego zwany jest piekłem, on zaś sam szatanem. Było w tym człowieku coś jakby ze złośliwego dzieciaka albo i przygłupka — coś co przerażało mnie ponad wszelki wyraz. Szepnąłem w ucho dziedzicowi, że nie byłbym od tego, by zgłosić się doń na służbę, i jeno modliłem się do Boga, by im było potrzeba ludzi. Towarzysz mój skinieniem głowy pochwalił owe zamiary. Wówczas odezwałem się do kapitana Teacha:
— Dalibóg! jeżeli aść jesteś szatanem, to ci się przyda djabeł w mej osobie!
Spodobały mu się te słowa, wobec czego (by nie zatrzymywać się dłużej na tych pełnych okropności zdarzeniach) Ballantrae, ja, oraz dwaj jeszcze inni, zostaliśmy przyjęci na okręt korsarski jako rekruci, natomiast szyper i reszta załogi ulegli straceniu w sposób okrutny, zapomocą t. zw. marszu po desce[4]. Po raz pierwszy w życiu widziałem obrzęd tej kaźni i serce mi zamierało w piersi na ten widok; a pomnę, że kapitan Teach, czy któryś z jego pomocników (nazbyt bowiem mąciło mi się w głowie, bym mógł dokładnie postrzegać, co się wkoło mnie działo w sposób nader niepokojący) przyglądał się mej wybladłej twarzy. Starczyło mi siły, by uciąć parę taktów jakiegoś skocznego tańca i wykrzykiwać przytem różne wszeteczne słowa, dzięki czemu narazie ocaliłem życie, jednakże nogi mi się uginały, jak pręty, gdy musiałem zejść do szalupy pomiędzy tych niegodziwców, a przy całej odrazie do mego towarzystwa tudzież trwodze, jaką mnie przejmował widok potwornych bałwanów, ledwie, że zdobyłem się na to, by po irlandzku rozpuścić język i pozwolić sobie na kilka facecyj, właśnie w chwili, gdy nas wyciągano na pokład. Za łaską Bożą znalazły się na tym pirackim statku jakieś skrzypce; wziąłem się do nich natychmiast, skorom je zoczył, a żem ta miał jaki taki talent do rzempolenia, tedy ku memu szczęściu zyskałem sobie wielką łaskę w oczach tych ludzi. Przezwali mnie Patrykiem-rzempołą[5], ale jam nie dbał o przezwiska, byle skóra moja była cała.
Opisać nie potrafię, jakiem czarciem siedliskiem był ów okręt; dość powiedzieć, iż miał za dowódcę istnego opętańca, a sam zasługiwałby na nazwę „pływającego szpitala warjatów“. Nie zdarzyło się, by wszyscy na nim byli trzeźwi; pijatyka, wrzaski, śpiewy, kłótnie i pląsy były tam stałem zajęciem. Bywały dnie takie, że gdyby nadeszła silniejsza fala, zatopiłaby nas wszystkich niezwłocznie, a gdyby znalazł się w pobliżu któryś z okrętów królewskich, zostałby nas zgoła niezdatnych do obrony. Kilka razy dostrzegliśmy żagle, widniejące na horyzoncie; jeżeli byliśmy dostatecznie trzeźwi, napadaliśmy na ów okręt (Boże, bądź nam miłościw!), jeżeli zaś nazbyt nas morzył trunek, okręt wychodził cało z opresji, za co ja w cichości ducha błogosławiłem wszystkich świętych. Teach rządził (o ile rządami nazwać można nieład panujący na okręcie) jedynie grozą i postrachem, a zauważyłem, że był wielce dumny ze swego stanowiska. Znałem marszałków Francji ba, nawet naczelników szkockich — ale żaden z nich tak się nie nadymał jak ten człowiek; to zasię rzuca szczególne światło na ludzką pogoń za zaszczytami i sławą. Dalibóg, im dłużej żyjemy, tem bardziej przekonywamy się o bystrości rozumu Arystotelesa i innych dawnych filozofów; i chociaż przez całe życie spragniony byłem prawowitych i godziwych wyróżnień, to dziś, gdy bieg życia ma już się ku końcowi, mogę z ręką na sercu oświadczyć, iż żadna rzecz — biorąc pod uwagę nawet i życie ludzkie — nie zasługuje na to, by ją zdobywać lub zabezpieczać kosztem naszej godności.
Przez czas dłuższy nie udawało mi się zostać sam na sam z dziedzicem Ballantrae, celem poufnej rozmowy, aż nakoniec w jedną noc, gdy reszta załogi zajmowała się czemś lepszem, wdrapaliśmy się na reję żaglową i tam utyskiwaliśmy na nasze położenie.
— Nikt prócz świętych nie zdoła nas wybawić — oświadczyłem.
— Zgoła innego jestem zdania — odrzekł Ballantrae. — Mam zamiar wyswobodzić się bez niczyjej pomocy. Ten Teach to najgorszy nędznik; nic nie zyskamy na przestawaniu z nim, owszem będziemy ustawicznie narażeni na niebezpieczeństwo wzięcia nas w niewolę. Przeto, póki mam jeszcze głowę na karku, nie myślę być po próżnicy plugawym morskim rozbójnikiem ani też zawisnąć na haku, zakuty w kajdany jako złoczyńca.
I zwierzył mi się, że zamiarem jego było zaprowadzenie większej karności na statku, co miało zapewnić nam na razie jakie takie bezpieczeństwo, w dalszej zaś przyszłości nadzieję wyzwolenia, gdy zdobywszy przewagę nad tymi ludźmi snadniej będziem mogli pozbyć się ich towarzystwa.
Wyznałem mu szczerze, że nerwy moje stargały się doszczętnie pośród otaczających nas okropności i że nie mogę go upewnić, zali może liczyć na mnie.
— Mnie niełatwo przestraszyć — odpowiedział, — a niełatwo też odwieźć od postanowienia.
W kilka dni później zdarzył się wypadek, który omal nie zaprowadził nas wszystkich na szubienicę, z niego można sobie utworzyć obraz tego zadurzenia i bezhołowia, jakie panowało we wszelkich naszych sprawach. Byliśmy wszyscy pijani jak bąki, a że właśnie któryś z tych warjatów dostrzegł żagiel kędyś w dali, Teach nawet się nie obejrzawszy, wydał rozkaz do niezwłocznego pościgu. Jęliśmy przeto popiesznie przysposabiać oręż i napawać się temi okropnościami, jakie nas czekały. Zauważyłem, iż Ballantrae stał spokojnie na przodzie okrętu, i patrzył przed siebie, przysłoniwszy oczy dłonią. Ja ze swej strony, wierny mej polityce w stosunku do tych dzikusów, krzątałem się tam gdzie najwięcej było roboty, sypiąc przytem jak z rękawa irlandzkiemi facecyjkami, co miały rozweselić mych towarzyszy.
— Bandera wgórę! — huknął Teach. — Pokazać „Wesołego Roberta“[6] tym skurczybykom!
Rozkaz taki był jeno objawem bezmyślnej pijackiej chełpliwości i mógł nas pozbawić nader cennej zdobyczy. Jam jednak uważał, że nie moją tu jest rzeczą wydawanie sądu, przeto jąłem wspinać się wgórę, dzierżąc w rękach czarną chorągiew.
W tejże chwili Ballantrae podszedł w stronę rufy i rzekł z uśmiechem:
— Może miło ci będzie posłyszeć, pijacka gębo, że ścigasz okręt floty królewskiej.
Teach rozwrzeszczał się przeraźliwie, zarzucając mu kłamstwo, mimo to podbiegł niezwłocznie ku balaskom, a wszyscy poszli za jego przykładem. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, by tylu opojów wytrzeźwiało nagle w jednej chwili. Krążownik, widząc rozwiniętą bezczelnie naszą chorągiew, zawrócił ku nam i właśnie chwytał żaglami wiatr, by utrzymać się w nowym kierunku, wobec czego jego flaga rozwinęła się całkowicie i stała się widoczną. Gdyśmy się w nią wpatrywali, naraz stamtąd buchnął słup dymu, a następnie huk strzału, i kula armatnia plusnęła w wodę w niewielkiej od nas odległości. Kilku z załogi podbiegło ku linom i zdołali obrócić „Sarę“ (tak zwał się nasz okręt) z niewiarygodną szybkością w stronę przeciwną. Jeden z czeladzi okrętowej upadł na beczułkę z rumem, co odszpuntowana stała na pokładzie, i zepchnął ją w jednej chwili poza burtę. Co do mnie, wdarłem się corychlej na maszt, zdarłem flagę korsarską i rzuciłem ją w morze, przyczem omało sam za nią nie zleciałem — tak byłem zbity z tropu naszym głupim postępkiem. Teach, również nieswój, zbladł jak ściana i słaniając się na nogach zszedł do kajuty. Tego wieczoru tylko dwa razy wyjrzał stamtąd na pokład, podchodził do tylnej burty, przyglądał się rządowemu okrętowi, widniejącemu jeszcze na horyzoncie w pogoni za nami, — poczem w milczeniu powracał znów do kajuty. Wprost rzec można było, żeśmy zostali opuszczeni przez naszego kapitana — i gdyby nie pewien nader bystry żeglarz, znajdujący się na naszym pokładzie, i nie zwinność wiatru, dującego przez całą dobę, zawisnęlibyśmy wszyscy niechybnie tegoż dnia na rei okrętowej.
Można przypuszczać, że Teach czuł się upokorzony, a może i zaniepokojony swem stanowiskiem wobec załogi; w każdym razie sposób, w jaki człek ten postanowił odzyskać to, co był utracił, był dlań szczególnie znamienny. Nazajutrz wczesnym rankiem doszedł nas z jego kajuty swąd palonej siarki oraz przeraźliwy okrzyk: „Piekło! Piekło!“ Wiedziała załoga, co to ma oznaczać, przeto serca żeglarzy przejęte były lękiem. W pewnej chwili kapitan wszedł na pokład — i rzekłbyś, że urządzał jakową maskaradę: twarz miał poczernioną, włosy i bokobrody zmierzwione, za pasem mnóstwo pistoletów; dla większej zgrozy żuł w ustach okruchy szkła, iż mu krew spływała po brodzie, w ręku zasię dzierżył lśniący puginał, którym wywijał zawzięcie. Nie wiem, zali obyczaje te przejął od Indjan czerwonoskórych, z których się wywodził; dość, że sposobu tego nieraz używał, ilekroć chciał pokazać, iż jest gotów dopuścić się choćby najokropniejszych czynów. Pierwszy mu się nawinął pod rękę ów kompan, który dnia poprzedniego strącił w morze beczułkę z rumem. Tego Teach jął lżyć, przezywając go buntownikiem, i pchnął go sztyletem w samo serce, poczem zaczął skakać dokoła trupa, krzycząc coś bez związku, przeklinając i wyzywając nas, byśmy podeszli bliżej. Była to najgłupsza w świecie komedja, jednakowoż i wielce niebezpieczna, gdyż szelma, acz tchórzem podszyty, sposobił się już najoczywiściej do nowej zbrodni.
Nagie Ballantrae wyszedł naprzód i stanął przed nim.
— Skończyłbyś asan z tem błazeństwem — przemówił. — Zali mniemasz, że nas nastraszysz tem wykrzywianiem gęby? Wczoraj, gdy nam byłeś potrzebny, nikt z nas nie widział ani aspana ani jego czynów... a pozwól mi powiedzieć, żeśmy się dobrze sprawiali bez aspinej pomocy.
Szmer i poruszenie przeszły między załogą, będąc, jako mi się zdaje, niemal w równej mierze wyrazem zadowolenia jak i strachu. Teach wydał dziki okrzyk i wzniósł sztylet do rzutu, w którym (jak większość marynarzy) był wielce wprawny.
— Wytrąć mu to z ręki! — zawołał Ballantrae tak nagle i dobitnie, iż spełniłem ten rozkaz jeszcze zanim zdołałem go zrozumieć.
Teach stanął ogłupiały, nie próbując nawet brać się do pistoletów.
— A teraz wynoś się do swej kajuty — krzyknął nań Ballantrae, — i nie wychodź na pokład, póki nie wytrzeźwiejesz. Cóżeś ty sobie myślał?... że pójdziemy na szubienicę dla ciebie, umorusany półgłówku, opoju, bydlaku ostatni? Złaź mi w tej chwili!
To rzekłszy, tupnął nogą tak silnie, iż Teach, nie mogąc się przed nim ostać, zbiegł skwapliwie do kwatery czeladnej.
— A teraz — rzekł Ballantrae, — mam ja i do was słówko, kamraci. Nie wiem, zali jeno dla zabawy jesteście panami szczęścia[7]... w każdym razie nie myślcie, bym ja był taki. Ja pragnę zdobyć pieniądze i wróciwszy na ląd, żyć sobie po pańsku; przytem jedno sobie postanowiłem: iż nie dam się powiesić, póki będzie można wykręcić się od stryczka. Przeto zwracam się do was, byście powiedzieli, co mam robić; jam jest dopiero nowicjuszem! Czy niema sposobu, by w naszem rzemiośle ustanowić jaki taki ład i rozsądek?
Na to ozwał się jeden z obecnych, mówiąc, że w rzeczy samej powinniby mieć kwatermistrza. Ledwie wyrzekł te słowa, a już wszyscy zgodzili się z tem zapatrywaniem. Sprawę załatwiono przez aklamację: Ballantrae został wybrany kwatermistrzem, postawiono rum dla uświetnienia jego wyboru i ułożono naprędce prawa nawzór onych, które był ustanowił korsarz nazwiskiem Roberts. Ostatnim zasię wnioskiem było, by rozprawić się ostatecznie z Teachem. Temu jednak sprzeciwił się z całą stanowczością Ballantrae, bojąc się, by nie wybrano bardziej energicznego kapitana, któryby jemu samemu mógł bróździć.
— Teach — jako powiadał Ballantrae — nadaje się w sam raz do tego, by napastować okręty, a swemi klątwami i usmoloną gębą rozniecać trwogę w sercach głupców. Niełatwoby nam przyszło znaleźć kogoś drugiego, ktoby się z tego lepiej wywiązał od Teacha. Zresztą, ponieważ człowiek ten obecnie postradał wziętość, a omal już władzę, przeto mamy prawo uszczuplić jego dział w zdobyczy.
To przemówiło im do przekonania. Przypadającą na Teacha cząstkę zdobyczy okrojono do śmiesznych rozmiarów, iż stała się mniejszą nawet od mojej. Pozostały jeszcze tylko dwa punkty: czy Teach się zgodzi i kto mu oznajmi nasze postanowienie.
— Niech was o to głowa nie boli — rzekł Ballantrae; ja to uczynię.
To rzekłszy, zstąpił do kwatery czeladnej i podążył bez świadków do kajuty kapitańskiej, by stanąć oko w oko z tym pijanym zbójcą.
— To człowiek, jakiego nam potrzeba! — zawołał jeden z załogi.
— Wznieśmy trzykrotny okrzyk na cześć naszego kwatermistrza!
Okrzyk wzniesiono chętnie, a mój głos brzmiał w nim najrozgłośnej. Mam prawo przypuszczać, że te wiwaty doszły do uszu kapitana Teacha i uczyniły na nim należyte wrażenie, tak jak późniejszemi czasy zdarzało się nam widzieć, iż wrzaski uliczne zakłócały spokój ducha nawet pracodawcom.
Nigdy nie dowiedziano się dokładnie, co tam zaszło w kajucie, choć z czasem wydobyło się na jaw kilka ważniejszych szczegółów. W każdym razie byliśmy zarówno zdumieni jak uradowani, gdy Ballantrae, trzymając Teacha pod ramię, wyszedł na pokład i oznajmił, że doszło między nimi do zupełnej zgody.
Krótko przebiegnę te kilkanaście miesięcy, w ciągu których przebywaliśmy bez przerwy na wodach północnego Atlantyku, biorąc żywność i wodę ze zdobytych przez nas okrętów i ciesząc się naogół dobrem szczęściem i zyskiem. Doprawdy niktby chyba nie pragnął czytać rzeczy tak niecnotliwej, jakąby musiały być pamiętniki korsarza, choćby przyniewolonego jako ja. Wszystko szło teraz coraz lepiej po naszej myśli, a Ballantrae, ku wielkiemu memu zdziwieniu utrzymał się od dnia owego już na stałe przy władzy. Skłonny jestem do przypuszczenia, że człek zacnego rodu musi wszędy być pierwszy, nawet na pokładzie pirackiego okrętu: atoli co się mnie tyczy, nie ustępuję zacnością urodzenia żadnemu z lordów szkockich a nie wstydzę się przyznać, że pozostałem już do końca Patrykiem-Rzempołą i wesołkiem całej załogi. Zaiste, nie była to scena, na której mógłbym się popisywać memi zasługami. Zdrowie moje z wielu przyczyn podupadło i na szwank było wystawione; do końca życia zawdym się czuł lepiej na końskim grzbiecie niśli na pokładzie okrętu, a przytem (mamże być szczerym?) w duszy mej żył ustawicznie lęk przed morzem, zmagający się z lękiem wobec mych towarzyszy. Nie jestem z tych, co to krzykiem dokładają sobie odwagi: sprawiam się dobrze na wielu placach boju pod okiem sławnych generałów, a ostatni mój awans zdobyłem sobie czynem niezwykłej waleczności, na który mam wielu świadków. Atoli ilekroć przystępowaliśmy do zatapiania którego z okrętów, Franciszkowi Burke dusza ulatywała w pięty. Mała, do skorupki jaja podobna łódka, w której wyprawialiśmy się na morze, straszliwy łoskot olbrzymich bałwanów, wysokość okrętu na który mieliśmy się wspinać, myśl o tem, ilu też ludzi staje przeciwko nam w słusznej praw swoich obronie, groźne niebiosa, które (jak to bywa w onych okolicach) tak często przyglądały się pochmurnie naszym poczynaniom, oraz sam lament wiatru brzmiący mi w uszach — wszystko to były okoliczności zgoła nie w smak idące memu męstwu. Ponadto zważywszy, żem był zawsze człowiekiem wrażliwego serca, owe sceny, które następowały nieodwołalnie po naszych sukcesach, równie mało mnie nęciły, jak możliwość przegranej. Dwukrotnie zdarzyło się, żeśmy na okrętach napadniętych znaleźli kobiety — i chociaż widywałem miasta na łup wydane, a niedawnym czasem przyjrzałem się we Francji nader okropnym rozruchom, przecie nadewszystko bardziej mną wstrząsnęły owe korsarskie rozboje, gdzie w grę wchodziła tylko garstka obrońców i to w obliczu groźnego morskiego żywiołu. Wyznam szczerze, iż nigdym nie ważył się wystąpić czynnie w tej sprawie, jeżelim nie był niemal zupełnie pijany; to samo zresztą bywało i z załogą — nawet Teach nie czuł się sposobnym do czynu, póki nie zalał się rumem. To też jednem z najtrudniejszych zadań Ballantra‘ego było szafowanie nam trunku w odpowiednich porcjach. Ale nawet z tego wywiązał się w sposób godny podziwienia — boć to był pod każdym względem najzdolniejszy człek, jakiego zdarzyło mi się kiedykolwiek spotkać, jeden z tych którzy celują wrodzonym jenjuszem. Nie wkradał-ci on się zgoła w łaski załogi, jakom czynił ja, nadrabiający tęgą miną i ciągłem błaznowaniem w obliczu lęku, co mnie gnębiło w głębi duszy; on, wprost przeciwnie; w nader wielu sposobnościach zaznaczał silnie swą powagę oraz odstęp, co go od innych dzielił; to też wyglądał jako rodzic pomiędzy gromadką młodych pacholąt albo bakałarz pomiędzy dyscypułami. Co najwięcej utrudniało jego rolę, to zakorzeniony w załodze nałóg utyskiwań i szemrania. Wprowadzona przez Ballantrae‘go dyscyplina, acz łagodna, była solą w oku tym ludziom nawykłym do samowoli, cogorsza zaś będąc obecnie trzymani w trzeźwości, mieli czas do rozmyślań. Przeto niektórzy z nich uczuli skruchę i zaczęli żałować swych potwornych występków — szczególnie jeden, który był w sercu gorliwym katolikiem i z którym nieraz wymykałem się w kąt jaki, by wspólnie odmówić modlitwę; czyniliśmy to zwłaszcza podczas niepogody, mgły lub ulewnego deszczu, gdy mniej na nas zważano, a jestem przekonany, że nawet dwaj skazańcy, coby ich końmi włóczono, nie polecaliby się Bogu żarliwiej, niż my, w takie chwile. Reszta jednak załogi, nie mając równie silnego źródła nadziei, jęła spędzać czas w inny sposób: na obrachunkach. Po całych dniach przeliczali swoje działy albo znowu zżymali się na zbyt kuse dorobki. Wyraziłem się, że szczęście nam dopisywało — jednakże winienem tu dodać pewną uwagę: iż żadne zajęcie, jakiegom się jął na tym świecie, nie daje zysków takich coby dorównywały ludzkim oczekiwaniom. Napotkaliśmy wiele okrętów i wieleśmy ich zdobyli, atoli tylko kilka z nich zawierało znaczniejszą ilość pieniędzy, przeważnie zać cała majętność bywała dla nas zupełnie bez użytku — bo cóż nam przyszło z wielkiego ładunku pługów, a choćby i tytoniu? — a bolesna to rzecz pomyśleć, ile drużyn okrętowych zatopiliśmy co do ostatniego człowieka, zdobywając wzamian skrzynkę sucharów lub kilka garnców gorzałki.
Tymczasem okręt nasz porządnie już nadbutwiał, więc czas był już wielki, byśmy zawinęli do naszego port de carrénage, znajdującego się przy ujściu pewnej rzeki pośród trzęsawisk. Wszyscyśmy zdawali sobie jasno sprawę, że wówczas rozproszymy się niechybnie by przetrwonić przypadające na każdego cząstki zdobyczy. Myśl ta budziła we wszystkich żądzę zdobycia jeszcze czegoś więcej, tak iż nasza decyzja z dnia na dzień ulegała zwłoce. Całą sprawę rozstrzygnął wkońcu drobny wypadek, który ktoś rzeczy nieświadom, mógłby uważać za coś przygodnego w naszym trybie życia. Tu jednak muszę rzecz pewną wyjaśnić: ze wszystkich okrętów jakieśmy napadli, na jednym tylko spotkaliśmy rzetelny opór; był to ów pierwszy okręt, na którym znajdowały się kobiety. W onej okazji straciliśmy dwóch ludzi a kilku odniosło rany, i gdyby nie dzielne znalezienie się Ballantrae‘go, napewnobyśmy wkońcu doznali porażki. Wszędzie poza tem, o ile odważono się na jaką obronę, była ona tak nieudolna, iż najgorsze wojska w Europie mogłyby sobie z niej szydzić; przeto najtrudniejszą częścią naszego zadania było uchwycenie się hakami za burtę napastowanego okrętu; widywałem nieraz, jak owi nieszczęśnicy sami skwapliwie rzucali nam linę, woląc wejść w naszą służbę niż spaść z deski w morze. Ta ustawiczna bezkarność rozbisurmaniła wielce naszych towarzyszów, więc też zrozumiałem, jak do tego doszło, iż Teach wywierał na ich umysłach tak silne wrażenie — boć prawdą było, że obecność tego warjata była w naszym trybie życia największem niebezpieczeństwem. Owo zasię zdarzenie, o którem napomknąłem, było następujące: Obaczyliśmy we mgle przemykający się tuż obok nas mały statek o pełnem ożagleniu, który płynął niemal równie dobrze (lub ściślej powiedziawszy: równie źle) jak my. Niezwłocznie tedy wypaliliśmy z działa na przodzie okrętu, by strzaskać im ze dwie reje i trochę ich nastraszyć. Morze było dnia tego niezmiernie zwełnione, a okręt kołysał się straszliwie, więc też nic dziwnego, że nasi puszkarze wystrzelili już ze trzy razy a wciąż jeszcze nie mogli dosięgnąć celu. Tymczasem ścigany statek palnął z działa stojącego na rufie, a w chwilę później już zniknął nam z oczu, zakryty gęstą mgłą. Snadź mieli lepszych celowniczych, gdyż zaraz pierwszy pocisk trafił w przód naszego okrętu, rozbił na miazgę dwóch naszych puszkarzy, obryzgując nas wszystkich krwią i wpadł przez pokład do galardy, gdzieśmy sypiali. Ballantrae byłby z chęcią trwał nadal w pościgu — boć w tem contretemps nie było nic takiego, coby mogło wzruszyć umysł żołnierza; — atoli, mając dar bystrego odgadywania myśli ludzkich, rozumiał, iż ten celny strzał zniechęcał wszystkich do dalszego praktykowania ich zawodu. W jednej chwili myśl zgodna zjawiła się wśród załogi. Statek oddalał się od nas — niepodobieństwem i rzeczą nieprzydatną byłoby go ścigać; Sara, spękana i nadbutwiała, nie zdołałaby dogonić nawet pływającej butelki — dalsze żeglowanie na niej byłoby istnem szaleństwem. Takie wysuwając preteksty, zawrócono natychmiast z drogi i skierowano się w stronę rzeki. Dziwno było patrzeć, jaka wesołość ogarnęła naraz okrętową załogę — jak dreptali po pokładzie, to żartując to znów obliczając, na ile wzrósł każdemu dział jego zdobyczy wskutek śmierci dwóch puszkarzy.
Dziewięć dni zabrała nam jazda do onego portu — tak lekki był wiatr, z którym przyszło nam żaglować, i tak popsowane było dno okrętu. Ostatecznie jednak dnia dziesiątego, jeszcze przed świtem, gdy nad morzem podnosiła się lekka mgła poranna, dotarliśmy do wnijścia zatoki. W chwilę później mgła, co się była podniosła, poczęła znów opadać, i oczom naszym ukazał się krążownik, płynący w niewielkiej od nas odległości. Wywiązała się natychmiast wielka dysputa, czy nas dostrzeżono z onego statku, jeżeli zaś dostrzeżono, to czy jest rzeczą do prawdy podobną, by rozpoznano naszą Sarę. Prawda, że byliśmy zawsze bardzo ostrożni i niszczyliśmy co do nogi załogę każdego z opanowanych przez nas okrętów, by nie pozostawiać świadków mogących mieć w pamięci nasze twarze; co się jednak tyczy samej Sary, toż jej wyglądu nie można było tak zataić — zwłaszcza zaś ostatniemi czasy, gdy z powodu lichego jej stanu tylu statkom udało się umknąć przed naszym pościgiem, jej opis niewątpliwie często był podawany do powszechnej wiadomości. Przypuszczałem, że ten znak ostrzegawczy przyczyni się do natychmiastowego rozproszenia naszej załogi. Atoli niepospolity genjusz Ballantrae‘go znów tym razem wprawił mnie w niepomierne zdumienie.
Od pierwszego dnia, w którym objął wyznaczoną sobie funkcję, Ballantrae szedł ręka w rękę z Teachem; sojusz ten był chyba najważniejszym szczeblem wszelkich jego sukcesów. Nieraz zapytywano mego kompana, co to ma oznaczać owa komitywa; raz tylko udało mi się uzyskać odeń odpowiedź — zwierzył mi się mianowicie, że zawarł z Teachem porozumienie, które wielce zdumiałoby załogę, jeśliby o niem posłyszała, a zdumiałoby niepomału i jego samego, jeśliby zostało urzeczywistnione. Otóż w momencie, o którym mowa, on i Teach znowu byli jednej myśli, to też zaledwie zapuszczono kotwicę, już dzięki ich obopólnemu staraniu cała załoga pogrążona była w niedającem się opisać opilstwie. Popołudniu statek stał się iście zbiorowiskiem obłąkańców, ciskających w morze wszelakie sprzęty, wywodzących równocześnie najprzeróżniejsze, niezgodne z sobą piosenki, kłócących i czubiących się z sobą, a następnie zapominających o wszelkiej kłótni i obejmujących się w kordjalnym uścisku. Ballantrae nie pozwolił mi wziąć do ust ani kropelki trunku, nakazując wszakże, abym, jeżeli mi życie miłe, udawał pijanego. Nigdy mi się dzień bardziej nie dłużył jak wtedy; znaczną jego część przeleżałem, jak bela, na przedniej kwaterze okrętowej, wlepiając oczy w trzęsawice i zarośla, które otaczały i przed ludzkiem wzrokiem kryły naszą zatoczkę. Wkrótce po zapadnięciu zmierzchu Ballantrae przywlókł się ku mnie chwiejnym krokiem, zwalił się niechcący — umyślnie na ziemię, zanosząc się przytem od pijackiego śmiechu; zanim zerwał się znów na równe nogi, zdążył mi szepnąć: „bym stoczył się do kajuty i ułożył się nibyto do snu na jednej ze skrzyń, bo wkrótce będę potrzebny“. Uczyniłem wedle jego polecenia i dotarłszy do kajuty, gdzie już było całkiem ciemno, rzuciłem się na pierwszą z brzegu skrzynię. Aliści leżał już na niej jakiś człowiek; z siły, z jaką się poruszył i strącił mnie z siebie, pomiarkowałem, że chyba niebardzo był pijany — jednakże, gdym się oddalił i znalazł sobie inne legowisko, on zdawał się znów, jakby nic, spać w najlepsze. Serce poczęło mi bić mocno, bom czuł, że zanosi się na jakieś desperackie przedsięwzięcie. Naraz w kajucie pojawił się Ballantrae, zaniecił latarkę, rozejrzał się po kajucie, skinął głową jakoby na znak zadowolenia i powrócił na pokład, nie mówiąc ani słowa. Rozczapierzywszy nieco palce, któremi twarz przysłaniałem, rzuciłem wzrokiem przed siebie i obaczyłem, że prócz mnie dwaj jeszcze ludzie leżeli na skrzyniach, śpiąc albo też udając śpiących: byli to Dutton i Grady, chłopy rezolutne i gotowe na wszystka. Reszta załogi hulała na pokładzie, czyniąc iście piekielny harmider, wprost przechodzący granice ludzkiej możliwości — tak iż żadna przyzwoita nazwa nie zdoła określić wrzawy jaka tam panowała. Byłem-ci ja w mem życiu świadkiem wielu pijackich awantur — choćby na pokładzie samejże Sary — lecz czegoś podobnego dalibóg nigdy nie zdarzyło mi się słyszeć; wprędce wysnułem stąd wniosek, że trunek musiał być czemś zaprawiony. Wiele czasu zbiegło, zanim te wycia i wrzaski tłumiły się, przechodząc najpierw w jakowyś jęk żałosny, następnie zaś w zupełną ciszę, a potem jeszcze długo mi się wlekły chwile, zanim na schodach pojawił się znowu Ballantrae, tym razem wiodąc Teacha ze sobą. Ten, ujrzawszy nas trzech śpiących na skrzyniach, zaklął głośno.
— Stuliłbyś gębę! — upominał go Ballantrae. — Tym ludziom mógłbyś strzelać nad uchem, a nie obudzą się. Wiesz przecie, jakich nałykali się ingredjencyj.
W podłodze kajuty były drzwi spuszczone, pod niemi zaś chowaliśmy najbogatsze plony naszych łupów, mające tu pozostawać do dnia ostatecznego podziału. Zamknięcie to było umocnione zapomocą pierścienia i trzech kłódek, których klucze (dla większego bezpieczeństwa) w różnych były rękach; jednym opiekował się Teach, drugim Ballantrae, trzecim zaś bosman, nazwiskiem Hammond. W oną jednakże chwilę, ku memu nieopisanemu zdumieniu, obaczyłem je wszystkie w ręku jednego człowieka; jeszcze więcej zasię byłem zdumiony, gdy — patrząc ciągle przez szparę pomiędzy palcami — obaczyłem, że Ballantrae i Teach wynieśli z onego schowka cztery jakieś pakunki, starannie obwiązane sznurkiem celem przenoszenia.
— A teraz w drogę! — ozwał się Teach.
— Pozwól jeszcze słówko — rzekł Ballantrae. — Odkryłem, że prócz asana jest jeszcze jeden człowiek, który zna sekretną ścieżkę przez trzęsawiska... i to ścieżkę znacznie krótszą od twojej.
Teach wybuchnął gniewem, krzycząc, iż w takim wypadku są już zgubieni.
— Tego jeszcze nie jestem pewny — odrzekł Ballantrae. — Wszelakoż pozostało jeszcze kilka okoliczności, z któremi muszę cię zaznajomić. Popierwsze, nie znajdziesz ani jednej kulki w swych pistoletach, które (jak sobie może aspan przypominasz) raczyłem nabić dziś rano zarówno dla mnie jak dla ciebie. Powtóre, skoro jest jeszcze prócz ciebie ktoś drugi, co zna przejścia przez te wertepy, tedy sam przyznasz, iż postąpiłbym w najwyższym stopniu niedorzecznie, gdybym się obarczał towarzystwem takiego warjata jak waćpan. Potrzecie, ci, oto ludzie (którzy już nie potrzebują udawać śpiących) są w porozumieniu ze mnę, a teraz mają zakneblować ci usta i przywiązać cię do masztu; gdy zaś twoi ludzie się obudzą (jeżeli wogóle się obudzą po tych przyprawach, jakich domieszałem im do trunku), jestem pewny, że będę na tyle uprzejmi, by cię wyswobodzić z pęt, a asan chyba będziesz mógł bez trudności im wyjaśnić, co stało się z kluczami.
Teach nie rzekł ani słowa, tylko poglądał na nas jako przerażone dzieciątko, gdyśmy mu zatykali gębę i przywiązywaliśmy go do masztu.
— A teraz, mój nieboraczku, — ozwał się Ballantrae, — widzisz, dlaczego sporządziliśmy cztery paczki. Dotychczas zwano cię kapitanem Teachem, ale coś mi się zdaje, że odtąd winieneś raczej nosić inne miano: „kapitan Learn“.[8]
Były to ostatnie słowa, jakieśmy wyrzekli na pokładzie Sary. Cicho i niepostrzeżenie zsunęliśmy się we czwórkę do przygotowanej zawczasu szalupy, niosąc owe cztery zawiniątka. Pozostał za nami okręt jako grób milczący — zrzadka jeno dochodziły zeń jęki kilku opilców. Wodę zaległa mgła, sięgająca na wysokość naszych piersi, tak iż Dutton — ów, który znał drogę — musiał jechać stojąc, by kierować ruchami naszych wioseł; była to okoliczność dla nas zbawienna, gdyż zmuszała nas do wolniejszego a tem samem cichszego wiosłowania. Jeszcześmy nienazbyt oddalili się od okrętu, gdy na niebie poczęło szarzeć a ptactwo zrywało się już i krążyło ponad wodą. Naraz Dutton uderzył się dłońmi po goleniach i szepnął nam, byśmy umilkli i mieli się na baczności, jeżeli nam życie miłe. Poczęliśmy nadsłuchiwać. Jakoż niebawem posłyszeliśmy z jednej strony ciche skrzypienie wioseł, w chwilę zaś później takież skrzypienie po drugiej stronie, nieco słabsze i bardziej oddalone. Było rzeczą jasną, iż dostrzeżono nas rankiem dnia poprzedniego i że właśnie wysłano łodzie z krążownika, aby odciąć nam drogę ucieczki — my zaś osaczeni i bezbronni, znaleźliśmy się w sam raz pomiędzy niemi. Dalibóg, nigdy chyba człowiekowi nie zdarzyło się być w gorszej opresji, więc pot lał mi się rzęsiście z czoła, gdyśmy przywarli do wioseł, modląc się w głębi duszy, by mgła potrwała jeszcze czas jakiś. Nagle posłyszeliśmy plusk jednej z łodzi, jadącej tak blisko, iż sucharek, przez nas rzucony, trafiłby w nią na pewno.
— Ciszej wiosłujcie, chłopcy! — posłyszeliśmy rzucony szeptem rozkaz oficera. Dziw mnie brał, że nikt z przejeżdżających nie posłyszał głośnego tętna mego serca.
— Mniejsza o drogę! — szepnął Ballantrae. Przedewszystkiem musimy szukać schronienia; jedźmyż prosto do brzegów zatoki.
Ruszyliśmy tedy w drogę wśród wielkiego niepokoju i ostrożności, wiosłując — ile się tylko dało — rękoma i sterując na chybi — trafi we mgle, która bądź co bądź była nam jedyną ochroną.
Atoli strzegły nas niebiosa i prowadziły szczęśliwie; dotarliśmy do płytkiego miejsca koło jakichś gąszczy, wygramoliliśmy się z naszym skarbem na ląd, a ponieważ mgła zaczynała już się podnosić i nie mieliśmy innego sposobu, ukrycia czółna, zepchnęliśmy na głębie i tam zatopili. Zaledwieśmy znaleźli osłonę, aliści słońce już wstało, a jednocześnie z pośrodka zatoki zerwała się wielka wrzawa marynarzy. Wiedzieliśmy, iż w tej chwili przypuszczono szturm do Sary. Późniejszemi czasy słyszałem, że onego oficera, który ją zdobył, spotkały wysokie odznaczenia; przyznać muszę, że samo podejście było przezeń wybornie obmyślane i wykonane, atoli myślę, że gdy dotarł do okrętu, nie miał wiele kłopotu z jego zdobyciem[9].
Już dziękowałem wszystkim świętym za dopomożenie mi w ucieczce, gdy spostrzegłem, żeśmy popadli w innego rodzaju opresje. Wylądowaliśmy, jakom wspomniał, na chybi trafi pośrodku rozległych i zdradliwych moczarów — a dojście do ścieżki było kłopotem nielada, pełnym wątpliwości, utrudzenia i niebezpieczeństw. Dutton był zdania, że powinniśmy czekać, póki okręt nie odpłynie, a potem wyłowić z wody łódkę, gdyż wszelka zwłoka będzie czynem rozsądniejszym, niśli błądzenie na oślep po tych bagniskach. Ktoś tedy podszedł zpowrotem do skraju zatoki i wyzierając poprzez zarośla, obaczył iż mgła już znikła, a na Sarze powiewa proporzec angielski — atoli nie było tam widać żadnych przygotowań do odjazdu. Położenie nasze było teraz nader opłakane. Dłuższe przebywanie wśród trzęsawisk mogło wyrządzić szkodę naszemu zdrowiu; groził nam głód bo o ile pokwapiliśmy się zabrać z sobą skarby, to żywności wzięliśmy z sobą bardzo skąpo. Poza tem było rzeczą wielce pożądaną, byśmy się mogli stąd oddalić i dostać się do siedzib ludzkich, zanim rozejdzie się wieść o zdobyciu Sary. Przeciwko tym wszystkim względom przemawiało jedynie niebezpieczeństwo mogące nam grozić podczas przeprawy — przeto, jak myślę, nic w tem dziwnego, żeśmy się zdecydowali przystąpić niezwłocznie do dzieła.
Upał już był niemożliwy, gdyśmy wyruszyli w drogę, by przebyć moczary, a raczej wydostać się na ścieżkę z pomocą kompasu. Dutton wziął w rękę kompas, a myśmy kolejno dźwigali jego cząstkę skarbu. Ręczę wam, iż miał on baczne oko na tych, co szli poza nim, gdyż to co nam z konieczności zawierzył było mu drogie jak życie. Zarośla stanowiły jakby jedną zwartą kępę, a grunt był wielce zdradliwy, tak iż często grzęźliśmy okrutnie i musieliśmy kołować; pozatem powietrze było ciężkie niezwykle, skwar dusił nas i dławił, a kąśliwe owady napastowały nas w tak nieprzebranej ilości, iż każdy z nas wyglądał jakoby chmurą odziany. Już niejednokrotnie napomykano o tem, jak mężowie lepszego urodzenia snadniej znoszą trud i zmęczenie aniżeli ludzie z pospólstwa — wszak maszerujący ze swym oddziałem oficerowie, którym wypadnie brnąć w błocie tuż obok prostych żołnierzy, zawstydzą tychże swą wytrwałością. To samo dało się zauważyć i w wypadku, o którym tu mowa. Było nas dwóch szlachciców wysokiego rodu, Ballantrae i ja, z drugiej zaś strony Grady, prosty marynarz człek niemal olbrzymiego wzrostu i siły. Duttona nie biorę pod uwagę, bo przyznam, iż sprawiał się niegorzej od nas obu[10] — natomiast Grady rychło począł biadać nad swym losem, ociągając się ztyłu, wzbraniał się nieść paczkę Duttonową, gdy nań przyszła kolej, ustawicznie domagał się rumu (któregośmy mieli nader skąpo), a w końcu dobył krócicę i jął się odgrażać, że nas powystrzela, jeżeli nie damy mu wypocząć. Przypuszczam, iż Ballantrae byłby mu broń tę wytrącił, ja jednak zażyłem nań innego sposobu; zrobiliśmy postój i posililiśmy się nieco. Niebardzo to jednak, zda się, zadowoliło Gradyego; ledwośmy ruszyli w dalszą drogę, zaraz począł się ociągać, utyskiwać i skarżyć się na swój los, w końcu zaś gdy omieszkał postępować dokładnie naszym śladem, poślizgnął się wskutek nieuwagi i upadł w głęboką kałużę. Skoczyliśmy mu z pomocą, lecz było już zapóźno. Krzyknął straszliwie po kilkakroć — i w chwilę później utonął wraz ze swoim łupem. Los jego, nadewszystko zaś owe krzyki, przejęły nas do głębi duszy, jednakże koniec końców okoliczność ta okazała się dla nas deską ratunku, gdyż skłoniła Duttona, by wyszedł na drzewo, skąd mógł wyśledzić i wskazać mi (jam wdrapał się tam tuż za nim) szmat wysokiego lasu wytyczającego naszą ścieżkę. Odtąd snadź z mniejszą szedł ostrożnością, gdyż naraz obaczyliśmy, iż się zapadł nieco w błoto; wygramolił się zeń wprawdzie, ale za chwilę zapadł się znowu. Powtórzyło się to dwukrotnie. Wówczas zwrócił ku nam twarz pobladłą śmiertelnie.
— Podajcie mi rękę! — zawołał. — Zabrnąłem w brzydkie topielisko!
— Wcale tego nie widzę — odparł Ballantrae, nie ruszając się z miejsca.
Dutton wybuchnął stekiem najplugawszych przekleństw a zapadłszy się jeszcze nieco głębiej, tak iż błoto dochodziło mu niemal do lędźwi, wyrwał z za pasa pistolet i krzyknął:
— Pomóżcie mi... albo was powystrzelam jako psy!
— Nie żołądkuj się — odpowiedział Ballantrae; — jam jeno żartował! To mówiąc, położył na ziemi tobołek swój oraz Duttona, który wypadło mu właśnie dźwigać.
— Nie waż się podchodzić bliżej, póki nie okażesz się nam potrzebny — rzekł do mnie, poczem podszedł sam ku miejscu, gdzie nasz kamrat ugrząsł w błocie.
Dutton zachował się w tej chwili całkiem spokojnie, wszelakoż trzymał jeszcze w ręce krócicę, a wyraz trwogi malujący się na jego obliczu tak był wzruszający, iż nie mogłem nań patrzeć.
— Na miłość Boską! — przemówił; — patrz waszmość uważnie!
Ballantrae stanął właśnie tuż obok niego.
— Nie ruszaj się — rozkazał, a po chwili namysłu dodał jeszcze: — Ręce do góry!
Dutton odłożył pistolet, ale woda podbiegła już tak wysoko, iż tenże schował się przed nią całkowicie. Gdy opryszek schylił się, by broń swą podnieść, Ballantrae nagle podał się wprzód i z całej siły trzasnął go między łopatki. On wzniósł ręce nad głową — niewiedzieć, czy z bólu, czy z chęci obrony — w chwilę zaś później runął twarzą, wdół i pogrążył się w błocie.
Ballantrae zapadł się już powyżej kostek, zdołał się wszakże wygramolić i powrócił do mnie.
— A bodaj cię djabli, Franciszku! — zawołał, widząc, jak mi łydki dygocą. — Widzę, żeś tchórzem podszyty potworze! Przecież nie zrobiłem nic karygodnego; ot, wymierzyłem sprawiedliwość pospolitemu złoczyńcy. A oto jużeśmy zerwali wszelki związek z Sarą! Któż nam teraz dowiedzie, żeśmy maczali ręce w jakich tam nieczystych sprawkach?
Zapewniłem go, iż mylne miał o mnie pojęcie, wszelakoż okropność widzianego przed chwilą faktu pobudziła we mnie uczucie ludzkości, iż ledwo mi tchu starczyło na tę odpowiedź.
— No, no! — odrzekł mi na to. — Winieneś nabrać większej odwagi! Ten drab stał mi się niepotrzebny, skoro pokazał, kędy biegnie droga... a chyba mi nie zaprzeczysz, że byłbym szaleńcem, gdybym nie skorzystał z tak wybornej sposobności!
Trudno było przeczyć, iż w zasadzie miał słuszność; wszelakoż nie mogłem powstrzymać się od rzęsistych łez, których, jak sądzę, żaden człek zacny nie byłby się powstydził, a póki nie pociągnąłem sporego hausta rumu, nie czułem się na siłach do dalszej drogi. Powtarzam, iżem się zgoła nie wstydził mego szlachetnego wzruszenia; wszak litość pięknym bywa przymiotem u wojownika; mimo to nie mogę potępiać Ballantrae‘go, boć postąpienie jego było szczęśliwie pomyślane. Bez żadnych już złych przygód dotarliśmy niebawem do ścieżki, a pod wieczór, około zachodu słońca, wyszliśmy na skraj trzęsawiska.
Nazbyt byliśmy zmęczeni, byśmy mieli daleko się zapuszczać; położyliśmy się pod laskiem sosnowym na jakiejś suchej wydmie piasczystej, ciepłej jeszcze od promieni słońca, i natychmiast zapadliśmy w sen twardy.
Obudziliśmy się nazajutrz wczesnym rankiem i w ponurem usposobieniu zaczęliśmy rozmowę, która omal nie skończyła się bójką. Byliśmy wyrzuceni na brzeg kędyś w prowincjach południowych, o tysiące mil od osad francuskich; czekała nas ciężka podróż, pełna niezliczonych niebezpieczeństw: — dalibóg, jeżeli kiedy, to właśnie w oną godzinę potrzebna nam była zgoda i przymierze. Zmuszony jestem przypuszczać, iż Ballantrae zatracił w pewnej mierze poczucie prawdziwej wytworności, w czemby znowu nie było nic dziwnego, zważywszy dłuższe nasze obcowanie z gromadą wilków morskich. Do mej osoby odnosił się niegrzecznie i lekceważąco — i każdy człek dobrego rodu byłby na jego miejscu czuł się dotknięty jego postępowaniem.
Powiedziałem mu w oczy, co sądzę o jego sprawowaniu się niedawnem. On cofnął się nieco, jam zaś poszedł za nim, sypiąc gradem wymówek. Wkońcu ujął mnie za rękę i zmusił do zatrzymania się, mówiąc:
— Franciszku, przypomnij sobie, cośmy poprzysięgli jeden drugiemu! Wszelakoż żadna przysięga nie przywiodłaby mnie do spokojnego przełykania takich obelg, jeślibym nie żywił dla ciebie szczerego uczucia. Uczucia tego dałem ci dowody, przeto niepodobna byś miał w nie wątpić. Duttona musiałem wziąć z sobą, ponieważ znał przejście; także musiałem wziąć i Grady’ego, bo Dutton nie chciał bez niego wyruszyć... ale któż mi kazał obarczać się twoją osobą? Przez swoje nieznośne, językowi irlandzkiemu przyrodzone gadulstwo, narażasz mnie jeno na ustawiczne niebezpieczeństwa. Prawdę powiedziawszy, należałoby ci się byś się teraz znajdował w kajdanach na pokładzie krążownika! A ty, zamiast to ocenić, kłócisz się zemną, jak dzieciak, o jakieś tam błahostki!
Przemówienie to wydało mi się arcygrubijańskiem — i doprawdy, po dziś dzień trudno mi je pogodzić z wyobrażeniem mojem o szlachcicu, co był mym przyjacielem. Odciąłem mu się przymówką do jego szkockiego akcentu, który acz mniej dobitny niż u jego ziomków, wszakoż i tak był nader chropawy i gminny, czego nie omieszkałem powiedzieć jemu prosto w oczy. Cała zwada ciągnęłaby się nie wiem jak długo, gdyby jej nie przerwała budząca trwogę okoliczność. Oto podczas sprzeczki oddaliliśmy się nieco wgłąb wydmy piaszczystej. Miejsce niedawnego naszego noclegu — na którem leżały porozbijane nasze pakunki z wysypaną z nich zawartością pieniężną — znajdowało się pomiędzy nami a wspomnianym lasem sosnowym. Stamtąd to wyszedł z pewnością, ów nieznajomy, co nas tak zatrwożył. Było to chłopisko potężne, wiejski prostak, z szeroką siekierą na ramieniu. Stał w miejscu owem, gapiąc się z otwartą gębą to na skarb leżący tuż pod jego nogami to na naszą kłótnię, w której niewiele brakowało, byśmy poszli z sobą na ostre. Ledwośmy nań rzucili okiem, chłop wziął nogi za pas i zrobił fugas pomiędzy chrósty.
Trudno było mieć umysł spokojny wobec takiego zdarzenia. Wieść o dwóch ludziach zbrojnych, ubranych w odzież żeglarską, a zdybanych w kłótni nad skarbem, zaledwie o kilka mil od miejsca, gdzie zdobyto statek piracki — wieść ta, mówię, wystarczała najzupełniej, by nam na kark ściągnąć gromadę tubylców. Nie spieraliśmy się dłużej — już nam kłótnia wywietrzała z głowy. W mgnieniu oka porwaliśmy pakunki i w najlepszej już zgodzie wyprawiliśmy się biegiem w drogę. Cała bieda, żeśmy nie wiedzieli, w jakim iść kierunku, przetośmy wciąż powracali na własne ślady. Coprawda Ballantrae wydobył z Duttona wszelkie, jakie tylko mógł wiadomości; ale trudno przecie podróżować tylko na podstawie ustnej informacji... Ów liman, rozszerzający się w rozległą a nieregularną zatokę, wciąż to z jednej, to z drugiej strony hamował nasze kroki coraz to nowemi odnogami.
Jużemy byli niemal do cna wyczerpani ową gonitwą, gdy wyszedłszy na wierzchołek jednej z wyżyn, obaczyliśmy, iż mamy drogę odciętą nowem odgałęzieniem zatoki. Była to struga wody — bądź co bądź — zgoła różna od tych, które powstrzymywały nas poprzednio; brzegi bowiem miała skaliste i tak strome, iż pod ich osłoną mógł tu się usadowić mały statek, umocowany na linie. Załoga, przerzuciwszy zeń pomost na wybrzeże, rozpaliła ogniska i właśnie spożywała wieczerzę. Co do okrętu, nadmienić się godzi, że kształtem przypominał te, które budowano na Bermudach.
Miłość złota tudzież wielka nienawiść, jaką wszyscy żywią względem piratów, były to pobudki, które w danej chwili mogły mieć wpływ na ludność okoliczną i pobudzić ją do pościgu za nami. Zresztą dopiero teraz rozpoznaliśmy że znajdujemy się na półwyspie rozczapierzonym nakształt palców w dłoni; przegub tej ręki, czyli wiodący ku lądowi przesmyk, który powinniśmy byli przebyć z samego początku, był w danej chwili niewątpliwie już osaczony. Te rozważania przywiodły nas do iście zuchwałego zamysłu. Przeleżeliśmy się póki można było, wśród krzaków na czubku wydmy, rozglądając się co chwilę, by nadsłuchiwać głosów pogoni. Wytchnąwszy nieco w ten sposób i przyprowadziwszy do ładu nasz wygląd, zeszliśmy nakoniec śmiałym krokiem, z miną napozór obojętną ku gromadce ludzi u ogniska.
Zastaliśmy tam kupca (właściciela onego okrętu) oraz kilku podległych mu murzynów. Pochodzili z Albany, miasta na prowincji nowojorskiej, a właśnie byli w drodze powrotnej z Indyj, skąd wieźli towar. Nazwiska tego człowieka nie mogę sobie przypomnieć. Byliśmy zdumieni, dowiedziawszy się, że schronili się tutaj z obawy przed Sarą; nigdyśmy bowiem nie byli przypuszczali, że nasze śmiałe czyny zdobyły sobie taki rozgłos. Ledwo więc nasz Albańczyk posłyszał, iż Sarę zdobyto w dniu poprzednim, skoczył na równe nogi, poczęstował nas kubkiem za tę miłą wiadomość i pognał murzynów na statek, by rozpięli żagle. My ze swej strony wzięliśmy ów poczęstunek za sposobność do większej poufałości, aż wkońcu ofiarowaliśmy się za towarzyszów podróży onemu kapitanowi. On spojrzał wzrokiem badawczym na nasze wysmolone ubrania i nasze pistolety, i odrzekł dość uprzejmie, że ledwo ma dla siebie jaką taką kwaterę; nie zdołały go wzruszyć ani nasze prośby ani pieniądze, choć ofiarowaliśmy kwotę dość znaczną.
— Widzę, że waszmość źle o nas trzymasz — rzekł wówczas Ballantrae, — wobec tego ja waćpanu pokaże, jakie mamy doń zaufanie... bo wyjawię waszmości szczerą, prawdę. Jesteśmy zbiegowie-jakobici, a na głowy nasze nałożono cenę.
Na te słowa Albańczyk wzruszył się potrosze. Jął się nas wypytywać o różne szczegóły wojny szkockiej, a Ballantrae odpowiadał mu bardzo cierpliwie. On słuchał, poczem machnął ręką i rzekł:
— Zdaje mi się, że tak wy, jak wasz książę Karol otrzymaliście więcej, niżeście sami chcieli.
— Juści! — odpowiedziałem mu na to. — Ale, mój zacny człowiecze, pragnąłbym byś okazał nowy przykład szczodrobliwości i dał nam w dwójnasób tyle, ileśmy otrzymali.
Powiedziałem to akcentem irlandzkim, któremu jest udzielony jakowyś powab, chwytający za serce. Jest rzeczą uwagi godną oraz świadectwem miłości, jaką otoczony jest nasz naród, że ten sposób przemawiania bodaj zawdy na człowieku grzecznym wywrze wrażenie. Ileż to razy widziałem, jak prosty żołnierz uniknął kopyt końskich albo żebrak wyłudził sowitą jałmużnę dzięki lekkiemu posmakowi irlandzkiego akcentu!
Więc też, gdy Albańczyk roześmiał się, słysząc mą mowę, jużem był pewny, że dopiąłem swego. Jednakże, zanim przyjął nas na pokład, postawił nam wiele warunków, między in. odebrał nam broń wszelką. W każdym razie w chwilę później sunęliśmy z pomyślnym wiatrem przez zatokę, sławiąc Imię Boże za nasze ocalenie. Niemal koło samego ujścia limanu minęliśmy krążownik, a w chwilę później i nieszczęsną Sarę z wziętą w niewolę załogą. Jeden i drugi widok przejął nas dreszczem. Bermudzki statek wydawał nam się bezpiecznem schroniskiem, a nasz ryzykowny hazard szczęśliwą wygraną, gdy nam przed oczyma stanął los naszych towarzyszów. Mimo wszystko, wpadliśmy jeno z deszczu pod rynnę, z pod młota na kowadło, uchodząc przed jawnym wrogiem, jakim był statek wojenny, a zdając się na łaskę i niezbyt pewną uczciwość naszego kupca albańskiego.
Dzięki wielu okolicznościom tak się złożyło, że byliśmy lepiej zabezpieczeni, niżeśmy się mogli spodziewać. Miasto Albany, położone wśród stepów, trudniło się naówczas handlem przemytniczym, utrzymując żywe stosunki zarówno z Indjanami jak z Francuzami. Handel ten, zgoła nielegalny, podkopał w Albańczykach poczucie praworządności, a zadawanie się z najgrzeczniejszym i najbardziej oświeconym narodem świata skłoniło nawet poczęści sympatje ich w ową stronę. Krótko rzecz biorąc, byli oni podobni do innych przemytników: szpiegowie i agenci gotowi oddać swe usługi każdemu ze stronnictw. Nasz Albańczyk był osobiście człowiekiem wcale uczciwym, ale i wielce łakomym, a ku wielkiemu dla nas szczęściu znajdował wielkie upodobanie w naszem towarzystwie. Zanim dobiliśmy do Nowego Jorku, stanęła pomiędzy nami ugoda, iż on nas dowiezie swym okrętem aż do Albany, stąd zaś wyprowadzi nas na drogę, którędy będzie można przedrzeć się za granicę i stanąć w posiadłościach francuskich. Za wszystko to musieliśmy słono zapłacić; atoli żebrakom nie przystoi wybredzać w jałmużnie, ani banitom targować się o cenę.
Popłynęliśmy przeto w górę rzeki Hudson (która, zaznaczę mimochodem, jest wcale pokaźną strugą) i stanęliśmy pod „Godłem Królewskiem“ w Albany. Miasto roiło się od gwardzistów prowincji, dyszących żądzą walki z Francuzami. Bawił w niem sam gubernator Clinton, człek bardzo ruchliwy, a przytem o ile zdołałem wymiarkować, omal do szaleństwa doprowadzony polityczną zajadłością swej rady przybocznej. W walce brali udział również Indjanie przyłączając się do jednej i drugiej strony walczącej; widywaliśmy całe ich gromady, wiodące jeńców lub (co gorsza) zdarte z głów mężczyzn i kobiet okrwawione skalpy, za które płacono im od sztuki określoną kwotę pieniężną. Mogę was zapewnić, że widok to był zgoła niezachęcający. Wogóle trudno było znaleźć porę mniej dogodną do wykonania naszych zamiarów. Nasza gościna w najlepszej miejskiej gospodzie mogła być przedmiotem najstraszliwszych podejrzeń; nasz Albańczyk zwodził nas ciągle, wymyślając coraz to nowe przyczyny zwłoki, i widać było że ma ochotę wycofać się z danych zobowiązań. Wśród biednych zbiegów poczęło się jawić widmo zguby, przeto ugrzęźliśmy na pewien czas w wirze niezbyt cnotliwego życia, chcąc zagłuszyć trawiącą nas zgryzotę.
Okazało się, iż to nawet wyszło nam na dobre; jedną z uwag, jakie godzi się uczynić co do naszej ucieczki, jest ta, że Opatrzność do samego końca przedziwnie wiodła nasze kroki. Co za upokorzenie dla ludzkiej pychy! Moja filozfja, niepospolity jenjusz Ballantrae‘go, nasze męstwo, którem w równej mierze obaj szczycić się możem — wszystko to niewątpliwie okazałoby się niewystarczającem, gdyby błogosławieństwo Boskie nie sprzyjało naszym wysiłkom. I jakże prawdziwem jest to, co nam Kościół powiada, że prawdy wiary dają się zastosować nawet do pospolitych spraw codziennych! W każdym razie podczas owych naszych hulanek zawarliśmy znajomość z odważnym i bystrym młodzieniaszkiem, Indjaninem, zwanym Chew. Był to jeden z najśmielszych i najbardziej przedsiębiorczych handlarzy, doskonale obeznany z tajnemi ścieżkami w puszczy, utracjusz i hulaka, a nadomiar szczęścia, nieco poróżniony z rodziną. Jego tedy namówiliśmy, by przyszedł nam z pomocy. Pokryjomu, na własną rękę, wystarał się o wszystko, co nam było potrzebne do ucieczki — pewnego zaś dnia, nie mówiąc ni słówka dawnemu naszemu przyjacielowi, wymknęliśmy się z Albany i poszedłszy nieco wgórę rzeki, wsiedliśmy do czekającej na nas łodzi.
By opisać należycie trudy i niebezpieczeństwa owej przeprawy, trzebaby mieć pióro bardziej od mojego wytworne. Czytelnik przeto musi sam sobie wyobrazić straszliwą puszczę, przez którą wypadło nam się przedzierać: jej gęstwiny, mokradła, urwiska, rwące rzeki i zdumiewające swą wielkością wodospady. Wśród tej dziczy i tych okropności musieliśmy trudzić się od rana do wieczora to wiosłując, to przenosząc na plecach łódkę; nocą zaś sypialiśmy przy ognisku, trwożeni wyciem wilków oraz innych dzikich zwierząt. Naszym zamiarem było dotrzeć do źródlisk Huronu, w okolicę Crown Point, gdzie Francuzi mieli nad jeziorem Champlain stanowisko silnie umieszczone. Jednakowoż dokonanie tego drogą bezpośrednią byłoby zbyt niebezpieczne, wobec tego posuwaliśmy się takim labiryntem rzek, jezior i przesmyków, iż samo ich przypomnienie przyprawia mnie o zawrót głowy. W spokojnych czasach szlaki te były zupełnie opuszczone; teraz jednak okolica była w rozruchu, plemiona toczyły walkę pomiędzy sobą, a lasy roiły się od szpiegujących Indjan. Raz po raz napotykaliśmy ich gromadki, kiedyśmy się ich najmniej spodziewali. Szczególnie nie wyjdzie mi z pamięci jeden dzień, gdyśmy o świcie zostali nagle otoczeni przez pięciu czy sześciu takich malowanych djabłów, wydających ponure okrzyki i wymachujących zawzięcie toporkami. Uszło nam to zresztą na sucho, jak przy innych spotkaniach, albowiem Chew był dobrze znany i zażywał wielkiego miru wśród różnych plemion, jako człek wielce wytworny i godzien szacunku, choć młody; atoli nawet przy tych korzyściach, jakie dawało nam jego towarzystwo nie należy sobie wyobrażać, by owe spotkania nie groziły nam oczywistem niebezpieczeństwem. By dowieść przyjaźni z naszej strony, radzi nieradzi sięgaliśmy do naszych zapasów rumu — bo handlarz targujący z Indjanami, w jakimkolwiekby wystąpił charakterze czy przebraniu, musi mieć przy sobie w puszczy jakby wędrowną szynkownię; gdy zaś te opryszki raz zdobyły butelkę scaury (jak oni zowią ten djabelny trunek), nie zostawało nam nic innego jak machać tęgo wiosłami, by ujść oskalpowania. Dość było, by sobie lekko zaprószyli głowę, a już nie było ani mowy o rozsądku i przyzwoitości; wtedy im tylko jedno było w myśli: by zdobyć jeszcze nieco scaury. Wówczas łatwo im mogło strzelić do głowy, by puścić się za nami w pościg... A gdyby nas dopadli, jużbym się nigdy nie zabrał do pisania tych pamiętników.
Doszliśmy już do najbardziej ryzykownego punktu naszej przeprawy, gdzie mogliśmy wpaść zarówno w ręce Francuzów jak Anglików, gdy zdarzyło się nam straszne nieszczęście. Chew nagle zapadł w jakąś chorobę, mającą objawy podobne do zatrucia, i w ciągu kilku godzin wyzionął ducha na dnie łodzi. W ten sposób straciliśmy naraz naszego przewodnika, tłumacza, sternika i nasz glejt (boć on tem wszystkiem był dla nas jednocześnie) i zostaliśmy wtrąceni w rozpaczliwe i niedające się zażegnać opresje. Coprawda Chew, który bardzo się szczycił swą wiedzą, nieraz był nas pouczał o geografji tego kraju — a Ballantrae, jak mi się zdaje, nawet przysłuchiwał się uważnie jego słowom. Co się jednak mnie tyczy, zawsze mi się takie wykłady wydawały czemś bardzo nużącem, to też poza jednym faktem — iż przebywamy w kraju Indjan adirondackich i możemy snadnie dostać się na miejsce przeznaczenia, bylebyśmy znaleźli drogę — nie wiedziałem zgoła nic więcej. Niebawem moja niewiedza poczęła być jeszcze bardziej uderzającą, skoro i Ballantrae, pomimo wszelkich trudów, niewięcej zdziałać potrafił odemnie. Wiedział, że musimy się posuwać wciąż w górę jednej rzeki; następnie przedostać się przesmykiem na drugą i płynąć z jej prądem, potem znów piąć się pod prąd na trzeciej rzece... Wszystko to piękne — ale pomyśleć sobie, ile to strumieni toczy się ze wszech stron w górskiej okolicy! I jakoż to człek, po raz pierwszy bawiący w tej stronie świata, zdoła odróżnić jedną rzekę od drugiej? Nie jedyne to było nasze zmartwienie. Nie mieliśmy przecie wielkiej wprawy w jeżdżeniu łódką; przenoszenie tejże było niemal ponad nasze siły, tak iż nieraz siedzieliśmy przez dobre pół godziny w głuchej rozpaczy, nie mówiąc do siebie ni słowa; ponieważ zaś nie mieliśmy już sposobu porozumienia się z Indjanami, przeto pojawienie się choćby jednego z nich przyniosłoby niechybnie rychłą zgubę. Ponure nieco usposobienie, jakie począł okazywać Ballantrae, można mu było od biedy wybaczyć; natomiast trudniej było znosić jego nawyk łajania innych ludzi, niegorszych odeń rozsądkiem. Na okręcie korsarskim nauczył się sposobów przemawania, jakie zgoła nie uchodzą pomiędzy ludźmi dostojnego rodu; teraz zasię, gdy jakoby ogarnięty został gorączką, skłonność ta wzmogła się w nim niesłychanie.
Trzeciego dnia tej wędrówki, gdy przenosiliśmy łódkę przez skalisty spłacheć lądu, wypadła nam z rąk i podziurawiła się jak rzeszoto. Ów przesmyk był pomiędzy dwoma jeziorami, oba zaś ciągnęły się w przestrzeń daleką; ścieżynka — jaka tam ona była — wychodziła z obu końców na wodę, a po obu bokach była zamknięta nieprzerwanem pasmem borów, na samym zaś skraju jezior leżało tyle błota, iż brnąć tam tędy było niepodobna. Wobec tego ujrzeliśmy się zmuszeni nietylko porzucić łódkę i większą część zapasów, ale pogrążyć się odrazu w nieprzebite gąszcza i stracić z oczu jedyny nikły drogowskaz, jakiśmy dotąd mieli: łożysko rzeki. Każdy z nas zatknął za pas pistolety, zarzucił na ramię topór, spakował w tobołek swoje skarby oraz tyle jadła ile zdołał udźwignąć — i poniechawszy reszty naszego mienia, nawet szabel, któreby nam tylko zawadzały w gęstwinie, ruszyliśmy w drogę, narażając się na pożałowania godne przygody. Trudy Herkulesowe, tak nadobnie opisane przez Homerusa poetę, fraszką były w porównaniu z tem, co nam teraz przechodzić wypadło. Niektóre części lasu były od samej ziemi tak gęsto zarosłe, iż musieliśmy, jak robaczki w serze, zwolna sobie przebijać drogę. Gdzieniegdzie znowu grunt był grzęski i podmokły, a drzewa do cna przegniłe. Skoczyłem na jeden z pni zwalonych, tom się zapadł po kolana w próchnie; upadając, szukałem oparcia w kłodzie, która mi się wydawała mocną — aliści za mem dotknięciem rozsypała się na miazgę, jak płat papieru. Potykając się, upadając, brnąc po kolana w błocie, wyrębując drogę w gąszczy, przyczem o mało nie powykłuwaliśmy sobie oczu cierniami i gałęziami, a odzież podarliśmy na strzępy — harowaliśmy przez dzień cały a nie wiem, czy uszliśmy wszystkiego dwie mile. Cogorsza, rzadko mając możność rozejrzenia się w okolicy, przytem wciąż zbijani z drogi różnemi przeszkodami, niezdolni byliśmy nawet odgadnąć, w jakim kierunku się posuwamy.
Tuż przed zachodem słońca, gdyśmy wyszli na przestrzeń otwartą, przeciętą strumieniem a okrążoną okrutnemi górami, Ballantrae cisnął na ziemię swój tobołek.
Nie pójdę dalej! — zawołał i kazał mi rozniecić ognisko, lżąc mnie słowami, niestosownemi nawet dla lektykarza.
Poradziłem mu, by zapomniał, że był kiedyś korsarzem, i żeby sobie przypomniał, ze jest szlachcicem.
Czyś zwarjował? — krzyknął mi na to. Nie właź że mi tu w drogę!
Poczem zacisnął pięść i jął nią wygrażać onym górom:
— Na co mi też przyszło! — zawołał. — Pomyśleć sobie, że muszę kości me złożyć w tej przeklętej puszczy. Wolejbym zginął na rusztowaniu jako szlachcic!
Mówił to głosem podniesionym a szumnym, niby aktor jaki. Potem zaś usiadł, gryząc palce i wlepiając wzrok w ziemię, dając z siebie żałosne, zgoła niechrześcijańskie widowisko.
Wówczas nabrałem doń niejakiego wstrętu, bo przyszło mi na myśl, że żołnierz i szlachcic powinien okazać w obliczu śmierci bardziej filozoficzne usposobienie. Przeto nie odpowiedziałem ani słowem na jego wyrzekania. Zresztą o zmierzchu zrobiło się tak przenikliwie zimno, ze za najlepszą dla siebie rzecz uznałem podtrzymywanie ogniska... choć, Bóg świadkiem, czynność podobna w miejscu tak otwartem, w kraju rojącem się od dzikich ludzi, była świadectwem szaleńczego niemal nierozsądku. Ballantrae przez czas jakiś zdawał się nie zwracać na mnie najmniejszej uwagi; wkońcu jednak, gdy zabierałem się do wypiekania podpłomyków, podniósł oczy w górę.
— Miałeś li kiedy brata? — zapytał.
— Miałem ich za łaską Bożą aż pięciu! — odpowiedziałem.
— Jam miał tylko jednego! — rzekł mi na to głosem dziwnie zmienionym, po chwili zaś dodał: — Zapłaci mi on za to wszystko!
Zapytałem go, co zawinił jego brat naszym nieszczęściom.
— Jak to co zawinił? — krzyknął mi na to. — Siedzi w mej posiadłości, nosi mój tytuł, zaleca się do kobiety, która być miała moją żoną... ja zaś siedzę tu samowtór z durnym Irlandczykiem w tem pustkowiu i szczękam z zimna zębami! Co za osieł był ze mnie!
Uniesienie to było pod każdym względem tak obce naturze mego przyjaciela, iż zgoła nie wiedziałem, co sobie mam o tem myśleć; nawet nie upomniałem się o doznaną przed chwilą urazę. Rzecz prosta, że w tak niezwykłych okolicznościach wszelkie wyrażenie, obelżywe, choćby najdotkliwsze, może się wydać błahostką! Jednakowoż muszę tu wspomnieć pewną rzecz osobliwą. Do tego czasu Ballantrae raz tylko uczynił był wzmiankę o kobiecie, z którą był zaręczony. Było to, gdyśmy ujrzeli zdaleka miasto Nowy York; on mi wtedy się zwierzył, że gdyby praw swych nie utracił, oglądałby oto własne swe posiadłości, gdyż panna Graeme miała znaczny majątek w tej prowincji. Sposobność do owej wzmianki nawinęła się przeto całkiem naturalną rzeczy koleją, teraz atoli już po raz drugi posłyszałem wzmiankę o tej kobiecie... a może nie od rzeczy będzie zauważyć, że w tymże miesiącu, t. j. w listopadzie 1747 r., a zdaje mi się nawet, że w tym samym dniu, gdyśmy bawili wśród onych strasznych gór, odbył się ślub jego brata z panną Graeme[11]. Nie jestem bynajmniej przesądny, wszelakoż dłoń Opatrzności nazbyt wyraźnie tu się ujawniła, bym o tem zdarzeniu miał nie wspomnieć.
Dzień następny, a potem jeszcze jeden, przeszedł nam na podobnych trudach. Szliśmy naoślep, a Ballantrae niejednokrotnie jedynie rzucaniem pieniążka rozstrzygał o kierunku naszej drogi. Gdym go raz złajał za dziecinność tego postępowania, dał mi dziwną odpowiedz, która nigdy nie wyszła mi z pamięci:
— Nie mam lepszego sposobu, by wyrazić pogardę dla ludzkiego rozsądku.
— Na trzeci dzień (o ile sobie przypominam) znaleźliśmy zwłoki chrześcijanina, szpetnie posiekane, z czupryny odarte i leżące w kałuży krwi własnej; gęsto jak muchy, zebrało się nad niemi ptactwo, kracząc zwłowrogo. Nie potrafię opisać, jaką trwogą przejął nas ten widok; mnie w każdym razie odjął on wszelką siłę i nadzieję. Tegoż dnia, niedługo potem, przedzieraliśmy się przez zgliszcza spalonego lasu, gdy naraz Ballantrae, który szedł nieco przedemną, padł na ziemię i ukrył się za pniem powalonym. Przywlokłem się za nim do owego ukrycia, skąd mieliśmy rozległy widok na wsze strony, sami nie będąc widziani; na dnie najbliższego parowu dostrzegliśmy wielki orszak dzikich wojowników, posuwających się wpoprzek naszej drogi. Było ich tylu, że możnaby z nich sformować mały bataljon; wszyscy po pas nadzy, umazani sadzą i tłustością, a wymalowani blejwasem i karmazynem wedle ich sprośnego obyczaju. Szli jeden za drugim gęsiego, żwawym krokiem, tak iż ledwie chwila upłynęła, gdy przemknęli się z szelestem i zniknęli znowu w leśnej gęstwinie. Wszelakoż zdaje mi się, że w tych kilku minutach przeżyliśmy większą katuszę niepewności i naprężenia, niż niejeden człowiek przeżyć może przez całe życie. Czy to byli Indjanie z terytorjum francuskiego czy angielskiego, czy dybali na skalpy czy na jeńców, czy powinniśmy byli ryzykować czy też leżeć spokojnie, by następnie odbywać ciąg dalszy naszej żałosnej podróży: — wszystko to były zagadnienia, które nawet Arystotelesa zdołałyby w kozi róg zapędzić. Ballantrae zwrócił się do mnie, nie mówiąc ni słowa, ale całą swą postacią wyrażając jakoby pełne trwogi zapytanie; twarz mu się cała pocięła w drobne zmarszczki, a zęby wyszczerzyły się z poza warg, jak to bywa (wedle tego com czytał) u ludzi mrących z głodu...
— Być może, że to ci, co siedzą po stronie angielskiej — szepnąłem. — W takim razie najlepszą rzeczą, jakiej moglibyśmy się spodziewać, byłoby rozpoczęcie nanowo całej tej przeprawy.
Wiem... wiem — odpowiedział mi na to. — Przecie wkońcu musi to doprowadzić do jakiejś biedy!
I nagle wydobył z zanadrza swój pieniążek, potrząsnął nim w zamkniętych dłoniach, rzucił nań okiem, a potem padł na ziemię, grzebiąc twarz w piasku.
Dopisek p. Mackellara. Na tem przerywam opowieść kawalera, jako że tego samego dnia dwaj mężowie pokłócili się i rozstali się z sobą, a sprawozdanie kawalera z onej kłótni wydaje mi się (wyznam szczerze) zgoła niezgodne z naturą ich obu. Odtąd każdy z nich wędrował na własną rękę, doznając niesłychanych trudów i katuszy, póki jeden z nich a potem drugi nie zostali pojmani przez oddział zbrojny z fortalicji św. Fryderyka. Dwie tylko rzeczy godzi się zanotować. Primo (co dla mego przedsięwzięcia nader ważne): iż dziedzic Ballantrae w czasie owej nieszczęsnej tułaczki zakopał skarb swój w miejscu nigdy później niewykrytem, którą wszakże kryjówkę opisał krwią własną na podszewce swego kapelusza. Secundo: iż dostawszy się w ten sposób bez grosza do wspomnianej fortalicji, był iście po bratersku przywitany i ugoszczony przez kawalera, który później nawet opłacił jego podróż do Francji.

Prostoduszność jmć pułkownika przywodzi go w tem miejscu jego pamiętników do niepomiernych zachwytów nad osobą dziedzica; kto ma oko bystrzejsze i więcej chłodnego rozsądku, ten uzna, że jedynie sam kawaler wart był szacunku i pochwały. Ten prawdziwy szlachetny rys charakteru mego szacownego korespondenta z tem większą podkreślam radością, że mam skrupuły, czym go nieco wpierw nie poniżył i nie uraził. Powstrzymałem się był od przytaczania jego niezwykłych i (wedle mego zapatrywania) niemoralnych poglądów, bo wiem jako żądny jest szacunku u ludzi. Atoli jego relacja o przyczynach sporu w tym jest sposobie, iż nie mogę jej tu powtórzyć; znam bowiem i ja dziedzica i wiem, że trudno sobie wyobrazić człeka bardziej nieustraszonego. Omyłka kawalera tem większym przejmuje mnie żalem, że osnowa jego opowieści (pominąwszy kilka ozdobników) zadziwia mnie jako dzieło wielkiego talentu.


ROZDZIAŁ IV
UDRĘKI PANA HENRYKA

Domyśleć się łatwo, którą to cząstkę onych przygód pułkownik opowiadał nam najobszerniej. Gdybyśmy posłyszeli całkowitą opowieść, dalibóg mniemać wolno, iż następujące po tem wypadki innym zgoła potoczyłyby się trybem; cóż, kiedy pobyt na okręcie korsarskim ledwie nieznaczną potrącony był wzmianką! Zresztą nie danem mi było dosłuchać nawet onych relacyj, jakich nam raczył naówczas udzielać pułkownik, albowiem pan Henryk, pogrążony już od dłuższego czasu w czarnej melancholji, nagle powstał z krzesła i (sumitując się pułkownikowi, że ma ważne sprawy, których musi dopilnować) kazał mi iść za sobą natychmiast do kancelarji.
Znalazłszy się tutaj, już się nie starał taić swego frasunku, ale z twarzą bólem wykrzywioną przechadzał się tam i zpowrotem po pokoju, raz po raz przecierając dłonią czoło.
— Mam tu pewną sprawę... — zaczął nakoniec, ale natychmiast przerwał i oświadczywszy, że musi się napić, posłał po znaczniejszą ilość najlepszego wina. Już to było zgoła niezgodne z jego obyczajami; cóż dopiero, gdy przyniesiono wino, a on począł wychylać szklanicę po szklanicy, jakoby nie dbając zgoła o pozory! Bądź co bądź jednak trunek ten pokrzepił go i uspokoił.
— Pewno się nie zdziwisz, mości Mackellar, — rzekł do mnie po chwili, — gdy powiem waćpanu, że brat mój (o którego ocaleniu dowiedzieliśmy się z taką radością) grosza ma skąpo...
Odpowiedziałem, iż sam również nie mam co do tego żadnej wątpliwości, atoli pora niebardzo jest sposobna, gdyż i nasza kaleta świeci pustkami.
— Nie o moje pieniądze tu chodzi — odrzekł. — Są jeszcze pieniądze na hipotece...
Przypomniałem mu, iż one należą do jego małżonki.
— Ja przyjmuję na siebie odpowiedzialność wobec mej żony! — krzyknął p. Henryk gwałtownie.
— W takim razie — odpowiedziałem — trzeba pamiętać, że to przecie hipoteka...
— Wiem o tem — rzekł mi na to; — właśnie w tej sprawie chciałem naradzić się z waćpanem.
Jąłem mu wykładać, jak ciężkie nastały czasy i jak niewłaściwą byłoby rzeczą obracać pieniądze na inny cel, niż ten, który im przeznaczono; perswadowałem, że idąc tą drogą, nietylko stracimy zyski dotychczasowej gospodarki, ale pogrążymy znów w błocie całą majętność. Takem się rozzuchwalił wkońcu, iż począłem się z nim kłócić, gdy zaś on wciąż mi się sprzeciwiał, potrząsając głową i zacinając usta w gorzkim, złośliwym uśmiechu, wówczas już moja gorliwość poniosła mnie poza dozwoloną mi granicę.
— Waszmość oszalałeś, jakbyś od słońca był porażon! — krzyknąłem. — Czyń waszmość, co zechcesz, ja jednakże ani myślę ręki do tego przykładać!
— Mówisz tak, jak gdybym wszystko to czynił dla mej przyjemności — odrzekł mi pan Henryk. — Racz zważyć jednak, że jestem teraz ojcem małego dziecięcia, przytem zaś miłuję ścisłość i porządek, a wyznam ci szczerze, panie Mackellar, że począłem być dumny z rozkwitu mego majątku...
Zasępił się na chwilę, poczem mówił dalej:
— Nic do mnie już nie należy, nic... Dzisiejsza wieść poderwała grunt pod memi nogami. Zostało mi jeno nazwisko oraz cień rzeczy... jeno cień... Prawa moje nie mają istotnej podstawy.
— Przed trybunałem okażą się aż nadto istotne — odpowiedziałem.
Spojrzał na mnie pałającem okiem i jakby stłumił przemocą słowo, co mu się cisnęło na usta. Pożałowałem natychmiast tego, com powiedział, bom pomiarkował, iż mówiąc o majątku, myślał wciąż jednocześnie o swem małżeństwie. Naraz sięgnął ręką do kieszeni, wydobył z niej list obszarpany i pomiętoszony, rozprostował go gwałtownie na stole i drżącym głosem odczytał mi następujące słowa:
— „Mój drogi Jakóbie“... Tak, temi słowami on do mnie pisze! — krzyknął p. Henryk w oburzeniu, poczem czytał dalej: „Mój drogi Jakóbie! pewno sobie przypominasz, żem ciebie kiedyś tem biblijnem mianem przezwał, sobie przypisując rolę Ezawa. Teraz tyś istotnie taką rolę odegrał i wystrychnąłeś mnie na dudka“.
Znów przerwał czytanie listu pan Henryk i zwrócił się do mnie:
— I cóż aspan sądzisz, panie Mackellar, o takich słowach, jakiemi do mnie pisze mój brat jedyny. Bóg mi świadkiem, iż kochałem go wielce i byłem względem niego rzetelny... a a oto jak on się do mnie odnosi! Ale nie chcę, by na mnie ciężył zarzut — (tu począł przechadzać się tam i sam po pokoju), — żem jest dla niego takim bratem, jakim on jest dla mnie; jestem lepszym od niego człowiekiem... w czem Boga biorę na świadka! Nie mogę coprawda dać bratu tej ogromnej sumy, jakiej on żąda; wszak on wie chyba, iż mienia naszego na to nie starczy; atoli dam mu, ile posiadam, a to on nawet na tyle liczyć nie powinien. Zbyt długo już to wszystko znoszę! A patrz-no waćpan, co on dalej pisze: „Wiem, żeś szelma-skąpiec“. Szelma? skąpiec?! Ja... skąpiec? Czy to prawda, mości Mackellar? Co aspan sądzisz o tem?
Doprawdy myślałem, że mnie uderzy — tak się był uniósł.
— O, wy wszyscy takie macie mniemanie o mnie! Dalibóg, obaczysz waćpan szczerą prawdę, obaczy ją brat mój i Bóg ją obaczy! Dopiero wtedy, gdy zrujnuję cały majątek i pójdę boso, z torbami... Dopiero wtedy zdołam nasycić tego krwiożerczego upiora... Niechno żąda wszystkiego... wszystkiego... i dostanie wszystko! Wszystko to przecie prawnie do niego należy! Tak, tak! — jął krzyczeć żałosnym głosem; — przewidywałem-ci ja i to... i jeszcze gorsze rzeczy... gdy on nie chciał zezwolić na mój odjazd!
Nalał sobie jeszcze jedną szklanicę wina i już miał ją podnieść do ust, gdy ja, zdobywszy się nad odwagę, położyłem palec na jego ramieniu.
Pan Henryk zatrzymał się, ważąc coś w myśli.
— Waćpan masz słuszność — rzekł po chwili i cisnął do pieca szklankę wraz z całą jej zawartością. — Chodźno waść bliżej, porachujemy pieniądze.
Nie śmiałem już mu się dłużej sprzeciwiać, boć niepomiernie mnie przeraził widok tak wielkiego rozdrażnienia u człowieka tak zazwyczaj panującego nad sobą. Siedliśmy tedy razem i jęliśmy przeliczać pieniądze, dzieląc je na małe zawiniątka gwoli większej wygodzie pułkownika Burke‘a, który miał je przewieźć. Uporawszy się z tą robotą, p. Henryk powrócił do wielkiej komnaty i wraz z ojcem przesiedział tam noc całą w towarzystwie gościa.
Przed samym świtem wezwano mnie tamże i oznajmiono mi, że mam odprowadzić pułkownika. Wiem, iż rad był, że mu za towarzysza dano człowieka tak świadomego swej odpowiedzialności, albowiem cenił wielce swą osobę; godniejszego kompana dostać nie mógł, gdyż pan Henryk nie mógł ukazywać się wśród przemytników. Poranek był wietrzny i przykry, więc gdyśmy szli przez długą kępę zarośli, pułkownik owijał się szczelnie płaszczem.
— Miłościwy panie — odezwałem się; znacznej sumy pieniężnej żąda przyjaciel waszmości! Przypuszczam tedy, że musi być w wielkiej potrzebie.
— Tak należy przypuszczać — odrzekł głosem oschłym, jako mi się wydawało, ale może winien tu był płaszcz, co mu zasłaniał usta.
— Jestem jedynie sługą w domu mego pana — rzekłem na to. — Waszmość możesz być wobec mnie całkiem szczery. Sądzę, że niewiele dobrego zaznamy ze strony tego człowieka?
— Zacny człowiecze — odparł pułkownik; — Ballantrae jest człowiekiem uposażonym przez naturę najwspanialszemi przymiotami... człowiekiem którego podziwiam bez granic, ubóstwiając nawet ziemię, po której stąpa...
W tem miejscu przerwał, jak gdyby poczuł się zlekka zakłopotany.
— Ale przy tem wszystkiem pewno niewiele dobrego zaznamy od tego człowieka? — zapytałem ponownie.
— Zapewne! I waćpana też to poniekąd dotyczyć będzie — odrzekł pułkownik.
Tymczasem doszliśmy nad brzeg zatoczki, gdzie czekała nań łódka.
— Jestem aści wielce obowiązany za jego uprzejmość, mości panie Jak-cię-tam-zową. Ponieważ zaś waćpan okazujesz tyle rozsądnej dociekliwości, przeto na odchodnem wspomnę pewną drobną okoliczność, mogącą się przydać rodzinie, której służysz. Albowiem wydaje mi się, jakoby mój przyjaciel zapomniał nadmienić w swych listach, że otrzymuje z funduszu szkockiego większą pensję niż którykolwiek z przebywających w Paryżu wygnańców; jest to rzecz tem przykrzejsza — (tu pułkownik rozognił się i głos podniósł), — że dla mnie z onego funduszu nie przeznaczono ani złamanego szeląga.[12]
To mówiąc, zadarł do góry kapelusz, jak gdyby chciał mi wyrazić przyganę za ową niesprawiedliwość; potem znów stał się po dawnemu do przesady uprzejmy, uścisnął serdecznie mą rękę i wziąwszy pieniądze pod pachy zszedł ku łodzi, gwiżdżąc po drodze pełną namiętności melodję Shule Aroon. Pierwszy to raz w życiu posłyszałem ową śpiewkę; wystarczyłoby posłyszeć ją raz jeszcze, by zapamiętać zarówno słowa jak nutę — wszakoż pamiętam, jak ów krótki jej urywek brzmiał mi wciąż w uszach, gdy przemytnicy rzucili rozkaz:
— Ucisz się waszmość, u licha!
Piosnka zmilkła i zamiast niej rozległo się skrzypienie wioseł. Stałem jeszcze długo w miejscu, przyglądając się zorzy ścielącej się na morzu i łódce oddalającej się w stronę małego okrętu, co z wydętym od wiatru żaglem czekał na nią nieopodal.
Uszczerbek, jakiśmy ponieśli przez ową sumę pieniężną, był nader dotkliwy i kłopotliwy, a między innemi pociągnął za sobą i ten skutek, iż zmuszony byłem jechać do Edynburga i zaciągnąć tam na bardzo niedogodnych warunkach nową pożyczkę, by nie utracić kredytu poprzednio otwartego. Przeto przez trzy okrągłe tygodnie nie było mnie wcale w Durrisdeerze.
Co zdarzyło się w przeciągu owego czasu, tego nie miał mi kto opowiedzieć, lecz po powrocie znalazłem żonę pana Henryka mocno zmienioną w postępowaniu. Dawniejszego zwyczaju gawędzenia z jmć. panem starszym zaniechała niemal zupełnie. Zauważyłem, iż częściej zwracała się do męża i to jakby prosząc go o przebaczenie; pozatem zaczęła teraz większą pieczołowitością otaczać pannę Katarzynę. Pewno sobie ktoś pomyśli, że zmiana takowa miłą była panu Henrykowi. Gdzietam! Powiem otwarcie, iż, zdaje mi się, że nigdy nie widziałem w nim tak złego humoru. Rzecz oczywista, hamował się wobec ludzi obcych; atoli pod pokrywką spokoju widać było war tajonego rozdrażnienia. Względem mnie, przed którym mniej miał tajemnic, bywał nieraz mocno niesprawiedliwy, a nawet żonie odciął się niekiedy ostrem słowem: to wtenczas, gdy darzyła go niezwykłą u niej uprzejmością, to znów bez namacalnej przyczyny, ot poprostu wtedy, gdy nurtująca go zgryzota przebrała powszednią miarkę i sama z siebie znajdowała nagły upust. Ilekroć zapomniał się w ten sposób, powstawało nagłe poruszenie w całem towarzystwie, a owych dwoje poglądało wzajem po sobie w bolesnem zdumieniu.
Szkodząc sobie takim brakiem pohamowania, jednocześnie wystawiał na szwank swoje stanowisko pewnym sekretem, co do którego nie wiem, zali go zwać dzieckiem szlachetności czy dumy. Przemytnicy przyjeżdżali raz po raz, przywożąc wiadomości o dziedzicu, a nigdy nie odjechali z próżnemi rękoma. Nie śmiałem już spierać się z panem Henrykiem, który z wyniosłą jakąś zawziętością dawał wszystko czego od niego żądano. Być może, że wiedząc o wrodzonej sobie skłonności do oszczędzania, znajdował przewrotne nieco upodobanie w rozrzutności, z jaką szafował pieniądze na potrzeby brata; może też być, że nawet mniej hardy człowiek, gdyby się znalazł w podobnie fałszywem położeniu, uczułby w niem bodziec do równio przesadnego postępowania. W każdym razie majętność jego — tak powiem — jęczała pod brzemieniem owych ciężarów. Z każdym dniem coraz to bardziej ograniczaliśmy nasze wydatki; wyprzedaliśmy stajnię, pozostawiając jedynie cztery wierzchowce; odprawiliśmy kilku służących, co stało się powodem okrutnego szemrania w całej okolicy i roznieciło dawną niechęć przeciw panu Henrykowi; wkońcu mieliśmy nawet poniechać corocznej podróży do Edynburga.
Tak nadszedł r. 1756. Od siedmiu już lat ów upiór ssał krew serdeczną z Durrisdeeru, a przez cały ten czas pan mój ani słowem nie zdradził cię ze swej tajemnicy. Dalibóg była to ze strony dziedzica iście szatańska złośliwość, że ze swemi żądaniami zwracał się jedynie i wyłącznie do pana Henryka, nigdy zaś ani półsłówkiem nie napomknął o nich jegomości. Rodzina przyglądała się naszej gospodarce, dziwując się jej niepomału, niewątpliwie nawet utyskiwała nad tem, że pan mój stał się niepomiernym sknerą — co jest zawżdy wady niemiłą, ale szczególnie wstrętną, u młodego człowieka, a p. Henryk nie liczył sobie przecie nawet lat trzydziestu. Nawykłszy jednak do tego, iż on już niemal od dziedziństwa włodarzył w Durrisdeerze, znosili te wszystkie zmiany w milczeniu, z goryczą i dumą, równą tej jaką on sam w duchu piastował. Kamieniem obrazy stała się dopiero sprawa wspomnianego wyjazdu do Edynburga.
W owym czasie pan mój rzadko przebywał w towarzystwie swej żony, prócz w porach posiłku. Tuż po bytności u nas pułkownika Burke‘a i przyniesionej przezeń nowinie pani Henrykowa poczęła czynić wyraźne kroki ku pojednaniu się z mężem, jakoby zabiegając z nieśmiałością o jego względy, zarzuciwszy zaś dawny obyczaj stronienia odeń i obojętności. Nigdym się na to nie zdobył, by czynić panu Henrykowi wyrzuty za to, że się wymykał onej dyplomacji; z drugiej jednak strony nie mogłem mieć za złe jego żonie, że się czuła do żywego dotknięta odtrącaniem swych dobrych chęci. Dość, że wynikiem ostatecznym było całkowite odosobnienie się tych dwojga ludzi, tak iż (jak wspomniałem) rzadko między nimi dochodziło do rozmowy, conajwyżej podczas obiadowania. Nawet sprawa jazdy do Edynburga została po raz pierwszy poruszona przy stole — a zdarzyło się, że był to dzień, w którym pani Henrykowa czuła się szczególnie usposobioną do narzekań i sprzeczki. Ledwo przeto pojęła, zamiar małżonka, już twarz jej oblała się ponsem.
— Tego to już wkońcu za wiele! — krzyknęła. — Bóg wie, jak ciężkie mam życie... miałażbym jeszcze być pozbawioną ostatniej osłody mego losu? Trzeba wreszcie tamę położyć tym haniebnym nałogom, przez które jesteśmy już solą w oku całemu sąsiedztwu. Nie zniosę tego nowego dziwactwa!
— Nie stać mnie na takie koszta — odpowiedział p. Henryk.
— Nie stać ciebie...? — krzyknęła. — Czy się nie wstydzisz? Ależ mam pieniądze, co do mnie należą!
— Wszystkie przeszły na mnie na mocy małżeństwa twego ze mną, mościa pani — burknął pan Henryk i nie czekając dalszych jej słów wyszedł natychmiast z pokoju.
Jegomość wzniósł obie dłonie ku niebu, poczem cofnął się wraz z synową w stronę komina, dając mi znak, bym wyszedł z pokoju. Znalazłem pana Henryka w zwykłem jego schronieniu, w szafarni dworskiej; siedział tu na brzegu stołu i dźgał drewno scyzorykiem, mając na twarzy wyraz zawziętości i gniewu.
— Panie Henryku — odezwałem się doń — waszmość czynisz sam sobie krzywdę... czas już, byś tego zaniechał.
— Eh! — krzyknął mi na to. — Czy kogo obchodzi moja krzywda? Wszyscy ją nawykli uważać za rzecz całkiem naturalną. Jać mam jakoweś haniebne nałogi... ja jestem szelmą, skąpcem!... — to mówiąc, wbił nóż po samą rękojeść w drewno stołu. — Ale ja pokażę temu drabowi — zakrzyknął, — pokażę mu, kto z nas jest bardziej wspaniałomyślny.
— To nie wspaniałomyślność — odparłem — to hardość!
— Asan mniemasz, że mi trzeba strofowań i nauk o cnocie? — zagabnął mnie pan Henryk.
Mniemałem, iż potrzebna jest mu pomoc i że dać mu ją muszę, mniejsza czy z jego wolą czy wbrew jego woli. Skoro tylko więc pani Henrykowa udała się do swego pokoju, pojawiłem się przed jej drzwiami i prosiłem o udzielenie mi posłuchania.
Przyjęła mnie z nieukrywanem zdziwieniem.
— Cóż to aści do mnie przywiodło, panie Mackellar? — spytała.
— Bogu wiadomo — odrzekłem — iżem nigdy dotąd nie ośmielił się czemkolwiek kłopotać miłościwej pani dobrodziejki. Wszelakoż sprawa, z którą przychodzę, zbyt już cięży mojemu sumieniu, przeto muszę ją wyjawić. Czyż podobna, by dwoje ludzi mogło być tak zaślepionymi, jako asińdźka pani miłościwa i jegomość dobrodziej pan starszy?... by, przeżywszy tyle lat z tak zacnym i pełnym szlachetności człowiekiem, jakim jest pan Henryk, mogli tak mało poznać i zrozumieć jego naturę?
— Co to ma znaczyć? — krzyknęła ze zdumieniem.
— Zali mościapani dobrodziejka nie wiesz — ciągnąłem dalej — dokąd wędrują jego pieniądze... i pieniądze mości pani dobrodziejki... a nawet pieniądze za wino, którego on już nie pija przy obiedzie?... Wędrują do Paryża... do człowieka, który tam przebywa!... Ośm tysięcy funtów otrzymał on od nas w ciągu tych lat siedmiu, a mój pan jest natyle nieoszczędny, iż trzyma to w tajemnicy!
Osiem tysięcy funtów! — powtórzyła pani Henrykowa. — Ależ to niemożliwe. Na to nie starczyłoby naszego majątku.
— Panu Bogu wiadomo, jak ciężko pracowaliśmy, by uciułać tę sumę — odparłem. — Dość, że uzbierało się ośm tysięcy i sześćdziesiąt funtów, nie licząc iluś-tam szylingów. Jeżeli po tem wszystkiem pani dobrodziejka nazwiesz mego pana sknerą, tedy już nie będę się więcej wtrącał do całej tej sprawy.
— Nie potrzebujesz aść dodawać ni słowa, panie Mackellar — odpowiedziała. — To co w swej skromności zowiesz wtrącaniem się, było z twej strony nader pięknym i zgoła stosownym postępkiem. Wiem, że zawiniłam bardzo, a waćpan pewno mniemasz o mnie, iż mocno uchybiam szacunku należnego mężowi — (przy tych słowach uśmiechnęła się jakoś dziwnie) — postaram się jednak zaraz wszystko to naprawić. Pan dziedzic zawsze był trochę lekkomyślny, ale serce ma złote... człek to szlachetny całą duszą, Napiszę do niego własnoręcznie. Waćpan nie zdołasz sobie wyobrazić, jaki ból mi zadałeś tą wiadomością.
— Dalibóg, mościa dobrodziejko, tuszyłem, iż raczej smutku odejmę, niż ból sprawię — odparłem, gdyż gniew mnie ogarnął, kiedym ujrzał, iż myśli jej wciąż jeszcze krążą koło osoby dziedzica.
— Tak jest... ucieszyłeś mnie waćpan także, ucieszyłeś... — odpowiedziała skwapliwie.
Tego samego dnia (opowiadam tylko to, com widział naocznie) miałem tę radość, iż obarczyłem pana Henryka wychodzącego w niewidywanem dotychczas usposobieniu z pokoju swej żony. Twarz miał obficie zroszoną łzami, a mimo to szedł krokiem lekkim, jakby wniebowzięty. Z tegom wywnioskował, że żona spłaciła odrazu cały swój dług względem niego.
— Oho! — pomyślałem sobie — dokonałem dziś nielada dzieła.
Nazajutrz, gdym siedział nad księgami rejestrów, pan Henryk wszedł cicho do pokoju, stanął poza mną, chwycił mnie za ramiona i potrząsnął mną żartobliwie, mówiąc:
— Koniec końców, przekonywam się, że z waszmości drab niewierny!
Była to z jego strony jedyna aluzja do roli którąm wypełnił; atoli ton, którym on to wyrzekł, więcej dla mnie znaczył niż wszelkie wymowne upewnienia. Zresztą nie był to jedyny skutek mego działania, bo oto gdy niedługo potem przybył wysłannik od dziedzica, nie otrzymał od nas nic oprócz listu. Jeszcze niedawno przedtem do mnie należało załatwianie podobnych czynności; pan Henryk nigdy nawet nie ruszył piórem po papierze, a całą korespondencję przeprowadzałem ja sam, i to w najbardziej oschłej i urzędowej formie. Atoli owego listu nawet nie dano mi oglądać i pewnie nie byłoby mi przyjemnie go czytać, bo p. Henryk czuł, że tym razem ma żonę po swojej stronie, a zauważyłem, że w dniu, gdy list ten wyprawiał, miał na twarzy wyraz wielkiego ukontentowania.

Sprawy rodzinne poczęły iść odtąd lepszym torem, choć próżnoby wmawiać w kogo, że poprawiły się całkowicie. W każdym razie nie było już teraz żadnych nieporozumień, wszyscy odnosili się wzajem do siebie nader uprzejmie. To też sądzę, że życie moich państwa mogłoby się ułożyć jak najlepiej, gdyby on potrafił schować w kieszeni swą dumę, a ona (co najważniejsze) zaprzestać myśli o owym człowieku... Ta uwaga nasuwa mi się na myśl, gdy mam przytoczyć list, który był pierwszym stopniem do dalszych zawikłań, a który ku szczeremu memu zadziwieniu otrzymałem poufną drogą w parę tygodni po odjeździe ostatniego posłańca.


LIST PUŁKOWNIKA

(NASTĘPNIE KAWALERA) BURKE’A

DO WPANA MACKELLARA


Troyes w Szampanji, 12 lipca 1756 r.


Zacny i Czcigodny Panie!

Niewątpliwie zadziwisz się waszmość, otrzymując pismo od osoby tak mało ci znajomej. Ja wszelakoż, gdy miałem szczęście zawrzeć z waćpanem znajomość w Durrisdeerze, odrazum u niego zauważył wielką przy młodych leciech stateczność i prawość charakteru, którą to zaletę (wyznam szczerze) podziwiam wielce i cenię, stawiając ją tuż po wrodzonym genjuszu i mężnym animuszu rycerskim. Ponadto rozmiłowan jestem w cnej familji, której waćpan masz zaszczyt być sługą a raczej skromnym a szacownym przyjacielem i powiernikiem, zasię rozmowa, jaką miło mi było prowadzić z waszmością w przedświcie dnia onego, utkwiła mi głęboko w pamięci.
Bawiąc niedawnym czasem w Paryżu, kędym przybył ze sławnego miasta, w którem mam stałą kwaterę, spotkałem mego przyjaciela, dziedzica B., i zaraz go zagadnąłem o imię waszmości (które, przyznam się szczerze, wypadło mi z głowy), ponieważ zaś nadarzyła się sposobność, piszę te słowa, by powiadomić waćpana o tutejszych nowinach.
Jmć dziedzic Ballantrae (w on czas gdyśmy o nim wiedli ostatni raz rozmowę) otrzymywał — jak podobnoć aści wspomniałem — nader wysoką pensję z funduszu szkockiego. Zrazu zwierzono mu dowództwo nad kompanją, niebawem zaś awansował na dowódcę pułku. Nie ofiarujęć ja się, cny panie, wyjaśniać, czemu tak się stało, ani też czemu mnie, com jeździł po prawicy książąt, zatkano gębę dwiema chorągwiami jazdy i kazano gnić w zapadłym zakątku jakiejś prowincji. Jakkolwiekbym był nawykły do dworów, przecie z jednego sobie sprawę zdać muszę, że nie jest-ci to atmosfera dla prostego żołnierza, i nigdy nie spodziewam się podobnemi środkami zdobyć sobie awansu, nawet gdybym w onym względzie umiał iść w paragon. Natomiast nasz przyjaciel ma szczególną łatwość zdobywania sukcesów za pośrednictwem białogłów, a jeśli jest prawdą, com słyszał, to zażywał on wysokiej nawet protekcji. To właśnie, jako mi się widzi, obróciło się wkońcu przeciwko niemu, bo gdy danem mi było dłoń jego uścisnąć, był co tylko uwolnion z więzienia Bastylji, gdzie go wtrącono sekretnym wyrokiem królewskim. Teraz, choć przebywa na wolności, utracił oboje: pułk swój i swoją pensję. Wiem, że człek tak zacny i uczciwy jak waszmość łatwo na to przystanie, iż żołnierska wierność irlandzkiego szaraczka prędzej czy później nawet bez sztuczek fortelnych wyjedna mi powodzenie.
Otóż trzeba wiedzieć waszmości, że jmć dziedzic Ballantrae jest nietylko mym przyjacielem, ale i człowiekiem podziwianym przeze mnie bezgranicznie za swój genjusz i obrotność. W każdym razie sądzę, że nie będzie źle przyjętem napomknienie o nagłym przewrocie w jego fortunie, albowiem wedle mego mniemania człek ten znalazł się w położeniu wręcz rozpaczliwem. Przy spotkaniu ze mną, wspominał o zamierzonym wyjeździe do Indyj (dokąd, sam spodziewam się podążyć jako towarzysz mego słynnego ziomka, jmćpana Lally‘ego); do tejże jednak wyprawy (jako rozumiem) potrzeba mu będzie większej sumy pieniężnej niż ta, jaką rozporządza w tej chwili. Może waćpanu zdarzyło się słyszeć żołnierskie przysłowie: iż dobrą jest rzeczą zbudować złoty most w stronę uciekającego nieprzyjaciela? Wierzę, iż waćpan zrozumiesz myśl moją. Kreślę się z należnym szacunkiem dla jmćpana lorda na Durrisdeerze, dla jmćpana jego syna i dla nadobnej jejmości pani Durie, zostając Waszej Miłości powolnym i uniżonym sługą

Franciszek Burke.


Natychmiast zaniosłem ten list panu Henrykowi i odrazu ponoć jedna myśl natchnęła nas obu: że list ten przyszedł o cały tydzień zapóźno. Czemprędzej wyprawiłem odpowiedź do pułkownika Burke‘a, prosząc, by w razie spotkania się z dziedzicem zapewnił go, że z miłą chęcią oczekiwać odeń będziemy następnego wysłańca. Atoli przy całym pospiechu nie zdołałem już zabiec temu, co nam zagrażało. Cięciwa została napięta i pocisk musiał lecieć niechybnie...
Od czasu, gdy otrzymałem list pułkownika, miałem już ustawicznie lunetę w swym pokoju; pozatem zacząłem zasięgać języka pomiędzy czynszownikami z okolicy, ponieważ zaś nie przestrzegano zbyt wielkich tajemnic, a przemytnictwo poczytywane było w naszych stronach nieomal za kradzież, przeto niebawem zebrałem sporo wiadomości o sygnałach używanych przez owych wolnokupców i doskonale wiedziałem, o jakiej godzinie można się było spodziewać jakiego posłańca. Języka zasięgałem, jakom był wspomniał, pomiędzy czynszownikami, bo na zadawanie się z gromadą zbrojnych ryzykantów, jakimi zazwyczaj byli przemytnicy, nigdy jakoś nie mogłem się zdobyć. Jakoż zczasem w skutek nieszczęsnego zbiegu okoliczności wyszło na jaw, żem był przedmiotem szyderstwa dla niektórych onych łotrzyków. Nie dość bowiem, że obdarzyli mnie urągliwym przezwiskiem, ale pewnego wieczoru, zdybawszy mnie na jakiejś bocznej ścieżce a będąc (jako powiadali) w nieco wesołem usposobieniu, zmusili mnie, bym tańczył dla ich rozrywki. Użyty przez nich sposób polegał na tem, że nielitościwie siekli szablami tuż kolo palców mych stóp, wrzeszcząc przytem: „Obciąć mu pazury!“ Choć nie wyrządzili mi przez to najmniejszej cielesnej obrazy, wszelakoż przerazili mnie tem dotkliwie, tak iż zmuszony; byłem parę dni przeleżeć w łóżku. Skandaliczny ten wypadek, ilustrujący ówczesną sytuację w Szkocji, nie wymaga komentarzy.
Dnia 7 listopada, onegoż nieszczęsnego roku zażywałem właśnie przedwieczornej przechadzki, gdy naraz obaczyłem dym ognia strażniczego ponad Muckleross. Była to już pora, w której zwykłem był wracać do domu; jednakże niepokój, co mi duszę zalegał, był w owym dniu tak wielki, że uczułem nieodpartą chęć, by przedrzeć się przez zarośla i dotrzeć do krańca t. zw. Craig Head‘u. Słońce już zaszło, ale na zachodzie była jeszcze szeroka smuga światła, więc było widać kilku przemytników zadeptujących ognisko sygnałowe na szczycie Ross‘u, w zatoce zaś statek kupiecki ze zwiniętemi żaglami. Choć niewiele snadź chwil upłynęło, jak zapuścił kotwicę, jednakże już zeń spuszczono łódkę, która prosto jak strzelił zmierzała ku przystani znajdującej się u końca długiej kępy zarośli... to zaś, jakom widział, mogło być zapowiedzią jednej tylko rzeczy: przybycia gońca do Durrisdeeru.
Pozbyłem się do reszty strachu, wdrapałem się na urwisty brzeg, kędym przedtem nigdy nie odważył się wchodzić, i ukryłem się pomiędzy nadbrzeżnemi zaroślami w samą porę, gdy łódź przybijała do lądu. Sam kapitan Crail (co rzeczą, było niezwykłą) parał się sterowaniem; koło niego siedział jakiś nieznany mi pasażer. Wioślarze rumali z trudnością, bo im zawadzały, leżące w łodzi większe i mniejsze pakunki, których było ze sześć. Mimo to lądowanie odbyło się żwawo i sprawnie, tak iż niebawem wszystkie tłomoki spoczęły kupą bezładną na wybrzeżu. Łódź puściła się w drogę powrotną ku okrętowi, a na brzegu pozostał jeno sam ów nieznany mi przybysz. Był to wytworny pan o smukłej postawie, czarno ubrany, ze szpadą przy boku i laseczką w ręce. Stojąc na skalistym cyplu wymachiwał oną laseczką w stronę kapitana Craila, jakby śląc mu pozdrowienie, a w geście tym był jednocześnie wielki wdzięk i coś jakby szyderstwo — co wraziło się głęboko w moją pamięć.
Zaledwie łódka, wioząca zaprzysiężonych mych nieprzyjaciół, odpłynęła na pełne morze, nabrałem niejakiej odwagi i wyszedłem na skraj zarośli. Tu zatrzymałem się znowu, bo sercem mojem targnęła naraz wielka nieufność tudzież niejasne przeczucie prawdy. Dalibóg, mógłbym był stać w takiem wahaniu przez noc całą, gdyby przybysz nie obejrzał się nagle i dostrzegłszy mnie wśród mgły, która właśnie zaczęła spadać, nie skinął na mnie i nie zawołał, bym się zbliżył. Spełniłem jego żądanie, choć serce ciążyło mi jak ołów.
— Chodźno tu, zacny człowiecze, — przemówił, zatrącając z angielska. — Mam-ci ja pewną sprawę do Durrisdeera.
Byłem już tak blisko, żem mógł mu się przyjrzeć. Był wielce urodziwy z lica i postawy, smagły, nieotyły, wysoki, a z bystrego, przenikliwego i posępnego spojrzenia poznać w nim było człowieka co bywał w boju i nawykł rozkazywania; na jednym policzku miał pieprzyk nie ujmujący mu wdzięku; na palcu skrzył się wielki diament. Szaty, acz jednej barwy, miały krój francuski, nader wytworny, a koronki dłuższe od noszonych zazwyczaj, były w wybornym gatunku. Widząc go w takiem odzieniu dziwiłem się tem więcej, że wszak pamiętałem, iż przypłynął tu przed chwilą od strony brudnego przemytniczego stateczku.
Jednocześnie i on, mogąc mi się lepiej przyjrzeć, zmierzył mnie po raz drugi bystrym wzrokiem, a potem uśmiechnął się:
— Założyłbym się z tobą, przyjacielu — przemówił, — że znam równie dobrze twoje miano jak twoje przezwisko. Z charakteru twego pisma domyśliłem się nawet, jak aść się ubierasz, mości Mackellar.
Zadrżałem na te słowa, ale on mówił dalej:
— Ach, niepotrzebnie asan trwożysz się mą osobą.. Nie mam-ci ja złości do aspana za jego nieuprzejme listy, mam zasię zamiar użyć aści do mych celów. Zwać mię tu będą jmć panem Bally; takie przybrałem nazwisko, czyli raczej (wszak mówię z człowiekiem tak lubiącym się w ścisłości) skróciłem w ten sposób własne moje miano. A teraz podejdź tu wasze, weźno do ręki to... i tamto (tu wskazał dwie walizki leżące na ziemi). — Tyle potrafisz unieść, a reszta może sobie tu poczekać. No, nie trać czasu, jeśli łaska!
Ton jego głosu był tak ostry, iż wśród całkowitego oszołomienia instynkt jakiś przywiódł mnie do wykonania onego rozkazu. Gdym już podniósł z ziemi obie walizki, on obrócił się rączo i ruszył w drogę przez pasmo zarośli, gdzie już poczęło robić się ciemno, gdyż drzewa tu rosły gęsto i miały bujne listowie. Szedłem krok w krok za nim, uginając się niemal do ziemi, choć wyznam, iż nawet nieświadom byłem mego ciężaru; tak mną wstrząsnęło straszliwe zjawienie się onego przybysza, iż myśl moja latała jak czółenko tkackie.
Nagle postawiłem walizy na ziemi i zatrzymałem się. On odwrócił się i spojrzał na mnie.
— No i cóż? — zapytał.
— Czy waszmość jesteś dziedzicem Ballantrae?
— Asan słusznie czynisz, uważając, że wobec przebiegłego Mackellara nie powinienem mieć żadnych sekretów! — odpowiedział mi na to!
— Na miłość Boską! — zawołałem. — Cóż waćpana tu sprowadziło? Wracaj waszmość, póki jeszcze czas.
— Dziękuję aspanu — odrzekł on. — Nie ja, lecz pan twój obrał tę drogę; ponieważ jednak się zdecydował, więc zarówno on jak i aspan musicie ponosić wszystkie konsekwencje. A teraz podnieś te moje manatki, które postawiłeś na błocie, i przestrzegaj pilnie danych ci przezemnie zleceń.
Ale w ową chwilę ani myślałem już go słuchać, owszem, natarłem nań prosto z mostu:
— Jeżeli nic nie skłoni waćpana, byś stąd odszedł — krzyknąłem, — to przecie zważyć trzeba, iż są okoliczności, w których każdy człek pochrześcijańsku wierzący... ba, każdy człek uczciwy i szlachcic... zawahałby się iść naprzód.
— Wielce pochlebne to określenia — bąknął on na to.
— Jeżeli nic waćpana nie skłoni, byś zawrócił z drogi, — ciągnąłem dalej, — toć są pewne względy przyzwoitości, które trzeba zachować. Bacz waszmość zaczekać tu przy pakunkach, a ja pójdę zawiadomić pańską rodzinę. Ojciec waszmości to człek już stary, a przytem... — tu zaciąłem się — ...należy zachować pewne względy przyzwoitości.
— Doprawdy! — rzekł na to. — Ten Mackellar coraz to zyskuje przy bliższem poznaniu. Ale zważno, człowiecze, i chciej już raz to zrozumieć... Asan tracisz dla mnie słowa po próżnicy, bo ja pójdę, jakom zamierzył, i nic mnie nie powstrzyma.
— Naprawdę? — odrzekłem. — Zaraz więc zobaczymy!
I odwróciwszy się, jąłem gnać co sił w nogach w stronę Durrisdeeru. On wyciągnął pięść ku mnie i krzyknął gniewnie, potem zdawało mi się, żem słyszał śmiech jego za sobą, potem (jestem tego pewny) gonił mnie kilka kroków, aż wreszcie (jak przypuszczam) zaniechał pościgu. Jedna rzecz w każdym razie nie ulega wątpliwości, że w kilka minut później dotarłem do bramy dworu, ledwo dysząc z utraty tchu, ale nie mając nikogo przy sobie. Wbiegłem wprost na schody, przebiegłem je pędem i wpadłem do wielkiej komnaty, gdzie zatrzymałem się przed trojgiem mych państwa, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa; widocznie jednak w rysach mej twarzy odmalowały się dzieje niedawnych zdarzeń, gdyż wszyscy troje poderwali się nagło z miejsc i wpatrzyli się we mnie ogłupiałym wzrokiem.
— On... przyjechał! — wykrztusiłem z siebie nakoniec.
— On? — spytał pan Henryk.
— On we własnej osobie! odparłem.
— Co? Mój syn?! — zawołał jegomość pan starszy. Ach, jakiż to nierozważny, nierozważny chłopiec! Czyż nie mógł pozostać tam, gdzie nie groziły mu niebezpieczeństwa!
Małżonka pana Henryka nie rzekła ani słowa; jam nawet nie patrzył na nią, sam nie wiem czemu.
— No, dobrze — ozwał się pan Henryk, westchnąwszy głęboko. — A gdzież on teraz przebywa?
— Zostawiłem go w długiej kępie zarośli — odpowiedziałem.
— Zaprowadź mnie ku niemu — rzekł pan Henryk.
Poszliśmy więc we dwójkę, nie mówiąc do siebie ani słowa. Pośrodku piasczystego spłachcia grunta spotkaliśmy kroczącego ku nam dziedzica. Szedł zamaszystym krokiem, pogwizdując i wymachując laseczką. Było jeszcze dość jasno, by rozpoznać nie wyraz wprawdzie, ale przynajmniej rysy ludzkiej twarzy.
— Aha tuś mi, Jakóbie! — zawołał dziedzic. — Otóż Ezaw powrócił!
— Jakóbie — odrzekł pan Henryk, — na miły Bóg, nazywaj mnie właściwem mem imieniem. Nie będę udawał, iż cieszę się z twego widoku; ale radbym powitać cię jak najlepiej w domu naszych ojców.
— W moim domu?... czy może w twoim? — zagadnął go dziedzic. — Cóż powiesz? Ale to stara blizna i nie powinniśmy jej jątrzyć. Jeżeli nie chciałeś działu ze mną, gdy byłem w Paryżu, to myślę, że nie odmówisz swemu starszemu bratu miejsca przy kominku w Durrisdeerze?
— Gadasz po próżnicy — odparł pan Henryk. — Rozumiesz przecie doskonale, w jakiej mierze możesz korzystać ze swego położenia.
— Owszem, zdaje się, że rozumiem — rzekł z cichym uśmiechem tamten... i na tem choć ani razu nie wzięli się za ręce, urwały się ich (że tak powiem) braterskie powitania, gdyż w tejże chwili dziedzic zwrócił się do mnie, rozkazując, bym poniósł mu jego pakunki.
Ja ze swej strony zwróciłem się ku panu Henrykowi, oczekując odeń (acz z pewnem niedowierzaniem) potwierdzenia onego rozkazu.
— Póki pan dziedzic bawi u nas, mości Mackellar, — odezwał się pan Henryk, — zobowiążesz mnie wielce dla siebie, jeżeli będziesz spełniał jego życzenia jak moje własne. Przykro mi, że wciąż fatygujemy waćpana; nie byłbyś wszakże łaskaw przysłać mi jednego ze służących?
To ostatnie słowo wymówił ze szczególnym naciskiem.
Jeżeli powyższe przemówienie kryło w sobie istotnie jakiś przytyk, była nim chyba zasłużona nagana dla przybysza. Ten jednak w swej djabelskiej bezczelności zdołał odbić cios w zgoła inną stronę.
— A gdybym tak okazał się natyle grubianinem, by powiedzieć „Klamka już zapadła"? — zapytał łagodnym głosem, spoglądając na mnie zukosa.
Choćby od tego miały zależeć losy królestwa, nie byłbym się w owej chwili zdobył na żadne słowa; nie czułem się w mocy nawet wołać na służbę — wolałem raczej sam usłużyć temu człowiekowi, niż odzywać się. W milczeniu przeto zawróciłem z drogi i wszedłem w smug gęstwiny, mając serce przepełnione gniewem i rozpaczą.
Ciemno już było wśród drzew, a ja szedłem naoślep przed siebie, zapomniawszy gdzie i po co dążę, aż nakoniec omałom sobie nóg nie połamał zawadziwszy o leżące na ziemi tłomoki. Wówczas zauważyłem rzecz osobliwą; o ile przedtem: mogłem nieść oba pakunki, nawet nie odczuwając ich ciężaru, to teraz zaledwie zdołałem, jako tako udźwignąć jeden. Musiałem tedy odbywać dwa razy tę samą drogę, wobec czego dopiero później mogłem dostać się do świetlicy.
Gdym tam wszedł, już skończyły się wszystkie powitania i cała gromadka siedziała przy wieczerzy. Przez jakieś niedbalstwa, które dotknęło mnie do żywego, zapomniano położyć nakrycie i dla mnie. Dotychczas poznałem dziedzica z jednej tylko strony; teraz przyszła kolej i na drugą. Nie kto inny, ale on właśnie pierwszy zauważył, jakom wszedł do pokoju i cofnął się ode drzwi w pewnem zakłopotaniu. Zerwał się natychmiast z miejsca i zawołał:
— Ach, czy przypadkiem nie zabrałem miejsca zacnemu panu Mackellarowi!... Janie, proszę dać jeszcze jedno nakrycie dla pana Bally!... Ręczę, że on nikomu tu nie uczyni subjekcji, a stół mościwych państwa jest dla wszystkich aż nadto obszerny!
Ledwie wierzyłem uszom, ba zmysłom, gdy on podszedł ku mnie, wziął mnie za ramiona i śmiejąc się usadowił mnie na mem krześle: — tyle żartobliwej serdeczności było w jego głosie. Gdy zaś Jan (stosownie do powtórzonej przezeń prośby) kładł dlań nowe nakrycie, on wstał, podszedł ku ojcu, oparł się o poręcz jego krzesła i jął wpatrywać się w niego. Staruszek odwrócił się i wzajem począł przyglądać się synowi; w ich spojrzeniach było tyle miłej tkliwości, iż omal nie począłem pocierać oczu ze zdumienia.
Jednakowoż wszystko było w porządku zupełnym. Ani jedno szorstkie słowo nie wyszło z ust dziedzica, ani razu nie pojawił się na nich uśmiech szyderstwa. Ba, niebawem gość wyzbył się twardego akcentu angielskiego i jął posługiwać się miłą mową szkocką, która tyle dodaje uroku słowom serdecznym. Coprawda jego maniery tchnęły wdziękiem i elegancją niewidywaną w Durrisdeerze, lecz tyle w niej było swojskiego obejścia się, iż nas ona wcale nie krępowała, owszem pochlebiała nam mocno. Tak było przez całą wieczerzę; czy to przepijał do mnie z widocznym respektem, czy odwracał się do Jana, by rzucić mu jakieś miłe słówko, czy pieścił rękę ojca, opowiadając wesoło różne swe przygody — wszystko to czynił tak ujmująco i tak był miły, iż nie dziwiłem się prawie, że jegomość i małżonka pana Henryka siedzieli z rozjaśnionemi twarzami, a Janowi, gdy usługiwał, łzy lały się ciurkiem z oczu.
Ledwie wieczerza się skończyła, pani Henryrykowa wstała, chcąc odejść.
— Ależ nie miałaś nigdy tego zwyczaju, Alisiu — odezwał się pan James.
— Ale teraz mam ten zwyczaj — odpowiedziała wbrew oczywistej prawdzie; — dobranoc, Jamesie... i przyjm pozdrowienie... od umarłej...
Przy ostatnich słowach głos jej sciszył się i zadrżał.
Biedny pan Henryk, który przez całą wieczerzę siedział posępny, stropił się teraz jak nigdy przedtem. Rad był, widząc że żona wychodzi, a jednak czuł się nieswojo, myśląc co było wyjścia przyczyną, w chwilę zaś później jak cios nań spadła gorącość jej przemówienia.
Wydało mi się, że moja osoba jest tu zbyteczną. Jużem się przekradł w ślad za panem Henrykiem, gdy dostrzegł mnie dziedzic i zatrzymał tem i słowy:
— Hola, mości Mackellar! Gotów jestem wziąść to za nieżyczliwość ku mnie. Nie pozwolę aści stąd odejść; byłoby to poczytywaniem syna marnotrawnego za obcą osobę, i to jeszcze (racz aść pamiętać) w domu jego rodzonego ojca! Chodźno tu, u siądź i wypij jeszcze szklaneczkę z panem Bally!
— Tak, tak, panie Mackellar — wtrącił się jegomość; — nie uważamy ani jego ani waćpana za osobę obcą. Właśniem opowiadał synowi — przy tem słowie, jak zwykle, rozjaśniło mu się lice, — jak bardzo cenimy wieloraką a tak przyjazną waszą usłużność.
Co było robić! Siadłem więc, w milczeniu przysłuchując się rozmowie aż do zwykłej godziny mego spoczynku — i dalibóg dałbym się zwieść układności tego człowieka, gdyby nie pewien epizod, w którym, zanadto wyszła na jaw jego obłuda. Przytaczam ten epizod, by czytelnik — po tem wszystkiem co mu wiadomo o powitaniu się obu braci — mógł sam rozważyć rzecz całą. Gdy pan Henryk siedział posępny, napróżno usiłując nawiązać rozmowę z jegomością, dziedzic nagle zerwawszy się od stoła, podszedł żwawo ku bratu i poklepał go po ramieniu:
— No, no, Henrysiu — odezwał się doń tonem poufałym, jakim pewno przemawiali do siebie ongi w latach chłopięcych — nie powinieneś trapić się tem, że brat twój powrócił. Toż wszystko, ma się rozumieć, należy do ciebie i bynajmniej nie myślę ci tego odbierać... ale i ty ze swej strony nie powinieneś mi odmawiać mego miejsca przy rodzinnem ognisku.
— Tak, i to też prawda, Henryku, — rzekł jegomość, marszcząc się nieznaczne, co u niego było rzadkością. — Byłeś, w dobrym tego słowa znaczeniu, starszym bratem z przypowieści biblijnej; powinieneś przeto zatroszczyć się o brata młodszego.
— Jak łatwo zwala się na mnie winę! — odrzekł p. Henryk..
— Któż to zwala na ciebie winę? — zawołał jegomość głosem... jako mi się wydawało, dość cierpkim jak na tak łagodnego człowieka. — Zdobyłeś sobie po tysięczne razy wdzięczność moją i twego brata i możesz na nią liczyć w dalszym ciągu. Niechże ci to wystarczy.
— Ach, Henrysiu, żeś ty mógł... — ozwał się brat starszy. Zdało mi się, że pan Henryk spojrzał nań w tej chwili wzrokiem pełnym dzikiej zawziętości.
Co do wszystkich nieszczęsnych wydarzeń, jakie potem nastąpiły, mam cztery zapytania, które zadawałem sobie nieraz i dziś sobie jeszcze zadaję. Czy człowiek ten powodował się osobliwszem jakiemś uczuciem względem pana Henryka? czy może we wszystkiem, co czynił, upatrywał jakąś korzyść dla siebie? czy może znajdował w okrucieństwie jakieś szczególne upodobanie, takie jakie spotyka się u kotów, a wedle tego, co mówią nam teologowie, także i u djabła? Czy nakoniec wchodziła tu w grę miłość? Zazwyczaj skłaniam się do jednego z trzech pierwszych przypuszczeń, ale być może, że każda z tych pobudek w pewnej mierze wpływała na jego postępowanie, a mianowicie: uraza do pana Henryka tłumaczyła ową nienawiść, z jaką odnosił się do niego, gdy byli z sobą sam na sam; cele, którym przyszedł służyć, wyjaśniły jego zgoła odmienne zachowanie się wobec jegomości; ten sam powód — wraz z niejakiem rozmiłowaniem się w zewnętrznych objawach dworności — wywoływał w nim dążność do utrzymywania zgody z panią Henrykową; zaś wrodzona złośliwość przyczyną była ustawicznie przezeń zadawanych katuszy, które stały w rażącej sprzeczności z tak wytyczonym sposobem postępowania.
Czy to dlatego, że okazywałem jawną i szczerą przyjaźń memu chlebodawcy, czy też że w wysyłanych do Paryża listach nieraz sobie pozwoliłem na słowa dość stanowczego oporu — w każdym razie i ja stałem się pastwą tej szatańskiej igraszki. Gdym znalazł się z nim sam na sam, znęcał się nade mną bezlitosnem szyderstwem, natomiast w obliczu rodziny darzył mnie objawami najserdeczniejszej uprzejmości. Rzecz ta już sama w sobie była bolesna, zwłaszcza, iż stawiała mnie ustawicznie w fałszywem położeniu; nadomiar wszystkiego czułem w tem niedające się opisać urągowisko. Ale o tem mówię tylko mimochodem, jako o czemś ledwie godnem wzmianki, zwłaszcza, iż rzecz ta miała i dobrą stronę, mianowicie pozwalała mi głębiej odczuć męczarnię pana Henryka.
Na niego bowiem spadło cało brzemię. Jakże bowiem miał pan Henryk odnosić się do publicznych czułości ze strony człowieka, który nigdy nie minął sposobności, by dręczyć go pokryjomu? Jakoż miał uśmiechać się do oszusta i szydercy? Skazany był na to, by wydawać się niewdzięcznikiem. Skazany był na głuche milczenie. Gdyby nawet był mniej dumny, gdyby wyjawił całą prawdę, to któżby jej uwierzył? Sprytnie obmyślane oszczerstwo odniosło skutek. Jegomość i pani Henrykowa, będąc codziennymi świadkami tego, co się działo, zdolni byli choćby przed sądem poprzysiąc, że brat starszy był wzorem anielskiej cierpliwości, a pan Henryk zlepkiem niewdzięczności i zawiści. Wady te, które raziłyby u każdego, wydawały się dziesięćkroć szpetniejsze u pana Henryka... bo któż mógł zapomnieć, że brat jego znajdował się w niebezpieczeństwie życia i że już postradał żonę, tytuł i mienie?
— Henryku, przejechałbyś się ze mną? — zapytał pewnego dnia dziedzic.
Pan Henryk, który był już od rana przezeń dręczony, odciął krótko:
— Nie pojadę!
— Czasami pragnąłbym, żebyś był dla mnie bardziej uprzejmy, Henryku — odrzekł brat znacząco.
Takie sceny, jakich tu dałem próbkę, zdarzały się ustawicznie. Nie dziwota, że pan Henryk narażał się na ciągłe przygany; nie dziwota również, żem z irytacji nieomal wpadł w żółtaczkę i że na samą myśl o tem wszystkiem czułem w sercu wielką gorycz.
W tym to czasie jasno zrozumiałem skuteczność pięknych manjer i począłem żałować, iż tak mi brak tego, co zwie się towarzyską ogładą. Pan Henryk posiadał wszystkie przymioty cechujące pana szlachetnego rodu, a w razie potrzeby i okoliczności umiał odegrać swą rolę z godnością i ożywieniem; atoli w toku spraw codziennych (niema co taić) brakło mu poloru i wytworności w słowach. Natomiast dziedzic nigdy nie uczynił ani jednego gestu, któryby nie przemawiał na jego korzyść. Tak się więc złożyło, że skoro jeden z nich wydał się człekiem zacnym, drugi zaś niewdzięcznikiem, tedy każde poruszenie ich ciała, rzekłbyś, potwierdzało to mniemanie. Niedość na tem: im bardziej szarpał się pan Henryk w sidłach zastawionych nań przez brata, tem bardziej się ośmieszał — i tem dalej posuwał się pan dziedzic w swej urągliwej igraszce, tem stawał się bardziej przymilny i uśmiechnięty! W ten sposób cała intryga z każdym dniem rosła sama z siebie i nabierała mocy.
Jednym z forteli stosowanych przez tego człowieka było wyzyskiwanie niebezpieczeństwa, w którem rzekomo się znajdował. Wspomniał o niem wobec kochających go osób w tonie zlekka żartobliwym, który przeto tem większe wywoływał wzruszenie. Względem pana Henryka posługiwał się niem jako okrutną bronią zaczepną. Pomnę, jak pewnego dnia, gdyśmy byli tylko trzej w wielkiej komnacie, położył palec na czystej szybce kolorowego okna i odezwał się:
— Tędy przeleciał szczęśliwy dla ciebie pieniądz, Jakóbie!
Widząc zaś, że pan Henryk rzucił nań posępne spojrzenie, dodał:
— Hoho! Nie patrz-no na mnie w takiej bezsilnej złości, moja poczciwa mucho! Możesz się pozbyć swego pająka, jeżeli tylko zechcesz. Na miły Bóg, jakże to długo potrwa? Kiedy zdobędziesz się na denuncjację, skrupulatny braciszku? Jest to jedna z tych rzeczy, które mnie jeszcze interesują w tej zapadłej dziurze. Zawsze lubiłem eksperymenty!
Pan Henryk nadal nic nie odpowiadał, patrząc nań z brwią nasępioną i mieniąc się na twarzy — aż dopiero gdy pan dziedzic wybuchnął śmiechem i jął klepać brata po ramieniu, nazywając go posępnym pieskiem, wówczas mój pan odskoczył od niego, przybierając wyraz twarzy, który mi się wydał nader groźnym; pewno taki sam wydał się i panu dziedzicowi — ten bowiem stropił się nagle nie na żarty i nie przypominam sobie, by odtąd tknął ręką kiedy pana Henryka.
Ale choć wciąż miewał na ustach swoje niebezpieczeństwo, to jednak zachowywał się dziwnie nieostrożnie, jakby sobie wyobrażał, że władze, które nałożyły cenę na jego głowę, zapadły naraz w sen głęboki. Nie będę taił, że kusiła mnie chęć, by zrobić nań doniesienie, wstrzymały mnie jednakże dwie myśli: popierwsze, że jeżeli ten człowiek skończy żywot dostojnie na rusztowaniu, niechybnie doczeka się uznania i kanonizacji w sercach ojca i bratowej; powtóre, że jeżeli będę choć trochę zamieszany w tę sprawę, tedy i pan Henryk nie uniknie wszelakich podejrzeń. Tymczasem nasz dręczyciel chadzał sobie wszędy, niczem się nie krępując; wieść o jego powrocie rozniosła się po całej okolicy, a przecie nikt go ni razu nie napastował. Z tylu i to tak różnych osób, które wiedziały o jego obecności, żadna — ku memu strapieniu — nie dała się uwieść ani chęci zysku ani poczuciu lojalności, a człowiek ten jeździł sobie tam i sam, o wiele chętniej witany niż pan Henryk i o wiele bezpieczniejszy ode mnie.
Nie znaczy to, by nie miał on i własnego kłopotu. O kłopocie tym muszę wspomnieć, jako że ściągnął nader poważne następstwa. Czytelnik pewno sobie przypomina osobę niejakiej Jessie Broun. Zadawała się ona nieraz z przemytnikami, znała się z samym kapitanem Crailem, nic też dziwnego, że wcześnie dowiedziała się o pobycie jmćpana Bally‘ego w naszym dworze. Wprawdzie, jak mam prawo sądzić, dbała ona o pana dziedzica tyle co o śnieg zeszłoroczny; w każdym razie ciągłe wspominanie jego nazwiska stało się dla niej już nałogiem, a że usposobienie miała komedjanckie, więc dowiedziawszy się o jego powrocie, uważała za swą, powinność włóczyć się w pobliżu Durrisdeeru. Ilekroć pan dziedzic wydalił się z domu, już ona nań czekała i przeraźliwym pijackim głosem witała „zacnego chłopaka“, śpiewała plugawe piosenki i omal nie rzucała mu się na szyję. Przyznam się, że zacierałem ręce z uciechy, widząc tę dokuczliwość. Wszelakoż pan dziedzic, który innym kazał tyle znosić, sam należał do najmniej cierpliwych ludzi w świecie. Powiadają, że zamierzył się laską na babę, ta zaś odpowiedziała mu zwykłą swą bronią — kamieniami.
Gdy mu tak Jessie wciąż następowała na pięty, pan dziedzic wszedł pewnego dnia do kancelarji i tonem grzeczniejszym niż zazwyczaj odezwał się do mnie:
— Panie Mackellar, dokoła dworu błąka się jakaś utrapiona warjatka. Nie wypada mi zajmować się tą sprawą, więc przychodzę do waszeci. Racz waćpan wydać ludziom rozporządzenie, by wygnali precz tę dziewkę!
— Miłościwy panie — odrzekłem, drżąc zlekka, — racz waszmość sam sobie załatwiać swe nieczyste sprawki.
Nie odrzekł ani słowa i wyszedł z pokoju. W chwilę później nadszedł pan Henryk.
— To mi nowina! — zawołał. — Jakby tego wszystkiego było mało, to i aspan musisz mi przyczyniać zgryzoty! Podobno obraziłeś mości pana Bally’ego!
— Za łaskawem waszmości pozwoleniem, panie Henryku, — odpowiedziałem, — jeżeli kto, to on mnie obraził, i to, jako mi się zdaje, bardzo dotkliwie. Być może jednak, że gdym doń się odezwał, nie pomyślałem o tem, jakie jest waszmości położenie w tym domu; więc jeżeli, dobrodzieju mój, będziesz nadal tego mniemania, gdy posłyszysz całą prawdę, tedy dość będzie na mnie jednego twego słowa, a będę ci posłuszny we wszystkiem, choćbyś (Boże mi odpuść) do grzechu mnie namawiał.
I opowiedziałem mu dokładnie całe zajście. Pan Henryk uśmiechnął się posępnie.
— Postąpiłeś aść, jak należało — odezwał się. — Kiedy on sobie piwa nawarzył z tą Jessie, to niechże je wypije!
Poczem, dostrzegłszy pana dziedzica na dworze, zawołał nań, tytułujęc go panem Bally i prosząc o chwilkę rozmowy.
— Jamesie — odezwał się, gdy nasz dręczyciel wszedł i zamknął drzwi za sobą, spoglądając na mnie z uśmiechem, snadź w mniemaniu, że będzie świadkiem mego upokorzenia — wniosłeś przeze mnie skargę na pana Mackellara, przeto przeprowadziłem dochodzenie. Nie potrzebuję cię zapewniać, że słowo jego zawsze więcej znaczyło u mnie niż twoje. Jesteśmy teraz sami, więc pozwolę sobie wobec ciebie na taką śmiałość, z jaką spotykałem się z twej strony. Pan Mackellar jest człowiekiem zacnym, którego darzę czcią i zaufaniem, więc póki bawisz pod tym dachem, staraj się nie wchodzić z nim w dalsze zatargi, gdyż stanę po jego stronie, choćby mnie to nie wiem ile kosztowało. Co się zaś tyczy zlecenia, z jakim do niego przyszedłeś, to musisz sam ponosić skutki okrucieństwa, bo do podobnej sprawy nie użyję żadnego z mych służących.
Chyba, że służących mego ojca — rzekł pan dziedzic.
— Idź-że do ojca i opowiedz mu całą sprawę — odparł pan Henryk.
Pan dziedzic pobladł i wskazał na mnie palcem.
— Żądam, by odprawiono tego człowieka! — odezwał się.
— Nie odprawię go — odparł pan Henryk.
— Drogo za to zapłacisz! — zawołał pan dziedzic.
— Jużem tak drogo zapłacił za szaleństwa mego brata — rzekł pan Henryk, — iżem zbankrutował nawet z wszelkiej trwogi. Nie zostawiłeś ani jednego miejsca, w które mógłbyś mnie jeszcze ugodzić.
— Jeszcze ci pokażę! — odpowiedział pan dziedzic i wymknął się cichaczem z pokoju.
— Cóż on nowego wymyśli, panie Mackellar? — zawołał pan Henryk.
— Pozwól mi waszmość odejść — odpowiedziałem. — Drogi mój dobrodzieju, pozwól mi stąd odejść, skoro jestem li przyczyną nowych aścinych zmartwień!
— Zali chcesz mnie opuścić... bym już pozostał całkiem osamotniony? — odrzekł pan Henryk.

Niezbyt długo trwała nasza wątpliwość co do rodzaju nowej napaści. Do owego dnia pan dziedzic odgrywał wobec pani Henrykowej zgoła poprawną rolę; wyraźnie unikał przebywania z nią sam na sam, com naówczas uważał za objaw skromności, teraz jednak uważam za zdradziecką przebiegłość; spotykał się z nią bodaj tylko w porach posiłku, a i wtedy zachował się względem niej jak brat pełen czułej serdeczności. Do owego dnia, rzekłbyś, nie wciskał się pomiędzy osobę pana Henryka i jego żony, conajwyżej umniejszał względy jakiemi ona darzyła jego brata. Teraz zaś wszystko miało się zmienić, tylko nie wiedzieć, czy stało się to przez zemstę czy też dlatego, że on już znudził się w Durrisdeerze i szukał jakiejś rozrywki. Dość, że od owego dnia i godziny przypuścił szturm do żony pana Henryka. Pierwsze szańce odsłoniły się — niby to przypadkiem. — Rozmowa przy stole, jak to często bywało, zeszła na wygnańców przebywających we Francji; głównym tematem stały się śpiewane przez nich piosenki.
— Jeżeli was one interesują — rzekł pan dziedzic, — to jest pomiędzy niemi jedyna, która zawsze mi się wydawała szczególnie wzruszająca. Słowa jej są rubaszne, a mimo to (może ze względu na me położenie) zawszeć mi ona dziwnie trafiała do serca. Wspomnę, iż włożona jest ona niejako w usta kochanki wygnańca, a oddaje nietyle prawdę jej myśli, ale prawdę nadziei, jakie sobie ta nieboga żywi w dalekim kraju...
Tu westchnienie na chwilę przerwało mil mowę.
— Ręczę wam, iż jest to widok wzruszający, gdy ze dwudziestu chłopów irlandzkich, ot prostych wartowników, pocznie śpiewać pieśń ową... a z łez, co im z oczu cieką, poznać snadnie można, jak ich ten śpiew wzrusza do głębi. Może zechcesz jej posłuchać, ojczulku, — dodał, nader zręcznie obierając sobie jmćpana starszego za słuchacza; a jeżeli nie potrafię dośpiewać jej do końca, to wiedz, że zdarza się to pospolicie u nas wygnańców.
To rzekłszy, podjął tę samą melodję, jaką słyszałem ongi gwizdaną przez pułkownika; teraz jednak doszły mnie i słowa, prawda że niewytworne, atoli wyrażające w sposób nader wzruszający tęsknotę biednej dziewczyny za wygnańcem-kochankiem. Jedna zwrotka (choć nie wiem czy w dokładnem brzmieniu) została po dziś dzień w mej pamięci:

Na czerwony kolor suknię ufarbuję,
O żebranym chlebie z miłym powędruję
Choć z przyjaciół żaden mnie nie poratuje
Hej! — za Williama z oczeretów...

Śpiewał ją wybornie; ale aktorem był jeszcze lepszym niż śpiewakiem. Widywałem-ci ja sławnych aktorów, którzy umieli do łez wzruszyć wszystkich widzów w edynburskim teatrze; dziw brał, gdy na nich patrzeć, ale niemniejszego podziwu godzien sposób w jaki pan dziedzic przejął się rolą z onej śpiewki i poruszał nią serca słuchaczy, to niby omdlewając, to jakby przezwyciężając swą boleść, tak iż słowa zdawały się płynąć z głębi jego własnej duszy i z jego własnych przeżyć, a zwracał się wprost do żony pana Henryka. Ale sztuka jego poszła jeszcze dalej: wszystko to, o czem mówię, było tak delikatnie zaznaczone, iż niepodobieństwem niemal było podejrzewać go o podobną aluzję, a przytem tak było mało popisywania się wzruszeniem, iż przysiągłbyś, że on stara się zachować spokój. Gdy pieśń dobiegła końca, siedzieliśmy wszyscy przez chwilę w milczeniu. Była to właśnie pora zmierzchu, tak, iż nikt z nas nie mógł dostrzec twarzy swego sąsiada, tylko zdało się, że wszyscyśmy dech wstrzymali w piersi — jedynie jegomość począł odchrząkiwać. Pierwszy poruszył się sam śpiewak, nagle lecz cicho zerwawszy się z miejsca, i począł przechadzać się po drugim końcu komnaty, gdzie zazwyczaj przebywał pan Henryk. Byliśmy skłonni przypuszczać, że tu przemógł ostatek swego wzruszenia, gdyż nagle powrócił i zwyczajnym już głosem jął rozprawiać o naturze Irlandczyków, tak często ośmieszanych, a przez niego branych w obronę — tak, iż zanim wniesiono światła, potoczyła się już najzwyklejsza w świecie rozmowa. Ale i wtedy, jako mi się zdawało, pani Henrykowa miała twarz nieco pobladłą; zresztą niebawem wymknęła się z pokoju.

Następnym złym znakiem była przyjaźń, jaką ten czart zdradziecki zawarł z niewinnem dziecięciem, panną Katarzyną. Wciąż teraz bywali razem, bawiąc się jak dwoje dzieci: to trzymali się za ręce, to znów ona wdrapywała mu się na kolana. Jak wszystkie jego djable psoty, tak i to postępowanie było ciosem na kilka stron jednocześnie; niedość bowiem, że pan Henryk musiał mieć nóż w sercu, widząc, jak dziecko psute temi faworami odwraca się, od niego, i że tracił coraz to więcej w oczach swej żony, ilekroć z tego powodu odniósł się nieco szorstko do biednego maleństwa, ale na dobitkę z każdym dniem zacieśniała się przez to dziecko ściślejsza łączność między panią Henrykową i panem dziedzicem — a dawna powściągliwość topniała coraz to bardziej. Doszło do wspólnych przechadzek, długich gawęd na werandzie oraz innych oznak poufałości. Wiem, że pani Henrykowa była kobietą uczciwy i że miała najzupełniej czyste sumienie. W każdym razie nawet dla tak mało przenikliwego człowieka, jak ja, jasną było rzeczą, że jej serdeczność tkliwsza była niśli siostrzana. Brzmienie jej głosu wydawało się bardziej melodyjne, w oku jawił się blask i rozmarzenie. Stała się bardziej uprzejmą, dla nas wszystkich, nawet dla pana Henryka i dla mnie, jakoby oddychała jakąś cichą, melancholijną szczęśliwością.
Jakąż torturą był ten widok dla pana Henryka! Jednakże ona właśnie — jak to wkrótce opowiem — miała nam przynieść ostateczne wybawienie.

Celem pobytu pana dziedzica w Durrisdeerze było (mówiąc bez obsłonek) wyduszenie pewnej sumy pieniędzy. Miał on, wedle tego co mi pisał pan kawaler, zamiary pewne co do nabycia majątku w Indjach francuskich i właśnie była mu do tego potrzebna taka suma, jakiej się od nas domagał. Jej uiszczenie znaczyło dla reszty rodziny tyle samo co ruina; atoli jegomość, powodowany nadmiernem do syna przywiązaniem, nalegał, by spełnić owo żądanie. Z rodziny właściwie nikt już wtedy nie pozostał przy życiu prócz ojca i dwu synów, przeto możliwą było rzeczą unieważnienie aktu sukcesji i aljenowanie części dóbr ziemskich — na co pan Henryk rad nierad zgodził się, zmuszony najpierw różnemi napomknieniami, nakoniec zaś jawnem naleganiem. Jestem przekonany, że gdyby nie brzemię dręczących go strapień, nigdyby nie uczynił czegoś podobnego i że jedynie zawzięte pragnienie odjazdu brata przywiodło go do przełamania osobistego sentymentu oraz tradycyj rodzinnych. Ale i tak drogo sprzedał swoją, zgodę, pofolgowawszy nakoniec językowi i piętnując cały ów haniebny interes należycie ciemnemi barwami.
— Raczcie zważyć — dodał, — że jeżeli będę miał syna, toć skrzywdzę go tym kontraktem.
— Nie zanosi się na to, byś go kiedy miał — zauważył jegomość.
— Bogu to tylko wiadomo! — odparł pan Henryk. — Zważywszy zaś, iż jestem w tak okrutnie fałszywem położeniu względem brata mego i że ty, jako mój ojciec, masz prawo mi rozkazywać, gotów jestem położyć mój podpis na tym oto dokumencie. Wszelakoż przedtem chcę wspomnieć rzecz jedną: otom został teraz nieszlachetnie odtrącony, przeto jeżeli kiedy, panie ojcze, skłonny będziesz czynić porównanie co do swych synów, proszęć, racz mieć w pamięci, jako ja postąpiłem i jako on postąpił. Akta bywają dobrem świadectwem.
Jegomość wzburzył się, jakom nigdy nie widywał; na licach jego, acz zwiędłych od starości, zakraśniały rumieńce.
— Wydaje mi się, Henryku, iż nienazbyt stosowną obrałeś porę na swe skargi — odezwał się. — Umniejsza to zasługę twej wspaniałomyślności.
— Nie oszukuj sam siebie, ojcze dobrodzieju, — odrzekł pan Henryk. — Ta niesprawiedliwość nie płynie z mej wspaniałomyślności względem niego, lecz z posłuszeństwa względem ciebie.
— Wobec obcych... — zaczął jegomość, jeszcze bardziej skonfundowany.
— Niemasz tu nikogo, krom Mackellara, ten zaś jest moim przyjacielem — odrzekł pan Henryk. — Zresztą, dobrodzieju, jeżeli wasza miłość nie krępujesz się wobec niego w czasie tak często udzielanych mi nagan, tedy ciężką byłoby rzeczą, gdybym nie mógł go mieć świadkiem rzeczy tak rzadkiej jak moja obrona.
Kto wie, może w tej chwili pan starszy byłby odstąpił od swego postanowienia. Ale pan dziedzic nie zasypiał gruszek w popiele.
— Ach, Henryku, Henryku! — zawołał. — Wiadomo, żeś ty z nas wszystkich najlepszy. Co za szczerość i prawda! O jakżebym pragnął być równym ci w zacności człowiekiem!
Widząc tą wspaniałomyślność swego ulubieńca, jegomość przestał się wahać i kontrakt został podpisany.
Ze skwapliwością, na jaką się tylko zdobyć można było, sprzedano włość Ochterhall za psie pieniądze, które wypłacono na rękę naszemu wyzyskiwaczowi. Rzekomo zostały następnie jakimś prywatnym pojazdem wyprawione do Francji — choć mam prawo podejrzywać, że nie zajechały tak daleko. Tak więc wszystkie sprawy tego człowieka zostały doprowadzone do pomyślnego końca, a jego kieszenie znów napęczniały naszem złotem; atoli cel, dla którego podjęliśmy się tak wielkiej ofiary, jeszcze nie był przez nas osiągnięty, albowiem gość ani myślał wyjeżdżać z Durrisdeeru. Co było powodem zwłoki? Czy kierowała nim złośliwość? — czy nie nadeszła jeszcze pora odpowiednia do awanturowania się w Indjach? — czy żywił jakie nadzieje względem żony pana Henryka? — czy miał jakieś nakazy od rządu? Kto go tam wie! Dość, że zwlekał z odjazdem — i to całemi tygodniami.
Zauważyliście pewno, żem uczynił wzmiankę o nakazach rządu. Oto bowiem podówczas wyszła na jaw pewna tajemnica owego człowieka, nie przynosząca mu wcale zaszczytu.
Pierwszy na trop jej naprowadził mnie pewien dzierżawca, czyniąc uwagi co do pobytu pana dziedzica w naszych stronach, jako też bezpieczeństwa jakiego tu zaznawał. Ów dzierżawca sympatyzował z jakobinami i stracił był syna pod Culloden, przeto miał w onych sprawach bystrzejsze oko niż inni.
— Jedną rzecz — powiadał — muszę uznać za szczególnie osobliwą: jaką drogą ten człowiek dostał się do Cockermouth?
— Do Cockermouth? — powtórzyłem, przypomniawszy sobie nagle pierwsze zdziwienie, jakiegom doznał, widząc przybysza w tak wytwornym i czystym stroju pomimo odbycia tak długiej podróży.
— Tak jest! — odpowiedział dzierżawca. — Wszak tam kapitan Crail wziął go na pokład. Waszmość mniemałeś, iż on przybył morzem wprost z Francji? Myśmy też wszyscy tak myśleli.
Rozważyłem sobie nieco w głowie tą wiadomość, a potem zaniosłem ją panu Henrykowi, opowiadając o dziwnej okoliczności, jaka mnie uderzyła.
— Cóż mnie to może obchodzić, jaką on drogą do nas przybył, mości Mackellar, dopóki będzie mi tu siedział na karku! — jęknął pan Henryk.
— O nie, mościpanie! — obruszyłem się. — Pomyśl-no waszmość raz jeszcze, czem to wszystko pachnie? Czy nie wyczuwa się w tem cichej zgody rządu? Wszak pamiętasz waćpan, jakom się dziwował bezpieczności tego człowieka.
— Poczekaj, niech się trochę namyślę — odrzekł pan Henryk. I jął rozmyślać, przystrajając lica onym posępnym uśmiechem, przypominającym nieco uśmiech pana dziedzica.
— Podaj mi papier — rzekł po chwili.
Nie mówiąc już nic więcej, zasiadł do stołu i napisał list do znajomego sobie szlachcica, którego nazwiska nie wymienię, wspomnę tylko, że był to człek na wysokiem stanowisku. List ten wyprawiłem przez Macconochiego — jedynego człowieka, któremu mogłem ufać w podobnej sprawie. Musiał-ci poczciwiec gnać co koń wyskoczy, bo wrócił z odpowiedzią rychłej niżbym nawet w mej skwapliwości mógł go oczekiwać. Czytając odpowiedź, pan Henryk miał znowu na ustach ów posępny uśmiech.
— Jest to najlepsza przysługa, jakąś mi dotąd wyświadczył, mości Mackellar — oświadczył mi po przeczytaniu listu. — Mając to w rękach, mogę mu jeszcze sprawić piękną niespodziankę. Poczekajmyż do wieczerzy.
Przy wieczerzy pan Henryk wystąpił z pewną propozycją, wymagającą pojawienia się pana dziedzica zgoła na publicznym widoku. Jegomość, jak można było przewidzieć, jął przebąkiwać o niebezpieczeństwie takowej wyprawy.
— Ho ho! — ozwał się pan Henryk z całą swobodą. — Nie macie już czego przede mną ukrywać. Wiem o całej tajemnicy tyle samo co i wy.
— Tajemnicy? — zdziwił się jegomość. — Co chcesz przez to powiedzieć, Henryku? Daję ci słowo, iż nie wiem o żadnej tajemnicy, do której nie byłbyś dopuszczony.
Pan dziedzic zmienił się na twarzy i obaczyłem, iż otrzymał cios niechybny.
— Jak to? — zagadnął go pan Henryk, zwracając się doń z udanem zdziwieniem. Widzę, że służysz swym panom nader wiernie... atoli mniemałem, iż okażesz się choć natyle ludzkim, by uspokoić przejęty niepokojem umysł twego rodzica.
— O czem tu opowiadasz? Nie pozwalam roztrząsać spraw mych publicznie. Żądam, by tego zaniechano! — jął krzyczeć pan dziedzic nieopatrznie i gwałtownie, jako dziecko raczej, niśli jako mężczyzna.
— Mogę cię upewnić, że sam nawet w tej mierze nie dbałeś o dyskrecję — odparł pan Henryk, rozwijając papier. — Przypatrz-no się co mi tu pisze jeden z korespondentów... Istotnie, jest to w interesie zarówno rządu jak i pewnego szlachcica (którego może będziemy nadal nazywali panem Bally), by rzecz cała z wiadomych względów pozostała w tajemnicy; natomiast nie jest wcale rzeczą pożądaną, by rodzina tego człowieka miała wciąż znosić oną niepewność, której obraz asan nam tu malowałeś tak czułemi słowy. Jestem wielce rad, że mnie to właśnie udało się rozproszyć wszystkie owe płonne strachy. Imć pan Bally jest w królestwie Wielkiej Brytanji równie pewny swego życia, jak i wy wszyscy.
— Czy to możliwe? — zawołał jegomość patrząc na syna z wielkiem zdumieniem, a większą jeszcze podejrzliwością.
— Drogi ojczulku — odpowiedział pan dziedzic, przyszedłszy już nieco do siebie. — Bardzo się cieszę, że to nie jest już tajemnicą. Wskazówki dane mi wprost z Londynu, miały sens wręcz przeciwny. Nakazano mi, bym wiadomość o mem ułaskawieniu trzymał w tajemnicy przed wszystkimi, nie wyłączając was — ba, szczególnie przed wami! Pokazałbym to wam czarno na białem, gdybym nie był zniszczył listu. Widocznie nader prędko odmieniono plan pierwotny, gdyż cała sprawa jest jeszcze zgoła świeżej daty... a może korespondent Henryka mylnie zrozumiał tę okoliczność... jak ponoć mylnie pojął i resztę. Bo mamże prawdę powiedzieć, ojcze dobrodzieju, — ciągnął dalej z widoczną już większą łatwością, — przypuszczałem-ci ja odrazu, że ta niewytłumaczona łaska, okazana buntownikowi, jest wynikiem jakichś czynionych przez was starań i że nakaz zachowania tajemnicy wobec rodziny płynie z waszej chęci, by zataić przede mną waszą uczynność. Z tem większą przeto usilnością przestrzegałem danych mi rozkazów. Teraz pozostało mi tylko zgadywać, jaką to inną drogą spłynęła łaska królewska na tak osławionego rebeljanta, jak ja... sądzę bowiem, że syn twój nie potrzebuje bronić się przed zarzutem, jaki jakoby kryje się w słowach listu pisanego do Henryka. Jeszczem nie słyszał, by ktoś z rodu Durrisdeeru był chorągiewką na dachu... lub szpiegiem — zakończył dumnie.
Już się zdawało, że wyszedł cało z niebezpieczeństwa; byłoby tak się stało, gdyby nie pomyłka, którą strzelił, i gdyby nie zawziętość pana Henryka, który teraz pokazał, że ma w sobie nieco z charakteru swego brata.
— Powiadasz, że rzecz jest jeszcze świeżej daty — odezwał się.
— Boć i jest niedawna! — odparł pan dziedzic z pozorną odwagą, ale i z drżeniem w głosie.
— Czy tak niedawna, jak to pismo? — zapytał pan Henryk z lekkiem jakoby zmieszaniem, rozwijając list ponownie.
W całym liście nie było ani wzmianki o dacie — ale skądże pan dziedzic mógł o tem wiedzieć?
— Zdaje mi się, że i tak przyszło to dość późno — odpowiedział, śmiejąc się. Posłyszawszy ten śmiech, który zabrzmiał fałszywie, jak pęknięty dzwonek, jegomość spojrzał znów poprzez stół na syna, a zauważyłem, że wargi staruszka zacisnęły się mocno.
— O, nie! — rzekł pan Henryk, wciąż wpatrując się w list. — Ale pamiętam twoje wyrażenie. — Powiedziałeś, że jest to rzecz zgoła świeża.
Tu oto mieliśmy dowód naszego zwycięstwa, a jednocześnie najbardziej bijący w oczy przykład niewiarogodnej pobłaźliwości starszego pana; bo czegóż należało się po nim spodziewać, jak nie tego, że wtrąci się do rozmowy, byle ratować swego ulubieńca z grożącej mu opresji!
— Myślę, Henryku — odezwał się z litościwą jakoby skwapliwością, — myślę, że nie powinniśmy dłużej nad tem dysputować. Przecie radujemy się wszyscy, że bratu twojemu nic już tu nie grozi... co do tego jesteśmy wszyscy zgodni. Przeto jako wdzięcznym poddanym, nie pozostało nam nic innego jak wychylić kielich za zdrowie króla jegomości.
W ten to sposób pan dziedzic wyplątał się z matni; w każdym razie nie wyszedł z niej obronną ręką, a przytem zdarto zeń jawnie urok grożącego mu nibyto niebezpieczeństwa. Jegomość odtąd już wiedział (acz taił to w głębi serca), że jego ulubieniec jest szpiegiem na rządowym żołdzie, zaś pani Henrykowa (jakkolwiekby sobie tłumaczyła całe zajście) najwidoczniej ochłodła w stosunku do skompromitowanego bohatera romansu.
Wszelakoż nikłe się nam zdały owoce naszego zwycięstwa. Dzień, najwyżej dwa upłynęły, a on już zatarł złe wrażenie swej porażki i — sądząc z pozorów — był podawnemu znów górą. Jegomość pan na Durrisdeerze był po uszy pogrążon w swej rodzicielskiej stronniczości; pochodziła ona nie tyle z miłowania (to bowiem byłoby, owszem, skuteczną zaletą), ile z otrętwienia i jakowejś ustałości innych jego władz duchowych; zatem przebaczenie (że tak nadużyję szlachetnego tego wyrazu) było dlań jeno, na podobieństwo łez starczych, upustem słabości. W innem jednakże położeniu była pani Henrykowa. Bogu tylko Jednemu wiadomo, co jej ten człowiek nagadał, albo jakim sposobem zdołał się uchronić od jej wzgardy. Dość, że pan dziedzic niebawem znalazł w jej oczach usprawiedliwienie, gdyż po chwilowej oziębłości z jej strony nawiązały się znów częste między nimi rozmowy. Nie chcę czynić z tego zarzutu małżonce pana Henryka; mniemam tylko, że podówczas, nie zdając sobie z niczego sprawy, zanadto igrała z ogniem. Nie wiem, czy trafny jest mój sąd co do tego; to jedno wszakże mam za pewne i wystarczające: iż pan Henryk tegoż, co i ja był zdania. Nieborak przesiadywał całemi dniami w mym pokoju, tak nieszczęśliwy i strapiony, iż nie miałem śmiałości doń się odzywać; oczywistą jednak było rzeczą, że niejaką pociechą była mu moja obecność oraz odgadywane przezeń moje współczucie. Bywały też chwile, gdyśmy wiedli rozmowę, a osobliwa to była rozmowa; nie wspominaliśmy w niej niczyjego nazwiska ani nie czynilśmy aluzji do spraw osobistych, jednakowoż mieliśmy zawsze w myślach ten sam temat, a każdy z nas wiedział dobrze, o co idzie.
By pokazać, co działo się z panem Henrykiem, przytoczę kilka słów jego, wypowiedzianych (mam powód, by datę tę pamiętać dokładnie) dnia 26 lutego 1757 r. Była naówczas, co rzadko zdarza się w tę porę, ostra zima; choć wiatru nie było, powróciły ostre mrozy, niebo poszarzało, a cały świat ubielił się szronem; morze było czarne i milczące. Pan Henryk siadł tuż przy kominku i (jak to u niego teraz często się zdarzało), rozprawiał, czy „człowiek“ powinien „daną rzecz uczynić“, czy „roztropną byłoby rzeczą wtrącanie się do tego“ — oraz na podobne ogólnikowe tematy, które każdy z nas stosował do szczegółowych wypadków. Jam był przy oknie i właśnie przez nie wyjrzałem, gdy pod niem przechodził pan dziedzic wraz z panią Henrykową i panną Katarzyną. Dziecko biegało sobie tam i sam, radując się mroźnem powietrzem, a pan dziedzic szeptał coś w ucho pani; musiały to być (tak mi się wydawało nawet z daleka) jakieś iście djabelske, kuszące namowy, bo ona wbiła oczy w ziemię, jakby głęboko zasłuchana. Przebrała się już miarka mej cierpliwości.
— Gdybym był waszmością, panie Henryku — odezwałem się — powiedziałbym ojcu dobrodziejowi otwarcie, jak rzeczy stoją.
— Panie Mackellar, panie Mackellar — odrzekł mi na to: — aść nie widzisz, na jak słabym gruncie tu stoję. Z podobnemi myślami nie mogę zwierzać się nikomu... a najmniej już chyba memu ojcu; naraziłbym się z jego strony jedynie na szyderstwo. Tak, słaby jest grunt na którym się opieram, bom-ci sobie nie pozyskiwał miłości. Zdobyłem sobie ich wdzięczność, o której wciąż mi prawią... tak iż mam jej aż nazbyt wiele! Atoli niemasz dla mnie miejsca w ich sercach; nigdyć nie myślą tego, co ja, ani nie dbają o mnie. W tem-ci jestem stratny!
Powstał i jął stopami tłumić dogasające ognisko.
— Ale jakiś środek trzeba będzie znaleźć, panie Mackellar, — ozwał się nagle, spoglądając znienacka na mnie przez ramię, — trzeba będzie znaleźć jakiś środek. Jestem człowiekiem bardzo cierpliwym... aż zanadto... aż zanadto. Zaczynam już sam gardzić sobą. A bo też chyba nikt nie doznawał takiej udręki!
I pogrążył się znów w zadumie.
— Otuchy! — zawołałem. — Ten wrzód musi pęknąć sam z siebie.

— Już mnie gniew odszedł — odpowiedział, a słowa te miały z tem, com ja zauważył, tak mało związku, iż nie pozostało mi nic, jak poniechać dalszej rozmowy.




ROZDZIAŁ V
Co się zdarzyło w noc 27 lutego 1757

Wieczorem po wspomnianej powyżej rozmowie pan dziedzic wydalił się kędyś z domu; nie było go w domu i przez większą część dnia następnego, fatalnego dnia 27 lutego. Dokąd się udał i co porabiał, o to nie dowiadywaliśmy się, aż w dniu następnym. Gdybyśmy się byli tem zaciekawili i gdyby się udało nam jakimś przypadkiem dociec tajemnicy, wszystkoby napewno poszło innym torem. Ale ponieważ wszystko, cośmy czynili, było wynikiem naszej nieświadomości i powinno być oceniane tą miarą, przeto opowiem te przejścia tak jak one się nam przedstawiały w chwili swego rozpoczęcia, a wszystko to, co później odkryłem, zachowam do czasu onego odkrycia. Albowiem doszedłem teraz do jednej z najciemniejszych kart mej opowieści i chcę obudzić w czytelniku współczucie i wyrozumiałość dla mego chlebodawcy.
Przez cały ów dzień 27 lutego pogoda była równie przykra jak w dniu poprzednim. Mróz był siarczysty; z ust przechodniów biła para, jak dym z kominów; wielki piec w świetlicy zawalony był stosem drzewa; ptaki przelotne, których trochę nadleciało w nasze strony w przewidywaniu wiosny, tłukły się do okien naszego domu albo biegały bezradnie po zmarzniętej glebie. Około południa błysło na chwilę słońce, odsłaniając przepiękny widok na leżącą w pętach mroźnej zimy okolicę; widać było ubielone wzgórza, widać było statek kapitana Craila stojący pod cyplem skalnym w oczekiwaniu na tchnienie wiatru; widać było i smugi dymu, bijące wprost w niebo z ponad każdego folwarku czy zagrody. Z nadejściem nocy mgła zgęstniała ku górze; zapadła noc ciemna, cicha, bezgwiezdna, nadzwyczaj mroźna, jaka nie bywa nigdy o tej porze roku — noc jakby upatrzona do zdarzeń strasznych i niezwykłych.
Pani Henrykowa, jak to było teraz jej zwyczajem, odeszła nader wcześnie do swego pokoju, my zaś zostaliśmy jeszcze, by spędzić wieczór na grze w karty; niedługośmy jednak nią się zabawiali, gdy jegomość wysunął się ze swego krzesła koło ogniska i nie mówiąc ni słowa oddalił się, by w łóżku szukać ciepła i spoczynku. Pozostawieni we trójkę samym sobie, nie musieliśmy się liczyć ze względami miłości rodzinnej lub grzeczności, jednakże z przyzwyczajenia — i że właśnie rozdano karty — prowadziliśmy dalej grę rozpoczętą. Zasiedzieliśmy się przy tem (winienem nadmienić) dość długo, jak to zresztą nieraz i dawniej bywało; choć więc jegomość odszedł wcześniej niż po inne dni, jednakże było już dobrze po północy, a służba spała oddawna. Wspomnę jeszcze rzecz jedną: wprawdzie nigdy nie zdarzyło mi się widzieć pan a dziedzica pijanego, jednakże tym razem trunku sobie nie żałował, a choć tego po sobie nie okazywał, był napewno nieco podochocony.
Jak było tak było; dość, że ledwo drzwi zamknęły się za jegomością, pan dziedzic już swoim obyczajem przeszedł do nowej roli i nawet nie odmieniając głosu zastąpił dotychczasową grzeczną mowę stekiem urągowisk.
— Mój drogi Henryku, na ciebie teraz w grze kolej — słyszało się jeszcze chwilę przedtem z ust jego, a oto co mówił w ciągu dalszym: — Jest rzeczą uderzającą, że nawet w rzeczy tak drobnej, jak gra w karty, wychodzi na jaw twoje prostactwo. Grasz, Jakóbie, jak półpanek albo jak prosty majtek w szynkowni. Taka sama tępota, taka sama chciwość, cette lenteur d‘hébété qui me fait rager. Aż mi wstyd, że mam takiego brata. Nawet ten tępaczek-chodaczek okazuje trochę ożywienia, gdy jego stawka jest zagrożona; natomiast brak mi słów na opisanie nudy, jakiej zaznaję w grze z tobą.
Pan Henryk poglądał wciąż w karty, jak gdyby bardzo skrupulatnie rozważając warunki dalszej gry; atoli widać było, że myśl jego jest zaprzątnięta zgoła czemś innem.
— Na miły Bóg, czyż to się nigdy nie skończy? — zawołał pan dziedzic. — Quel lourdeau! Ale pocóż nękam ciebie wyrazami francuskiemu które są jak groch o ścianę wobec takiego ignoranta? Lourdeau, mój braciszku, jest to, że tak powiem, cymbał, gbur, głowa kapuściana, człowiek bez wrodzonego wdzięku, niezdolny przypodobać się nikomu... ot taki właśnie, jakiego możesz, jeśli ci się podoba, obaczyć w lustrze. Mówię ci to wszystko, wierzaj mi, dla twojego dobra. Pozatem przyznam się aści, panie chodaczku (tu spojrzał na mnie, tłumiąc ziewanie), że lubię dopiekać tobie i twemu panu, jak kasztanom na ognisku; jest to jedna z niewielu mych rozrywek w tej zapadłej dziurze. Z waszeci mam wielką uciechę, bo widzę, że wymyślone przeze mnie przezwisko (prawda, że niewytworne) jest zdolne wprawić cię zawsze w zły humor. Czasami jednak mam więcej kłopotu z tym poczciwcem, który ponoć już tam zasnął nad swemi kartami. Nie widzisz-że, Henryczku, jak trafny był epitet, którego znaczenie objaśniłem przed chwilą? Pozwól, że dam ci dowody. Ot naprzykład, pomimo tych wszystkich rzetelnych zalet, jakie z miłą chęcią uznaję i cenię w tobie, nie znałem ani jednej kobiety, któraby nie przeniosła mnie nad ciebie... i któraby, jak sądzę... — dodał gładkim, jakoby jedwabistym głosem, — któraby, jak mniemam, i nadal nie wolała mnie od ciebie.
Pan Henryk położył karty i wstał pocichu z miejsca, wciąż jakby pogrążony w głębokiej zadumie.
— Ty tchórzu! — odezwał się spokojnie, jakby sam do siebie, poczem bez pośpiechu, a nawet bez wielkiego uniesienia, zamierzył się na dziedzica i trzasnął go w twarz.
Pan dziedzic skoczył na równe nogi, jakby odmieniony. Nigdy mi się nie wydał tak urodziwy, jak w tem oburzeniu.
— Cóż to? Policzek? — krzyknął. — Takiej zniewagi nie zniosę od nikogo... nawet od najświętszej istoty!
— Mów ciszej! — upomniał go pan Henryk. — Czy chcesz znowu wzywać ojca na pomoc?
— Miłościwi panowie! miłościwi panowie! — jąłem wołać, starając się ich rozłączyć, ale pan dziedzic złapał mnie za kark i odsunął na odległość ramienia.
— Wiesz-li, czem to pachnie? — zapytał brata, nie odrywając ani na chwilę wzroku od niego.
— Był to najbardziej rozważny postępek w mem życiu — odparł pan Henryk.
— Zapłacisz mi za to krwią... krwią! — zawołał dziedzic.
— Da Bóg, że twoja to będzie krew! — odparł pan Henryk.
To rzekłszy, podszedł do ściany, gdzie wisiał wszelaki oręż, i wybrawszy stamtąd dwie obnażone szablice, wziął je za ostrza i podał bratu.
— Pan Mackellar będzie świadkiem naszej zabawy — ozwał się. — Myślę, że może to nam być potrzebne.
— Nie potrzebujesz już mi urągać — rzekł pan dziedzic, biorąc na chybił-trafił jedną z szabel. — Nienawidziłem ciebie przez całe życie.
— Ojciec dopiero niedawno poszedł spać — zauważył pan Henryk. — Musimy więc rozprawić się gdzieś poza domem.
— Plac wyborny znaleźć można w długiej kępie zarośli — odrzekł pan dziedzic.
— Wielmożni panowie! — zawołałem. — Zali nie wstyd wam obu? Wy, synowie jednej matki, mielibyście wydzierać sobie życie, które ona wam dała?
— Tak jest, panie Mackellar — odparł pan Henryk z tym samym spokojem, jaki okazywał od samego początku.
— Ja do tego nie dopuszczę! — zawołałem.
I oto na sumieniu mem ciąży wielka plama. Posłyszawszy me słowa, pan dziedzic skierował ostrze szabli ku mej piersi. Obaczywszy błysk przebiegający po stali, upadłem na kolana i wzniosłem ramiona w górę!
— O, nie! nie! — zaszlochałem jak małe dziecko.
— Nie będziemy już z nim mieli kłopotu — rzekł pan dziedzic. — Dobrą-ci jest rzeczą mieć tchórza za domownika.
— Potrzeba nam światła — oznajmił pan Henryk, jak gdyby nic nie zaszło przed chwilą.
— Ten trzęsiłydka przyniesie nam dwie świecie! — rzekł pan dziedzic.
Migotanie jego obnażonej szabli (wstyd to wyznać) tak mnie oszołomiło, iż zaofiarowałem się, że przyniosę latarnię.
— Nie potrzeba nam la-la-latarni! — odrzekł pan dziedzic, przedrzeźniając me słowa. — Toż niema nawet najlżejszego wiatru! Wstawaj no asan czemprędzej, bierz dwie świece i ruszaj przodem, ja zasię z tem — tu zamigotał klingę — pójdę w ślad za tobą.
— Wziąłem tedy dwa lichtarze i ruszyłem naprzód. Krok każdy był mi torturą i chętniebym rękę postradał, bylem mógł się cofnąć; atoli tchórz nigdy nie bywa panem swej woli, a jeszcze gdym szedł, zęby głośno mi dzwoniły wskutek doznanej niedawno trwogi. Było tak, jak on mówił; ciszy, panującej wokoło, nie zakłócał nawet najlżejszy podmuch; głuche pęta mrozu skuły i znieruchomiły powietrze. Gdyśmy szli w oblasku świec, czarna ciemność była jako strop nieprzebity ponad naszemi głowami. Nikt z nas nie odzywał się ani słowem; nie było słychać innego dźwięku, jak tylko chrzęst naszych kroków po zmarzniętej ścieżce. Nocne zimno spadło na mnie jak kubeł pełen wody, tak iż trząsłem się nie z samej li trwogi; natomiast moi towarzysze, choć szli (jako i ja) z gołą głową i choć cotylko opuścili ciepłą komnatę, zdawali się wcale nie odczuwać zmiany w temperaturze.
— Jesteśmy na miejscu — ozwał się nagle pan dziedzic. — Postaw-no asan świece na ziemi.
Uczyniłem, jako mi rozkazał; płomienie świec strzeliły nagle wgórę i gorejąc spokojnym blaskiem, jakby w izbie, oświeciły przestrzeń pomiędzy oszedziałemi drzewami. Obaczyłem, iż zwaśnieni bracia już zajmują swe stanowiska.
— Światło mnie trochę razi w oczy — odezwał się dziedzic.
— Gotów jestem dać ci wszelki awantaż — odpowiedział pan Henryk, zmieniając stanowisko; — i tak myślę, że przyjdzie kreska na ciebie.
Wymówił te słowa głosem wprawdzie mocnym i pewnym, w którym jednakże brzmiała nuta smutku.
— Henryku Durie — ozwał się pan dziedzic — nim przystąpię do dzieła, pozwolę sobie na słów kilka. Jesteś dobrym fechtmistrzem i umiesz się obchodzić z floretem, ale nie wiesz, jak inną zgoła rzeczą jest trzymać w ręce szablę, przeto wiem, że padniesz w boju. Zważ jednak, jaką mam nad tobą przewagę! Jeżeli ty polężesz, ucieknę z tego kraju tam, gdzie już zawczasu powędrowały moje pieniądze. Jeżeli zaś ja zginę, to gdzie ty się podziejesz? Mój ojciec, twoja żona... która, jak wiesz, żywi afekt ku mnie... a nawet twoje dziecko, które woli mnie niż ciebie... jakże oni pamiętać ci to będą! Czy pomyślałeś o tem, Henryczku?
Spojrzał z uśmiechem na brata, poczem zasalutował szablą po szermiersku.
Pan Henryk nie odrzekł ni słowa, tylko również zasalutował. Szable się zwarły i zadzwoniły o siebie.
Nie do mnie należy sąd o sztuce szermierskiej, zresztą w głowie mi się kręciło od zimna, lęku i zgrozy; zdaje mi się jednak, że pan Henryk był od samego początku górą w potyczce, nacierając na przeciwnika z pohamowaną, niemniej jednak pałającą zawziętością. Parł na niego coraz to bliżej i bliżej, gdy nagle pan dziedzic odskoczył w tył, rzucając przekleństwo, stłumione jakby cichym szlochem. Snadź znów poczęło go razić tu światło, gdyż jęli się ustawiać ponownie, na innym placu, tym razem jednakże znaleźli się bliżej jeden drugiego. Pan Henryk atakował jeszcze zawzięciej, natomiast pan dziedzic już najwidoczniej stracił pewność siebie — niewątpliwie uznał się już za zgubionego i zaczął odczuwać zimny dreszcz trwogi, bo nie zdobył się nawet na niedołężny cios. Nie mogę o sobie powiedzieć, bym śledził należycie przebieg walki; niewprawne moje oko nigdy nie zdążyło uchwycić jej szczegółów — wszelakoż wydaje mi się, iż pan dziedzic odpierał ciosy szablicy brata praktyką niedozwoloną, leworącz. Pan Henryk ocalił się zapewne tylko dzięki temu, że wporę uskoczył wbok; pan dziedzic, pchnąwszy ślepym sztychem w powietrze, z zapędu zwalił się na jedno kolano — i zanim zdołał powstać, już ostrze szabli wbiło się w jego ciało.
Wydałem zdławiony okrzyk i pobiegłem ku niemu atoli ciało już zwaliło się na ziemię, wiło się przez chwilę, jak przydeptany robak, a potem legło w bezruchu.
— Przypatrz się waść jego lewej ręce — ozwał się pan Henryk.
— Cała okrwawiona — odrzekłem.
— Czy... od wewnątrz? — zapytał.
— Przecięta od strony dłoni — odpowiedziałem.
— Tak sądziłem — rzekł — i odwrócił się.
Rozerwałem ubranie na piersi poległego. Serce było ciche — nie drgnęło ani razu.
— Bóg nam bądź miłościw, panie Henryku — odezwałem się. — On już nie żyje.
— Nie żyje? — powtórzył w pewnem jakby odrętwieniu, poczem podniósł nieco głos: — Nie żyje? Nie żyje? — spytał raz jeszcze i nagle cisnął skrwawioną szablę na ziemię.
— Cóż teraz uczynimy? — przemówiłem. — Ach, zapanuj waszmość nad sobą! Już teraz zapóźno... Trzeba przytomności umysłu.
Odwrócił się i wlepił we mnie źrenice.
— Ach, panie Mackellar! — wybuchnął i ukrył twarz w dłoniach.
Szarpnąłem go za połę.
— Na miłość Boską! Na miłość wszystkiego, co waszmości miłe! Zaklinam, nie trać-że waszmość otuchy! Cóż nam teraz czynić wypada?
Odsłonił twarz i wpatrzył się znów we mnie tym samym otępiałym wzrokiem.
— Co czynić?
W tej chwili oko jego spoczęło na leżących zwłokach.
— Ach! — wykrzyknął, podnosząc rękę do czoła, jak gdyby wyszło mu było z pamięci całe zajście; poczem odwrócił się ode mnie i puścił się szaleńczym pędem w stronę dworu Durrisdeerskiego, potykając się co chwila.
Stałem przez chwilę, bijąc się z myślami; potem jednak uprzytomniłem sobie, że pierwszą moją powinnością jest czuwanie nad żyjącym, przeto pobiegłem za nim, zostawiając świece płonące na zmarzniętej ziemi oraz ciało leżące w ich blasku pomiędzy drzewami. Atoli, choć biegłem co sił i ducha, pan Henryk wyprzedził mnie znacznie i dobiegł już do domu. Znalazłem go w świetlicy stojącego przed kominkiem, twarz miał znów zakrytą dłońmi, a widać było, że trząsł się na całem ciele.
— Panie Henryku! panie Henryku! — zawołałem; — toż to będzie klęska dla nas wszystkich.
— Cóżem to ja uczynił! — krzyknął z boleścią, a potem zwrócił się do mnie z takim wyrazem twarzy, którego nigdy nie zapomnę: — Któż o tem powie staruszkowi? — zapytał.
Słowa te żgnęły mnie w serce jak nożem. Ale nie czas był poddawać się słabości. Podszedłem ku niemu i nalałem mu szklankę wódki.
— Wypij to waszmość — odezwałem się; — wypij do dna.
Zmusiłem go do picia, jak dziecko, a ponieważ bałem się wciąż przeziębienia z powodu nocnego chłodu, więc sam też poszedłem za jego przykładem.
— Trzeba będzie to wyjawić, panie Mackellar! — odezwał się pan Henryk. — Musimy to wyjawić!
I nagle runąwszy w fotel jegomościn, stojący obok kominka, zaszlochał więznącym w gardle głosem.
Przerażenie ogarnęło mą duszę; widziałem, że już niema ratunku dla pana Henryka.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Zostań waszmość tutaj i zdaj na mnie całą sprawę.
I wziąwszy w rękę świecę, wyszedłem z pokoju. Ciemno było w całym domu i nigdzie nie widać było najmniejszego poruszenia, z czego wniosłem, że nikt nie zauważył tego się stało; pozostało mi tylko pomyśleć o tem, by równie niespostrzeżenie działać w dalszym ciągu. Nie była to odpowiednia pora na bawienie się w skrupuły, przeto nawet nie zapukawszy otworzyłem drzwi pokoju dobrodziejki i wszedłem doń śmiało. — Zdarzyło się jakieś nieszczęście! — krzyknęła, zrywając się z pościeli.
— Już wychodzę zpowrotem na korytarz, — odpowiedziałem; — proszę tylko, byś waćpani dobrodziejka raczyła przyodziać się corychlej!... Czas nagli, a do zdziałania mamy wiele!
Nie trapiła mnie pytaniami, ani nie kazała mi długo czekać. Ledwom zdążył obmyślić sobie, co mam do niej mówić, już ona stała na progu, dając mi znak, bym wszedł do pokoju.
— Miłościwa pani dobrodziejko — odezwałem się, — jeżeli asińdźka nie zdobędziesz się na wielką odwagę, tedy nie zostaje mi nic, jak pójść gdzie mnie oczy poniosą, bo jeżeli nikt nie wesprze mnie w noc dzisiejszą, tedy zguba już zawisła nad domem Durrisdeer‘ów.
— Stać mnie na wielką odwagę! — odrzekła poglądając na mnie jakby z uśmiechem, w którym przejawiał się ból niemały, ale i śmiałość nielada.
— Doszło do pojedynku... — zacząłem.
— Do pojedynku? — powtórzyła. — Do pojedynku? Czyżby Henryk i...
— I pan dziedzic — dokończyłem. — Już tak dawno działy się rzeczy, o których wielmożnej dobrodziejce nic nie było wiadomo... rzeczy, którym asińdźka nie dałabyś wiary, jeślibym je opowiedział. Ale dzisiejszej nocy te sprawy posunęły się już za daleko... a gdy on ośmielił się waćpani ubliżyć...
— Stójże aść! — przerwała mi. — On? kto taki?
— Ach, dobrodziejko! — zawołałem, dając upust mej goryczy. — Waćpani mnie jeszcze o to pytasz? W takim razie pójdę gdzieindziej szukać pomocy, bom-ci napróżno tutaj przyszedł!
— Nie wiem, czem uraziłam waćpana — odparła. — Daruj mi wasze i nie ostawiaj mnie dłużej w tej niepewności!
Jednakowoż nie odważyłem się powiedzieć jej odrazu wszystkiego; czułem, że nie mogę jej zaufać, a pod wpływem tego wahania i w poczuciu wywołanej przez nie bezsilności, zwróciłem się niemal z gniewem przeciwko nieszczęsnej białogłowie.
— Miłościwa pani dobrodziejko — odezwałem się; — wszak o dwóch tylko ludziach mówimy, z których jeden zelżył waćpanią... i dobrodziejka zapytujesz, kto to był? Dobrze, tedy podsunę asińdzce odpowiedź. Z jednym z tych ludzi asińdźka przebywałaś dzień cały... czy drugi czynił ci z tego powodu wyrzuty? Dla jednego byłaś zawsze uprzejma... dla drugiego (niech Bóg będzie słów mych sędzią!) niezawsze taką się okazywałaś; czyż on kiedy zmienił się w miłości ku tobie? Dziś w nocy jeden z nich oświadczył w mojej obecności... w obecności człowieka obcego i sługi... że waćpani go kochasz! Zanim powiem choć słowo, powinnaś mi pani odpowiedzieć: po czyjej tu stronie wina, że doszło do tak straszliwego wypadku?
Wpatrzyła się we mnie jak nieprzytomna.
— Boże litościwy! — wybuchnęła z żałością. — Boże litościwy! — powtórzyła po raz drugi szeptem, jakby do siebie, poczem znów zawołała: — Na miłość Boską zaklinam waćpana, powiedz, co się stało! Jużem zdecydowana usłyszeć wszystko!
— Dobrodziejka jeszcze nie możesz usłyszeć wszystkiego — odpowiedziałem. — Jakkolwiek było, nasamprzód powinnaś asińdźka sobie przypisać winę.
— Och! — krzyknęła, załamując ręce. — Ten człowiek przyprowadzi mnie do szaleństwa! Czy nie możesz wasze wykluczyć mnie ze swych myśli?
— Wcale o asińdźce nie myślę — odpowiedziałem. — Nie myślę o nikim, jak tylko o nieszczęsnym mym panu a dobrodzieju!
— Ach! — krzyknęła, chwytając się ręką za serce. — Więc Henryk nie żyje?
— Ciszej, mościa dobrodziejko — odrzekłem: — Nie on, lecz ten drugi...
Zachwiała się, jakby wstrząśnięta wichurą; odwróciłem się nie wiem czy z lęku, czy z litości, i wpatrzyłem się w podłogę.
Straszliwe to wieści — przemówiłem nakoniec, gdy jej milczenie zaczęło już przejmować mnie trwogą; — przeto my dwoje powinniśmy zachować przytomność umysłu, jeżeli mamy ocalić ten dom od większego nieszczęścia.
Nie odpowiedziała nic na to.
— Poza tem trzeba tu myśleć i o pannie Katarzynie — dodałem; — jeżeli sprawy nie poprowadzimy należycie, tedy dziecina weźmie w spadku splamiony krwią honor rodzinny...
Nie wiem co ją przywróciło do przytomności, czy myśl o dziecięciu, czy też przykre brzmienie ostatniego słowa. Jęknęła, jak gdyby usiłowała zrzucić z siebie jakiś uciskający ją ciężar, w chwilę zaś później odzyskała głos całkowicie:
— Byłaż to walka? — szepnęła. — Czy nie...?
Utknęła na tem słowie.
— Pan mój stawał w niej mężnie i uczciwie — odpowiedziałem. — Co się zaś tyczy przeciwnika, został zabity w chwili, gdy usiłował zadać cios podstępny.
— O nie! — zawołała.
— Mościwa pani, — odpowiedziałem; w sercu mem tli jeszcze teraz zawziętość na tego człowieka, choć już go niemasz między żyjącymi. Bóg mi świadkiem, że gdyby mi sił starczyło, nie dopuściłbym do tej walki... i za hańbę sobie poczytuję, żem się na to nie zdobył. Atoli gdym zobaczył, iż on poległ, dalibóg że jedynie litość nad mym panem powstrzymała mnie od tego, bym się nie cieszył z mego wybawienia.
Nie wiem, czy zwróciła uwagę na me słowa; dość, że w chwilę potem rzuciła pytanie:
— A cóż z ojcem?
— Biorę to na siebie — odpowiedziałem.
— Chyba nie będziesz do niego mówił tak jak do mnie? — zapytała.
Mościwa pani — odpowiedziałem. — Pozostaw mnie rozmowę z miłościwym lordem jegomością. Zali dobrodziejka nie masz jeszcze o kim myśleć?
— Jeszcze o kimś? — powtórzyła.
— O swym małżonku — odpowiedziałem. Chcesz-li odwrócić się od niego?
Spojrzała na mnie, a potem znów rękę podniosła ku sercu:
— O, nie! — rzekła.
— Niech Bóg panią ma za to w swej opiece! — zawołałem. — Niech pani teraz pójdzie do wielkiej komnaty, gdzie on siedzi w strapieniu... Niech pani mu poda rękę i przemówi do niego... mniejsza o to, jakie będą słowa... Niech pani powie: „Wiem o wszystkiem“... a za łaską Bożą niech pani doda: „Przebacz mi“...
— Niech Bóg wspomaga waćpana i natchnie go miłosierdziem — odparła. — Idę do mego małżonka.
— Pozwól waćpani, że poświecę — odezwałem się, biorąc lichtarz.
— Sama znajdę pociemku drogę — odparła z dreszczem przerażenia, zdaje się, wywołanego mą osobą.
Rozstaliśmy się. Ona zeszła po schodach, ku drzwiom świetlicy, przez które połyskiwało małe światełko, ja zaś podążyłem przez korytarz ku pokojowi pana starszego. Nie umiem tego objaśnić, ale jakoś nie mogłem się na to zdobyć, by i tam wnijść raptownie; mimo pewnego wzdragania się musiałem zapukać do drzwi. Atoli staruszek miał sen lekki, może zresztą wcale nie spał, bo za pierwszem odezwaniem się zostałem zaproszony do wnętrza.
I on też podniósł się z pościeli po mojem wnijściu. Siedząc w łóżku, wydawał się bardzo stary i blady; postać jego, dość okazała w stroju i przy świetle dziennem, ujawniała teraz swą chudość, a twarz, nieokolona peruką, drobną się stała jak u dziecięcia. Już to mnie przeraziło — niemniejszą zaś obawą przejął mnie wzrok jego, zmącony przeczuciem nieszczęścia. Wszelakoż, gdy mnie zapytywał o cel mego przybycia, głos jego był zgoła spokojny. Postawiłem świecę na krześle, oparłem się o łóżko i przyjrzawszy się panu, tak doń przemówiłem:
— Wielmożny lordzie na Durrisdeerze, wiadomo waszmości, żem jest w waszej rodzinie jakoby partyzantem...
— Sądzę, że nikogo z nas nie godzi się zwać partyzantem — odrzekł mi na to. — To, że aść szczerze miłujesz mego syna, zawszem uznawał i było mi to przyczyną radości.
— Niestetyż, panie miłościwy, minął już dla nas czas prawienia komplementów — odpowiedziałem. — Grunt goreje nam pod stopami, a jeżeli mamy cokolwiek uratować z tej pożogi, tedy winniśmy patrzyć prawdzie prosto w oczy. Tak, jestem partyzantem i wszyscyśmy byli partyzantami; jako partyzant przybywam tu w noc głęboką, by bronić swej sprawy przed waszmością. Racz mnie przeto słuchać; zanim stąd odejdę, podam rzeczy tej przyczynę.
— Zawsze rad cię słucham, panie Mackellar, — odpowiedział mi na to, — i to o każdej godzinie, zarówno dnia jak i nocy, bo mogę być pewny, że w słusznej przybywasz sprawie. Dobrze pamiętam, żeś już raz radził nam nader rozsądnie.
— Przybyłem tu, by bronić sprawy mego pana — rzekłem śmiało. — Zbyteczną byłoby rzeczą mówić o jego postępowaniu. Wasza miłość sam wiesz, w jakiem on znajduje się położeniu. Wiesz, z jaką szlachetnością odnosił się zawsze do drugiego waszmościnego... do życzeń waszmości — poprawiłem się, bo mi przez gardło nie chciało przejść słowo „syna“. — Waszmość wiesz... musisz wiedzieć... co on cierpiał... co cierpiał... z powodu żony.
— Panie Mackellar! — krzyknął jegomość, podnosząc się, jako lew podrażniony.
— Mówiłeś waszmość, że raczysz mnie posłuchać — ciągnąłem dalej. — Jedną z tych rzeczy, o których waszmość nie wiesz i o których chcę mówić, jest prześladowanie, jakie pan mój musiał wciąż znosić w ukryciu. Ilekroć waszmość tylko odwróciłeś się plecyma, aliści ten, którego nie chcę wobec waszmości wspominać po imieniu, już napastuje go najokrutniejszemi szyderstwy, kłuje go w oczy (wybacz mi waszmość tę prawdę) kłuje go w oczy pańską stronniczością, przezywa go Jakóbem, bratem Ezawa, głupcem i prostakiem, dręczy nieszlachetnemi wyśmiewiskami, jakich nie godzi się powtarzać człowiekowi. A niechno które z was się pojawi, on zmienia się natychmiast... a mój pan musi się uśmiechać i grzecznie odzywać się do człowieka, który dopieroco karmił go zelżywością i urągowiskiem. Wiem-ci o tem, bo nieraz i mnie się przytem dostało; życie mi brzydnie, mówię waszmości! Tak to już się ciągnie od kilku miesięcy; już w pierwszą noc pan mój był przywitany przezwiskiem Jakóba.
Jegomość poruszył się, jak gdyby chciał odrzucić kołdrę i wstać z łóżka.
— Jeżeli prawdą jest to, co... — przemówił.
— Czy wyglądam na takiego, co kłamie? — przerwałem mu, wstrzymując go w miejscu dłonią.
— Powinieneś był powiedzieć mi wcześniej rzekł na to.
— Ach, panie miłościwy! Istotnie powinienem był to uczynić, a waszmość powinieneś znienawidzieć oblicze niewiernego sługi swego!
— Zaraz wydam polecenia — odezwał się, znów starając się powstać. Powstrzymałem go znowu.
— Jeszczem nie skończył — rzekłem. — Bodajby na tem się skończyło! Wszystko to mój drogi, nieszczęśliwy pan musiał znosić, nie mając znikąd pomocy ni podpory. Z pańskich ust, jegomościuniu, nie usłyszał nigdy serdeczniejszego słowa, okrom wdzięczności. Ach, przecież i on też był pańskim synem i nie miał innego ojca! W całej okolicy był znienawidzony, Bóg wie, jak niesprawiedliwie. W małżeństwie nie zaznał miłości. Znikąd nie doznał ani serdeczności ani oparcia... ten człowiek, tak dobry, zacny, wspaniałomyślny i tak nieszczęśliwy!
— Łzy twoje wielki przynoszą ci zaszczyt mnie zaś wstyd wielki, — odrzekł jegomość, przejęty dreszczem. — Atoli waćpan wyrządzasz mi pewną niesprawiedliwość. Henryk, zawsze był mi drogi, bardzo drogi. Nie będę się wypierał, panie Mackellar, że James był mi może droższy. Asan nie widziałeś mego Jamesa w zupełnie dlań pomyślnem świetle; wiele się on nacierpiał nieszczęść, a my potrafimy tylko pamiętać, jak były one liczne i niezasłużone. Zresztą nawet i teraz okazuje on więcej czułości serca. Ale nie będę już o nim mówił. Wszystko, co aść powiadasz o Henryku, ma w sobie wiele prawdy; owszem, wiem dobrze o jego wspaniałomyślności; wasan pewno powiesz, że wyzyskuję dla swych celów tę wiadomość? Być może! Niebezpieczne bywają takie cnoty, które kuszą wydziercę. Otóż, panie Mackellar, ja już to wszystko załatwię i wynagrodzę mu całą krzywdę. Prawda, byłem słaby; co gorsza, byłem nierozsądny!
— Nie chcę, wielmożny panie, byś sobie czynił wyrzuty, bo sumienie jeszcze mi nakazuje coś powiedzieć — odrzekłem. — Waszmość nie byłeś nierozsądny, ale byłeś wprowadzany w błąd przez djabelnie chytrego obłudnika. Wszak sam przekonałeś się, jak on cię zwodził baśniami o rzekomo grożącem mu niebezpieczeństwie; tak samo on cię oszukiwał na każdym krok u przez całe swe życie. Pragnąłbym, byś go waszmość wyrugował ze swego serca; pragnąłbym, byś zwrócił swe oczy na drugiego syna... boć, ach, masz przecie jeszcze syna!
— O, nie! nie! — odpowiedział. — Mam dwóch... mam dwóch synów.
Uczyniłem ręką gest rozpaczliwy. Snać tknęło go coś, bo spojrzał na mnie twarzą zmienioną:
— Przebóg! waćpan ukrywasz jakąś gorszą jeszcze nowinę? — zapytał, a głos mu zamierał z każdem słowem.
— Tak, znacznie gorszą, — odpowiedziałem. — Dziś w nocy on tak się odezwał do pana Henryka: „Nie znałem ani jednej kobiety, któraby nie przeniosła mnie nad ciebie i któraby, jak mniemam, i nadal nie wolała mnie nad ciebie“.
— Nie chcę słuchać niczego przeciw mej synowej! — zakrzyknął jegomość, a ze skwapliwości, z jaką pospieszył hamować dalsze me słowa w tej materji, wnoszę, że nie był-ci on dotąd tak zaślepiony, jakom przypuszczał, i że jego także przejmował obawą szturm pana dziedzica w stronę pani Henrykowej.
— Nie mam zamiaru jej uchybiać — zawołałem. — O co innego tu idzie. Owe słowa były w mej przytomności przezeń wyrzeczone do pana Henryka, a jeżeli waszmości nie wydają się dość jasne, tedy powtórzę i te, które posłyszałem w chwilę później: „Twoja żona, która żywi afekt ku mnie...“
— Czy doszło między nimi do sprzeczki? — zapytał jegomość.
Skinąłem głową.
— Muszę tedy co tchu biec do nich! — ozwał się, znów zabierając się do opuszczenia pościeli.
— O, nie! nie! — zawołałem, wyciągając obie dłonie przed siebie.
— Aspan nie zdajesz sobie z tego sprawy! — ofuknął mnie. — Takie słowa grożą niebezpieczeństwem!
— Jegomościuniu, jegomościuniu, czyż jeszcze niczego się nie domyślasz? — wyjąkałem.
Wpatrzył się we mnie, snać pragnąc ze mnie wydobyć całą prawdę. Rzuciłem się na kolana tuż przed jego łóżkiem.
— Ach, panie wielmożny, jegomościuniu! — zawołałem. — Myśl teraz waszmość o tym który ci jeszcze pozostał; pomyśl o tym biednym grzeszniku, który przecie twym jest synem i twej nieboszczki małżonki, a któremu nikt z nas nie dawał powinnego pokrzepienia i otuchy. O nim teraz myśl wasza miłość, nie o sobie! On to jest drugim cierpiątnikiem... myśl że o nim! Rozwarła się brama boleści... Boża brama, Chrystusowa!... O, myśl o nim, tak jak on myślał o waszmości. „Któż o tem powie staruszkowi?“... tak brzmiały jego słowa. Dlategom ja tu przyszedł; dlatego wstawiam się za nim tu, u nóg waszmości!...
— Pozwól mi wstać! — krzyknął jegomość, odtrącając mnie wbok, i stanął na nogach znacznie szybciej ode mnie. Głos mu się trząsł, jak żagiel na wietrze, mówił jednakże dość wyraźnie i donośnie; twarz miał białą, jako śnieg, natomiast oczy były niezałzawione i spokojne.
— Za wiele słów tracimy! — przemówił. — Gdzie to się stało?
— W długiej kępie zarośli — odpowiedziałem.
— A gdzie Henryk? — zapytał.
Gdym dał odpowiedź, jego stara twarz zasępiła się w zadumie.
— A James? — zapytał znów.
— Zostawiłem go leżącego pomiędzy świecami — odpowiedziałem.
— Między świecami? — wykrzyknął, poczem podbiegł do okna, otworzył je i wyjrzał na dwór. Ależ to mógł ktoś podpatrzeć z gościńca!
— Nikt tam tędy nie przechodzi o takiej godzinie — sprzeciwiłem się.
— Nie trzeba na to liczyć — odpowiedział. — Mógł ktoś przechodzić... Ale słuchaj-no wasze! — zawołał po chwili. — Co to takiego?
Od zatoki dochodził plusk wioseł, poruszanych z nader wielką ostrożnością. Oznajmiłem to jegomości.
— Przemytnicy — rzekł na to. — Biegnij co żywo, panie Mackellar i zagaś te świece, a ja tymczasem się ubiorę. Gdy powrócisz, obaczym jeszcze, co się nam wyda najrozsądniejszym.
Zszedłem po omacku ze schodów i wypadłem na dwór. Już zdaleka widoczna była smuga światłości, przebijająca błyszczącemi punktami poprzez zarośla; w noc tak ciemną można ją było dostrzec z odległości mil kilku; czyniłem więc sobie gorzkie wyrzuty za mą nieostrożność. O ileż surowszej udzielałem sobie nagany, gdym dotarł na samo miejsce wypadku! Jeden z lichtarzy był przewrócony, a tkwiąca w nim świeca zagasła; druga zasię paliła się spokojnym płomieniem, rozlewając szeroko światło po zmarzniętej ziemi. W jej kręgu, mocą przeciwieństwa z zalegającą wokoło ciemnością, wszystko wydawało się jaśniejsze niśli w dzień. Pośrodku polanki widać było krwawą plamę, nieopodal zaś od niej szablę pana Henryka, o srebrnej głowicy — natomiast ciała nie było ani śladu! Serce zadudniło mi w piersi, włosy zjeżyły się na mej głowie, gdym tam stał z otwartemi szeroko oczyma — tak dziwny był ów widok i tak okropną budził trwogę. Rozejrzałem się w prawo i w lewo; ziemia tak była stężała, iż nie wyjawiła mym oczom żadnej tajemnicy. Jąłem wytężać słuch tak silnie, aż odczułem ból w uszach... atoli wszędy wokoło noc była głucha, jako w opustoszałym kościele... nawet najdrobniejsza fala nie zaszeleściła na wybrzeżu — rzekłbyś, że doszedłby cię nawet głos szpilki, upadającej kędyś daleko...
Zgasiłem świecę — i opadła mnie ciemność czarna, niemal namacalna — okrążyła mnie jakby zwartem, żywem rojowiskiem. Z twarzą odwróconą poza siebie, z duszą na ramieniu, wracałem do durrisdeerskiego dworu, trwożon co chwila po drodze najokropniejszemi przypuszczeniami. W bramie jakaś postać wysunęła się na moje powitanie; omal nie krzyknąłem z przerażenia, nim w owem zjawisku rozpoznałem małżonkę pana Henryka.
— Powiedziałeś mu waćpan? — zapytała.
— On to mnie wysłał — odpowiedziałem. Już przepadło. Ale co dobrodziejka tu robisz?
— Przepadło? — powtórzyła, — Co przepadło?
— Ciało — odpowiedziałem. — Czemu asińdźka nie jesteś przy mężu?
— Przepadło? — ozwała się. — Pewno waćpan nie popatrzyłeś, jak należy. Wróć raz jeszcze.
— Tam niema światła — odrzekłem. — Ja nie pójdę.
— Ja widzę i pociemku, odparła. Stoję tu już tak długo. Chodź-no waćpan, podaj mi rękę.
Trzymając się za ręce, ruszyliśmy ku zaroślom.
— Racz, pani, uważać na krew, — rzekłem, gdy doszliśmy do straszliwego miejsca.
— Krew? — krzyknęła i cofnęła się gwałtownie.
— Przypuszczam, że tu będzie — odrzekłem. Jestem jako ślepy!
— O nie! — odezwała się. Nic niema! Czy waćpanu się to nie przyśniło?
— Ach, dałby Bóg, by to był sen! — zawołałem żałośnie.
Znalazłszy szablę, podniosła ją z ziemi, ale gdy obaczyła krew na niej, odrzuciła ją czemprędzej precz od siebie, wydając okrzyk przerażenia. Po chwili, tknięta nagłą odwagą, ujęła ją powtórnie i wbiła aż po rękojeść w zmarzniętą ziemię.
— Zabiorę ją i wyczyszczę należycie — przemówiła, poczem znów rozejrzała się na wszystkie strony: — Czyżby to było prawdą, że on nie żyje? — dodała.
— Serce jego ani drgnęło — odpowiedziałem, a potem przypomniawszy sobie, rzuciłem pytanie: — Czemu asińdźka nie przebywasz przy małżonku?
— Na nic się to nie zda — odpowiedziała. — On nie chce ze mną mówić.
— Pewno waćpani nawet nie próbowałaś z nim mówić!! — wybuchnąłem.
— Waćpan masz pewne prawo niedowierzać moim słowom — odrzekła z łagodną wyniosłością.
Wówczas to po raz pierwszy tknięty zostałem litością względem niej:
— Bogu wiadomo, miłościwa pani — zajęczałem, — Bogu wiadomo, że nie jestem tak nielitościw, jako się zdaje... — ale któż w tę straszną noc potrafi się liczyć ze słowami? Wszelakoż jam jest przyjacielem każdemu, kto nie zalicza się do wrogów Henryka Duriego!
— Przykro mi zatem, żeś aspan miał niejakie wahania co do jego żony — odpowiedziała.
Jakby ktoś zdjął mi z przed oczu zasłonę, ujrzałem naraz wszystko: stanęła mi przed oczyma i ta dostojna wielkość ducha, z jaką znosiła tę przeciwną naturze klęskę, i owa szlachetna wyrozumiałość, z jaką przyjmowała me wyrzuty.
— Musimy wrócić i oznajmić o wszystkiem jegomości — odezwałem się.
— Nie śmiem stanąć przed jego obliczem — krzyknęła na to.
— Przekonasz się waćpani, że on właśnie z nas wszystkich najmniej okazał wzruszenia — zapewniałem ją.
— Mimo wszystko nie odważę się spojrzeć mu w oblicze — powtórzyła.
— Dobrze — odparłem; wracaj więc pani do pana Henryka, ja zaś zobaczę się z jegomością.
Gdyśmy wracali — ja, niosąc świeczniki, ona zaś szablę (ciężar niezwykły dla tej białogłowy!) — naraz ona, tknięta nową myślą, zagadnęła mnie.
— Powiemyż o tem Henrykowi?
— Niech jegomość o tem decyduje — odpowiedziałem.
Jegomość był już niemal ubrany, gdym wszedł do jego pokoju. Słuchał mego raportu, marszcząc brwi:
— Przemytnicy! — rzekł nakoniec. — Ale czy był żyw czy umarły?
— Zdawało mi się, że... — zacząłem, lecz urwałem natychmiast, wstydząc się onego słowa.
— Wiem o tem... atoli mogłeś być wprowadzony w błąd. Czemużby oni go zabierali, gdyby już nie żył?... Tak, przeto otwiera się nam furtka nadziei. Ale powinniśmy uniknąć wszelkiego rozgłosu. Trzeba podawać, że wyjechał, jak był przybył, bez żadnych przygotowań.
Widziałem tedy, że był już, jako i my wszyscy, pochłonięty głównie myślą o domu. Teraz, gdy wszyscy żyjący członkowie rodziny byli pogrążeni w nieuleczalnym żalu i zgryzocie, zaiste dziwną to było rzeczą, jako my wszyscy — nietylko Duriowie, ale nawet płatny sługa — zwróciliśmy się ku onej ogólnej abstrakcji „rodziny“ i staraliśmy się podtrzymywać próżną nicość jej dobrej sławy.
— Czy powiemy o tem panu Henrykowi? — zapytałem.
— Zobaczę — odpowiedział. — Pójdę najpierw go odwiedzić; potem zaś wyjdę z waćpanem, by obejrzeć zarośla i pomyśleć nad całą sprawą.
Zeszliśmy na dół do świetlicy. Pan Henryk siedział przy stole, jak skamieniały, podparłszy głowę dłonią. Żona stała nieopodal, trzymając rękę na ustach; widać było, że nie zdołała go poruszyć. Jegomość podszedł ku synowi krokiem nader stanowczym; twarz miał spokojną, ba, jakby nieco chłodną. Stanąwszy tuż przed nim, wyciągnął ku niemu obie dłonie i ozwał się:
— Synu mój!
Ze zdławionym krzykiem zerwał się z miejsca pan Henryk i rzucił się na szyję ojcu, płacząc i szlochając najżałośliwiej:
— Ach, ojcze — krzyczał. — Ty wiesz, żem go kochał... Wiesz, żem go kochał dawniej... Wiesz o tem... że byłem gotów oddać życie za niego i za ciebie! Ach, powiedz, żeś o tem wiedział!... Ach, powiedz, że możesz mi przebaczyć. Ach ojcze, ojcze! co ja zrobiłem!... co ja zrobiłem! A przecież dawniej, w dzieciństwie, bawiliśmy się razem i kochali po bratersku!
Łkał w płaczu, przymilając się staruszkowi i wieszając mu się u szyi, jak dziecię przejęta szaloną trwogą.
Naraz spostrzegł swoją żonę (rzekłbyś, ze po raz pierwszy) — stojącą opodal i spłakaną pod wrażeniem słów jego. Natychmiast rzucił się na kolana przed nią i znów uderzył w lament.
— Ach, i ty mi musisz przebaczyć, moja luba! Nie byłem ci mężem.... ale ruiną twego życia! Ale wszak znałaś mnie jeszcze, gdym był chłopcem... wtedy Henryk Durie nie ukrzywdził cie nigdy... owszem zawsze pragnął tylko być ci przyjacielem... Oto on... oto ten dobry chłopak, który bawił się z tobą w dzieciństwie... ach czyż nigdy, nigdy nie zdołasz mu wybaczyć?
Przez cały czas pan starszy był, rzekłbyś, chłodnym, łaskawym widzem, baczącym rozważnie na wszystko, co działo się wokoło. Na pierwszy krzyk, który dalibóg wystarczyłby do zaalarmowania całego domu, rzucił mi przez ramię rozkaz:
— Zamknij aspan drzwi na klucz.
Teraz zaś pokiwał głową i rzekł do mnie:
— Zostawmy go sam na sam z żoną. Przynieś światło, mościpanie Mackellar.
Gdym w towarzystwie jegomości wyszedł ponownie na dwór, uderzyło mnie osobliwe zjawisko; choć bowiem było jeszcze całkiem ciemno, a noc jeszcze nie była głęboka, jednakże zdało mi się, iż czuję już tchnienie poranku. W tymże czasie wszczął się jakiś ruch wśród iglastych gałęzi, tak iż zaszeleściły jak cicha toń morska, a pęd powietrza uderzył kilkakrotnie o nasze twarze, chwiejąc płomykiem świecy. Szelest ten, otaczający nas jakoby ze wszystkich stron, przyczynił się podobno do tem większego naszego pośpiechu. Zwiedziliśmy widownię pojedynku, gdzie jegomość z prawdziwym stoicyzmem przyglądał się rozlanej krwi; posuwając się dalej w kierunku przystani, zdobyliśmy wkońcu pewne poszlaki prawdy. Przedewszystkiem bowiem tam, gdzie ścieżkę przegradzała kałuża, lód był potrzaskany jakby pod ciężarem conajmniej kilku ludzi; nieopodal widać było złamane drzewka, a koło przystani, gdzie zazwyczaj lądowały łodzie przemytników, druga plama krwawa wskazywała miejsce, w którem ludzie niosący ciało niewątpliwie złożyli je w miejscu, by sobie odpocząć.
Plamę tę poczęliśmy natychmiast zmywać, nosząc w tymi celu wodę morską w kapeluszu jegomości. Gdyśmy byli tem zatrudnieni, nagle zerwała się jękliwa wichura i odrazu pogrążyła nas w nieprzebitej ciemności.
— Rozpocznie się śnieżyca — ozwał się jegomość; — najlepsza rzecz, jakiej mogliśmy się spodziewać. Wracajmyż bez zwłoki: nic nie zdziałamy w ciemności.
Gdyśmy dążyli do domu, wicher znów się uciszył, posłyszeliśmy wśród mroków dokoła siebie jakiś hałas donośny a pluszczący; wydostawszy się z pod osłony drzew, przekonaliśmy się, że deszcz lał już jak z cebra.
Wśród wszystkich tych zdarzeń i okoliczności przytomność umysłu mego pana jako też jego fizyczna ruchliwość ani na chwilę nie wyprowadzały mnie ze zdumienia. Koroną jednak jego zalet był rozsądek, okazany przezeń w naradzie, którą, urządziliśmy po powrocie. Przemytnicy (mówił) niewątpliwie ukryli pana dziedzica w miejscu bezpiecznem, ale czy żywego, czy umarłego to pytanie już pozostawało otwarte dla naszych domysłów. Całą dla nas korzyścią, że nim nastanie dzień, deszcz dawno już zatrze wszelkie ślady zdarzenia. Pan dziedzic przyszedł był do domu niespodzianie już po zapadnięciu nocy; trzeba przeto głosić, że odjechał nagle przed świtem; by uczynić to wszystko bardziej do wiary podobnem, pozostało mi tylko udać się do pokoju tego człowieka, spakować i ukryć jego bagaże. Prawda, że zależny byliśmy jeszcze od dyskrecji przemytników... ale na to już nie było rady!
Słuchałem go, jako się rzekło, z podziwem i wypełniłem skwapliwie jego rozkazy. Państwo Henrykowie wyszli już ze świetlicy; jegomość, ciepła spragniony, pośpieszył do łóżka, wśród czeladzi nie było słychać najmniejszego poruszenia. Gdym wszedł do pokoju nieboszczyka, zgroza pustki przytłoczyła me myśli. Ku memu niesłychanemu zdumieniu zastałem w pokoju wszystko w nieładzie, świadczącym o przygotowaniach do odjazdu. Z trzech dziedzicowych kufrów dwa były już na klucz zamknięte; trzeci zaś, niemal pełny, stał otworem. Naraz błysło mi w głowie niejakie podejrzenie co do istotnego stanu rzeczy. Koniec końców zatem, ten człowiek wybierał się w podróż, ale czekał jeszcze na Craila, tak jak Crail czekał wiatru; wkrótce po nadejściu nocy żeglarze zauważyli idącą zmianę pogody; wysłano łódź, by zawiadomiła o tem pasażera i przywiozła go na pokład; wówczas to załoga natknęła się na leżące we krwi jego zwłoki. Ba, za tem wszystkiem kryło się jeszcze coś więcej. Ten uplanowany zgóry odjazd rzucił pewne światło na niesłychaną obelgę rzuconą poprzedniego wieczoru; było to odstrzeliwanie się na odjezdnem, nienawiść niehamowana już układnością.
Nim zamknąłem otwartą walizę, pogmerałem sobie w niej nieco. Przepiękne koronki i bielizna, kilka garniturów owej wykwintnej, acz niewyszukanej odzieży, w której lubił się pokazywać; kilka książek i to wyborowych, jak „Pamiętniki“ Cezara, jeden z tomów Hobbesa, „Henrjada“ pana de Voltaire‘a, jedna książka o Indjach, jedna zaś z dziedziny matematycznej, przechodząca znacznie zakres mych wiadomości naukowych — oto com zdołał zauważył w zamęcie różnorodnych uczuć, jakie mnie napełniały. Atoli papierów żadnych poza tem nie znalazłem w otwartej walizie. To pobudziło mnie do rozmyślań. Było rzeczą możliwą, że człowiek ten już nie żył; przeczyła temu pono okoliczność, że został porwany przez przemytników. Nie było wykluczonem, iż mógł jeszcze zemrzeć z ran; równie jednak było możliwe, iż zdoła się wylizać... w tym zaś drugim wypadku chciałem mieć pewne środki obrony.
Wyniosłem kufry jeden po drugim na strych, który bywał stale zamknięty na kłódkę; następnie udałem się do mego pokoju po klucze, a wróciwszy na strych jąłem je dopasowywać; ku mej radości znalazły się dwa takie, które nadawały się doskonale. W jednym z kufrów znalazłem szagrynową teczkę z listami; rozprułem ją nożem — i odtąd (wedle wszelkiego prawdopodobieństwa) człowiek ten zdany był na moją łaskę i niełaskę. Wewnątrz bowiem była spora paczka listów miłosnych, głównie z czasów jego pobytu w Paryżu; poza tem były tam (co więcej mnie obchodziło) odpisy jego raportów do sekretarza J. Kr. Mości tudzież oryginały odpowiedzi sekretarza; był to zbiór nader kompromitujący — tak iż jego ogłoszenie byłoby rzuciło infamję na pana dziedzica i spowodowało nałożenie ceny na jego głowę. Śmiałem się pocichu, wertując te dokumenty, zacierałem ręce i pośpiewywałem sobie z radości. Dzień zastał mnie przy tej radosnej dla mnie robocie — ale i wtedy nie oderwałem się od niej, conajwyżej o tyle, żem podszedł do okna i wyjrzał przez nie na chwilę; obaczyłem, iż mróz już znikł bez śladu, świat odzyskał ciemną barwę, a deszcz z wiatrem hulał nad zatoką, oraz utwierdziłem się w przekonaniu, że okręt opuścił swe kotwiowisko, a dziedzic — żywy czy umarły — tłukł się kędyś na falach irlandzkiego morza.

Wypada, bym na tem miejscu dołożył garstki szczegółów, jakie udało mi się później wyłowić, odnoszących się do wypadków owej nocy. Ich zebranie zajęło mi wiele czasu, jako że nie mieliśmy odwagi dopytywać się otwarcie, a przemytnicy spoglądali na mnie z niechęcią, jeżeli nie z szyderstwem. Upłynęło bezmała sześć miesięcy, zanim dowiedzieliśmy się napewno, ze ów człowiek pozostał przy życiu; a całe lata minęły, nim udało mi się od jednego z ludzi Crail'owych, który z niecnych swych zysków założył sobie oberżę, wyciągnąć parę zeznań, mających dla mnie posmak prawdy. Gdy przemytnicy znaleźli pana dziedzica, czynił on pono wysiłki, by podnieść się na łokciu, to wodząc błędnym wzrokiem dokoła siebie, to znów przypatrując się nieprzytomnie swej ręce broczącej krwią. Po nadejściu przemytników snadź odzyskał przytomność i kazał nieść się na pokład i trzymać język za zębami; kapitanowi, co go pytał o przyczynę onych tarapatów, odpowiadał stekiem gwałtownych przekleństw, mdlejąc przytem bez miary. Naradzali się trochę pomiędzy sobą, ale właśnie oczekiwali wiatru pomyślnego, a poza tem byli suto opłaceni przez dziedzica za przewiezienie go do Francji — to też nie zależało im na zwłoce. Zresztą cieszył się on niemałym mirem i miłością u tych nikczemników: mniemali, że zagraża mu kara śmierci, nie wiedzieli, w jakiej przygodzie otrzymał ranę i uważali, iż dobrym będzie postępkiem wyrwanie go z niebezpieczeństwa. Wzięli go przeto na pokład; podczas przeprawy morskiej przyszedł do siebie, a gdy go wysadzono na ląd koło Havre de Gràce, był już rekonwalescentem. Jest rzeczą zaiste uwagi godną, że nigdy nikomu ani pisnął o pojedynku, tak iż po dziś dzień żaden z przemytników nie wie, w jakiej on padł potyczce i z ręki jakiego przeciwnika. U kogo innego milczenie to przypisałbym wrodzonemu poczuciu przyzwoitości — u niego poprostu dumie. Nie zdobyłby się na to, by przyznać się — chociażby przed sobą samym, że został pokonany przez tego, z którego tak się był naigrawał i dla którego czuł był tak dotkliwą wzgardę.




ROZDZIAŁ VI.
KRONIKA WYPADKÓW Z CZASU DRUGIEJ NIEOBECNOŚCI DZIEDZICA

O ciężkiej chorobie, która ujawniła się nazajutrz, mogę myśleć ze spokojem ducha, jako o ostatniej istotnej przykrości, jaka spadła na mego drogiego pana; zresztą i ona była dlań utajonem dobrodziejstwem, bo jakież cielesne cierpienia mogłyby dorównać nieszczęściom jego ducha? Pani Henrykowa i ja czuwaliśmy u łoża chorego. Jegomość zaglądał od czasu do czasu, by zasięgnąć o nim wieści, zazwyczaj jednak nie przekraczał progu. Raz, patrzał przez chwilę w twarz syna i oddalił się, czyniąc głową i wzniesioną ręką gest dziwny, który miał w sobie coś tragicznego: tyle w nim malowało się bólu i wzgardy dla świata. Przeważnie jednak pani Henrykowa i ja byliśmy jedynymi gośćmi w pokoju, zmieniając się kolejno nocą, a w dzień dotrzymując sobie towarzystwa, boć uciążliwe to było czuwanie. Pan Henryk, mając głowę obwiązaną kompresem, rzucał się ustawicznie na wszystkie strony i bił rękoma krawędź łoża. Język jego też nie zaznawał spoczynku; słowa mu płynęły z ust jak wezbrana rzeka, tak iż samo ich brzmienie poczęło być udręką dla mego serca. Rzeczą było uwagi godną, dla mnie zaś niewymownie bolesną, że mówił wciąż o rzeczach błahych, niepowiązanych z sobą: o codziennych przechadzkach, o koniach — które wciąż kazał siodłać (pewno myślał nieborak, że uda mu się uciec przed napastującemi go nieszczęściami) — o ogrodzie, o sieciach na łososie, najczęściej zaś (co szczególnie mnie złościło!) o swych sprawach majątkowych, kreśląc różne figury i spierając się z dzierżawcami. Nigdy nie wspomniał ani ojca ani żony, ani pana dziedzica — prócz jednego czy dwóch dni, kiedy myśl jego przebywała niepodzielnie w sferze przeszłości i gdy mu się zdawało, że jest znów chłopięciem, spędzającem czas na niewinnej chłopięcej zabawie w towarzystwie brata. Co zaś w tem było najbardziej wzruszającego, to, że w owych dziecięcych latach snać kiedyś zagrażało starszemu bratu jakieś niebezpieczeństwo życia, o czem przekonał mnie bolesny i namiętny krzyk pana Henryka, powtórzony przezeń kilkakrotnie:
— Ratunku! ach ratunku! James tonie!
Wszystko to, powtarzam, wzruszało niezmiernie tak mnie jak i panią Henrykową; atoli ktoby na podstawie tych majaczeń chciał osądzać mego pana, uczyniłby mu krzywdę. Rzekłbyś, iż on się wprost uwziął uzasadniać oszczerstwa swego brata — iż skłonny był okazać się człowiekiem oschłym, pochłanianym przez żądzę zdobywania pieniędzy. Gdybym był sam w pokoju, nie zważałbym na to wcale; atoli, przysłuchując się temu wszystkiemu w obecności jego żony, musiałem oceniać wrażenie, jakie słowa jego czyniły na niej — i mówiłem sobie, że on z każdym dniem musi tracić coraz więcej w jej oczach. Byłem jedyną na ziemi istotą, która go rozumiała, a dążyłem do tego, by znalazła się jeszcze jedna taka istota. Czy to przeznaczonem mu było zemrzeć, a jego cnotom zginąć, czy też miał ocalić życie i odzyskać pamięć będącą dziedzictwem jego utrapień — tak czy owak jam dążył do tego, by w pierwszym wypadku był serdecznie opłakany, w drugim zaś z szczerą radością powitany przez osobę, którą kochał najbardziej, — przez swoją żonę.
Nie znajdując sposobności do swobodnej rozmowy, obmyśliłem nakoniec sposób dokumentarnego wyjawienia tajemnicy. Przez kilka nocy, gdym był wolny od obowiązków i powinienem był udać się na spoczynek, poświęcałem cały czas na przygotowanie tego, co nazwaćbym chciał moim obrachunkiem. To jednak okazało się najłatwiejszą częścią mego zadania; to co pozostało — a mianowicie wręczenie owych dokumentów mej pani dobrodziejce — wręcz przerastało moją śmiałość. Kilka dni włóczyłem się z onemi papierami pod pachą, wypatrując dogodnego zbiegu rozmowy, któryby mógł mi za wstęp posłużyć. Nie taję, że sposobność taka nadarzała mi się kilkakrotnie — atoli zawsze wtedy jakoś mi się język przyklejał do podniebienia... I pewnobym po dziś dzień chodził z tą teczką pod pachą, gdyby szczęśliwy przypadek nie uwolnił mnie od tego wahania. Było to w nocy, gdym nie zdziaławszy niczego, po raz niewiedzieć który opuszczał komnatę, zrozpaczony już do reszty moją tchórzliwością.
— Cóż to waszmość nosisz wciąż z sobą, panie Mackellar? — zapytała mnie jejmość pani. Od kilku dni widzę waćpana wchodzącego i wychodzącego zawsze z tą samą teką pod pachą.
Wróciłem parę kroków, nie mówiąc ni słowa, położyłem papiery przed nią na stole i ostawiłem ją samą przy tej lekturze. Chcę dać czytelnikowi niejakie pojęcie o tem, co tam się zawierało, przeto najlepiej będzie, gdy tu przytoczę własny mój list, który leżał na samym wierzchu pakunku i z którego (chwalebnym obyczajem) zachowałem bruljon. Z tego też ujawni się skromność udziału mego w tych sprawach — rzeczy, którą niektórzy podawali bezwzględnie w wątpliwość.

Durrisdeer 1757
Jaśnie Wielmożna W. M. Pani Dobrodziejko

Mniemam, iż nie ruszyłbym się z miejsca krokiem, gdyby nie nadarzyła się po temu odpowiednia okazja; atoli widzę, jak wiele zła płynęło w przeszłości na cały Przezacny Dom J. W. W. M. Państwa z owej nieszczęsnej a skrytej wady przemilczania; przytem papiery na które ośmielam się zwrócić uwagę J. W. W. M. Pani Dobrodziejki, są papierami rodzinnemi, a w całej pełni zasługują na to, byś je J. W. W. Pani Dobrodziejka poznała.
Dołączam rejestr z kilkoma niezbędnemi wyjaśnieniami i pozostaję J. W. W. M. Pani Dobrodziejki powolnym i uniżonym sługą

Efraim Mackellar

Rejestr papierów.
A. Bruljon dziesięciu listów Efraima Mackellara pisanych do JW. Pana Jamesa Durie, dziedzica z Ballantrae, w czasie pobytu tegoż w Paryżu, datowane (tu idą daty)... Nota: Czytać należy w związku z B i C.
B. Siedem listów, w oryginale, od wspomnianego dziedzica z Ballantrae do wspomnianego E. Mackellara, datowane (następują daty)...
C. Trzy listy, w oryginale, od rzeczonego dziedzica z Ballantrae do JWPana Henryka Durie, datowane... (następują daty)... Nota: dane mi przez pana Henryka celem odpowiedzi: kopje moich odpowiedzi są pod numerami A4, A5 i A9, niniejszego zbioru. Brzmienie listów pana Henryka, których bruljonu nie mogę odszukać odtworzyć można na podstawie listów jego wyrodnego brata.
D. Korespondencja, w oryginałach i odpisach, ciągnąca się przez okres trzech lat aż do stycznia bieżącego roku pomiędzy wzmiankowanym dziedzicem z Ballantrae oraz... podsekretarzem stanu. Ogółem 27 listów. Nota: Znaleziono wśród papierów p. dziedzica.

Byłem tak zmęczony czuwaniem jako też duchową rozterką, iż żadną miarą nie mogłem usnąć. Przez noc całą przechadzałem się po pokoju, rozważając, jaki też obrót weźmie rzecz owa, a niekiedy żałując lekkomyślności, z jaką się wmieszałem w sprawy tak poufne i osobiste. Z pierwszym brzaskiem poranku byłem już u drzwi pokoju, w którym leżał chory. Pani Henrykowa rozsunęła naoścież okiennice, a nawet otwarła okno, bo powietrze na dworze było łagodne; zapatrzyła się daleko przed siebie, choć nie było tam nic do widzenia prócz błękitu rozświetlającego się pomiędzy lasami. Na hałas uczyniony przezemnie, gdym wchodził, nawet nie odwróciła twarzy; bardzo złe wróżby układałem sobie z tej okoliczności.
— Mościa pani... — zaczęłem. — Mościa pani...! — powtórzyłem znowu, ale i tym razem nie zdołałem nic więcej z siebie wyksztusić, a pani Henrykowa ani słowem nie przyszła mi z pomocą. Wobec tego stanu rzeczy począłem zbierać i porządkować papiery, leżące w nieładzie na stole. Pierwszą rzeczą, jaka mnie uderzyła, było to, że ich stos jakoby się umniejszył, Przewertowałem je raz i drugi... ale korespondencji z sekretarzem stanu, na którą tak liczyłem, wobec niepewnej przyszłości, nie mogłem nigdzie odszukać. Zajrzałem przeto do pieca; wśród słabo tlącego zarzewia trzepotały się z ciągiem wiatru czarne zgliszcza papieru. Wówczas pozbyłem się już zwykłej bojaźliwości:
— Na miłość Boską, mościa pani! — krzyknąłem głosem zgoła niestosownym w pokoju chorego. — Na miłość Boską, mościwa pani, co asińdzka zrobiłaś z memi papierami?
— Spaliłam je — odparła pani Henrykowa, odwracając się. — Już i tego dosyć, może i nadto, żeśmy oboje do nich zaglądali.
— O, ładnej rzeczy dokonałaś asińdzka w tę noc! — zawołałem. — I wszystko to w tym celu, by ocalić dobre imię człowieka, który na chleb swój zarabiał rozlewaniem krwi swych towarzyszy tak, jak ja zarabiam inkaustem!
— ... By ratować dobre imię tej rodziny, której aść jesteś sługą i dla której tyle już działałeś, panie Mackellar — odparła mi na to.
— Nie chcę już służyć tej rodzinie — zawołałem, — bo oto wpędzono mnie w otchłań czarnej rozpaczy. Waćpani wytrąciłaś oręż z mych rąk, ostawiłaś nas wszystkich bezbronnymi. Zawsze-ć miałem choć te listy, któremi w razie czego mogłem potrząsać mu nad głową... a teraz... cóż mi począć? Jesteśmy teraz w tak opacznem położeniu, iż jeśliby do nas przybył ten człowiek, nie możemy mu drzwi pokazać... wznieciłoby to przeciw nam pożar w całej okolicy. Miałem tylko ten jeden kruczek na niego... a teraz i to postradałem! Jutro ten człowiek może do nas przyjść zprowrotem... a my będziemy zmuszeni siedzieć z nim przy wieczerzy, spacerować z nim po tarasie, grać z nim w karty, i tak dalej, by dawać mu rozrywkę w nudzie! O nie, mościa dobrodziejko! Bóg niech acani przebaczy, ale mnie trudno przyjdzie przebaczyć ci rzecz takową!
— Dziwuję się aścinej prostoduszności, panie Mackellar — odezwała się pani Henrykowa. — Zali mniemasz, że ten człowiek waży sobie ludzką opinję? Natomiast on wie, jak my cenimy wysoko... wie, iż raczej zginiem, niż podamy te listy do wiadomości publicznej... i waćpan przypuszczasz, że on nie wyzyska przeciw nam tej wiadomości? To co aść nazywasz swoim orężem, panie Mackellar, i co istotnie byłoby orężem przeciwko człowiekowi mającemu choćby ostatek majętności[13], dla niego będzie tylko szabelką z papieru; rozśmieje ci on się w twarz na taką groźbę. On się opiera na swem poniżeniu, w niem czerpie swą siłę; próżno walczyć z ludźmi o takim charakterze.
Ostatnie słowa miały w sobie dźwięk jakowejś rozpaczy. W chwilę potem mówiła już spokojniej:
— O nie, panie Mackellar. Myślałam noc całą nad tą sprawą i nie widzę żadnego wyjścia. Czy są papiery, czy ich niema, zawszeć drzwi naszego domu stać będą dlań otworem; wszak on jest tu prawowitym dziedzicem! Jeżeli będziemy się starali wyforować go stąd, wszystko skupi się na biednym Henryku i znów będę zmuszona patrzeć, jak za nim rzucają kamieniami po ulicach. Ach, jeśliby Henryk zmarł, to inna sprawa! Ponieważ prawo sukcesji zostało przez nich zerwane za obopólną zgodą, przeto majątek przejdzie na moją córkę, a wtedy moją rzeczą będzie dopilnować, by nikt niepowołany niestanął na nim nogą. Ale jeśli Henryk żyć będzie, a człowiek ten powróci, to niestety, biedny panie Mackellar, będziemy cierpieć... ale tym razem już pospołu!
Biorąc rzecz naogół, byłem rad takiemu postawieniu sprawy przez panią Henrykową, nie mogłem nawet zaprzeczyć, że była pewna siła zniewalająca w tem wszystkiem, co mówiła o papierach.
— Nie rozprawiajmy już o tem, — przemówiłem. — Mogę tylko tego żałować, że powierzyłem kobiecie oryginały dokumentów, co w najlepszym razie było nieprzezornym postępkiem. Com, zaś powiadał o porzuceniu służby, to mi się tylko, ot, wymknęło z języka, przeto racz mościwa pani umysł swój uspokoić. Związany jestem z Durrisdeerem, jakobym tu sie był urodził.
Sprawiedliwość każe mi zaznaczyć, że słowa moje, rzekłbyś, przyniosły jej zupełną ulgę. W tym to dniu stanęliśmy — i odtąd stać mieliśmy przez lat wiele — na właściwym gruncie wzajemnej wyrozumiałości i szacunku.
Tegoż dnia, który snadź Opatrzność wybrała na dzień radości, zauważyliśmy u pana Henryka pierwsze oznaki powrotu do zdrowia, a nazajutrz, koło trzeciej popołudniu, pan Henryk odzyskał przytomność, rozpoznając mnie i wołając po imieniu z nader wielka serdecznością. Pani Henrykowa była również w pokoju, siedząc u podnóżka łoża, ale nie zdaje mi się jakoby pan Henryk ją zauważył. Boć zaiste z przejściem gorączki tak był osłabiony, że ów jeden wysiłek znów wprawił go w omdlenie. Bieg jego rekonwalescencji był odtąd wolny wprawdzie, ale równomierny; z każdym dniem polepszał mu się apetyt, z każdym tygodniem dostrzegaliśmy wzrastanie zarówno sił jak tuszy, przed upływem miesiąca mógł już wstać z łóżka, a nawet poczęto go wynosić w krześle na taras.
W tym to czasie pani Henrykowa i ja największym chyba trapieni byliśmy niepokojem. Skończyły się obawy o życie chorego, ich miejsce atoli zajęły gorsze trwogi. Z każdym dniem zbliżaliśmy się, wiedząc dobrze o tem, do dnia w którym przyjdzie nam przed nim zdać sprawę ze wszystkiego. Jednakże dni mijały, a jeszcze do niczego nie doszło. Pan Henryk poprawiał się na zdrowiu, miewał z nami długie rozmowy na najróżnorodniejsze tematy, w czem nierzadko brał udział i ojciec; atoli nigdy nie było ani wzmianki o niedawnej tragedji ani też o dawniejszych zgryzotach, które ją spowodowały. Pamiętał-że on o tem wszystkiem i taił straszliwą oną świadomość? albo-li zatarło mu się to już w pamięci? To pytanie dręczyło nas i spoczynku nam nie dawało dniem i nocą. Nie wiedzieliśmy nawet, czego z dwojga sobie życzyć, bo jedno i drugie wydawało się nam czemś nienaturalnem i wskazywało niezbicie na jakąś chorobę mózgową. Raz uległszy takim trwożnym domysłom, począłem z uporczywą drobiazgowością śledzić jego postępowanie. Ujawniało się w nim coś z dziecka: jakaś wesołość, dawniej zupełnie mu obca, żywe i silne zainteresowanie się drobnemi sprawami, któremi dawniej gardził. W dniach jego przygnębienia jam bywał jedynym jego powiernikiem, rzec można: jedynym przyjacielem, a od żony coś go przedzielało. Gdy począł przychodzić do zdrowia, wszystko się zmieniło: przeszłość poszła w zapomnienie, a żona stała się pierwszą, niemal niepodzielną treścią jego myśli. Zwracał się do niej z każdem swem wzruszeniem, jako do matki dziecię, i zdawał się być pewny jej współczucia; wzywał ją w każdej swej potrzebie z tą jakby przekorną poufałością, która stwierdza, iż pewnym się jest pobłażania — a muszę to przyznać tej kobiecie, że nigdy od niej nie doznał zawodu. Ta zmiana w jego zachowaniu wzruszała ją doprawdy niewymownie; mniemam, iż w głębi duszy targał ją z tego powodu jakby pewien wyrzut, tak iż w pierwszych dniach, jakom widział, nieraz wymykała się z pokoju, by pofolgować łzom. Mnie wszelakoż ta zmiana nie wydawała się naturalną, a bacząc na wszystko to razem wzięte, zacząłem kiwać głową i zastanawiać się, czy aby rozum mego pana w dostatecznym jest porządku.
Ta wątpliwość ciągnęła się przez lat wiele, przetrwała do samej śmierci mego pana i zachmurzyła dalsze nasze stosunki, przeto chciałbym się szerzej nad nią zastanowić. Gdy pan mój stał się zdolny podjąć na nowo niejaką pieczę nad sprawami majątkowemi, miałem niejedną sposobność, by badać go nader dokładnie. Nie brakło mu ani rozsądku ani też powagi, wszelakoż znikło dawne zainteresowanie, dawna wytrwałość; męczył się lada czem, często ziewał nad robotą, a odnoszenie się jego do spraw pieniężnych graniczyło nieraz ze ślamazarnością. Prawda, że odkąd nie byliśmy zmuszeni borykać się ze zdzierstwami dziedzica, mniej było powodów, by za zasadę obierać ścisłość kalety lub mozolić się o grosz każdy. Prawda też, że w tych wszystkich folgowaniach nie było nic zdrożnego — inaczej jabym do nich przenigdy palca nie przyłożył. W każdym razie, w sumie wziąwszy, zanosiło się tu na jakąś zmianę, lekką wprawdzie, dającą się jednak snadnie wyróżnić; niktby nie powiedział, że pan mój do cna postradał dawny tryb myślenia, ale niktby też nie zaprzeczył, że w charakterze zgoła się przeinaczył — i tak już pozostało do końca... Jakowaś gorączka tliła się nadal w jego żyłach: ruchy jego stały się nieco prędsze, mowa bardziej potoczysta, bynajmniej jednak nie wykrętna. Całą duszą poddawał się wrażeniom szczęścia, witając je głośną radością, natomiast najmniejszą wzmiankę o zgryzocie lub smutku przyjmował z widoczną niecierpliwością i z uczuciem bezpośredniej ulgi oddalał je od siebie. Temu to usposobieniu zawdzięczał on swoją szczęśliwość na schyłku żywota, a jednakże — jeżeli gdzie — to w tym właśnie względzie można go było posądzać o szaleństwo. Każdemu z nas w tem życiu niejednokrotnie przyszło dumać nad niedającemi się zagoić dolegliwościami, — atoli pan Henryk, ilekroć nie mógł wysiłkiem ducha przezwyciężyć strapienia, natychmiast starał się choćby największym kosztem usunąć samą tegoż przyczynę. Tej strusiej polityce, tej uporczywej lękliwości wobec cierpienia winienem przypisać wszystkie nieszczęsne i niewłaściwe kroki w późniejszej jego doli.
Wszystko to odsunęło od nas na pewien czas najbliższy nam niepokój, a mianowicie: pamięta-li on czy też zapomniał niedawny swój straszny postępek... jeśli zaś pamięta, to jak się nań zapatruje? Prawda odsłoniła się nam znienacka i była jedną z największych niespodzianek w mem życiu. Był on już kilka razy poza domem, a zaczynał chodzić na przechadzki, opierając się na ramieniu kogoś z nas, gdy zdarzyło się, że musiałem zostać z nim sam na sam na tarasie. Wówczas to zwrócił się do mnie ze szczególnym ukradkowym uśmiechem, jaki cechować zwykł żaków szkolnych, gdy coś przeskrobią, i ozwał się poufnym szeptem, prosto z mostu:
— Gdzieżeście go pochowali?
Nie mogłem z siebie wykrztusić ani słowa odpowiedzi.
— Gdzieżeście go pochowali? — powtórzył. Pragnę obaczyć jego grób.
Zrozumiałem, że najlepiej będzie, gdy odrazu pochwycę byka za rogi:
— Panie Henryku — odezwałem się; — mam aści do zakomunikowania nowinę, która waćpana niechybnie ucieszy. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ręce waszmości nie są splamione krwią. Mam niezawodne wskazówki, z których wnoszę niezbicie, że brat waszmościn nie zmarł, lecz tylko omdlał i w tym stanie został zaniesiony na pokład przemytniczego statku, gdzie już do tej pory napewno powrócił do zdrowia.
Nie umiałem odczytać wzruszeń, jakie w tej chwili odmalowały się na jego twarzy.
— James? — zapytał.
— Tak jest, brat waszmości, James — odpowiedziałem. — Nie chcę budzić nadziei, mogących okazać się zwodniczemi, ale w głębi serca żywię mniemanie, iż on napewno żyje.
— Ach! — jęknął pan Henryk, poczem nagle zerwawszy się z miejsca z niewidywaną dotąd u niego żwawością, położył palec na mej piersi i półgłosem, acz w dźwięku rozdzierającym mi uszy, zionął w me uszy te słowa: — Mości Mackellar... nic, nic nie zdoła zabić tego człowieka! To nie człek śmiertelny! On jest na całą wieczność do mnie przykuty... na całą, całą wieczność!
To powiedziawszy, siadł znowu i zapadł w głuche milczenie.
W dzień czy dwa później zwrócił się znów do mnie z tym samym tajemniczym uśmiechem, rozejrzawszy się wpierw dokoła, jak gdyby chciał się upewnić, czy jesteśmy sami:
— Panie Mackellar — odezwał się — gdy będziesz miał jaką wiadomość, zechciej ją wybadać i mnie o tem donieść. Musimy wciąż mieć go na oku, inaczej on nas zaskoczy, gdy najmniej będziemy się go spodziewali.
— On tu już nigdy się nie pokaże — bąknąłem.
— Pojawi się; zobaczysz że się pojawi! — odparł pan Henryk. — Gdziekolwiek się udam, on tam pójdzie za mną!
I znów rozejrzał się wokoło siebie.
— Niepotrzebnie waszmość sobie głowę zaprzątasz tą myślą, panie Henryku — odpowiedziałem.
— O, nie! — rzekł pan Henryk. — Dobrą radę dajesz mi wasze. Nie będziemy o tem wcale myśleli, chyba że cię dojdzie wieść jaka. Zresztą — dodał — może on już nie żyje...
Ten sposób jego mówienia przekonał mnie całkowicie o tem, czego dawniej nawet nie ważyłem się przypuszczać: że pan Henryk nietyle żałował swego postępku, ile raczej bolał z powodu jego nieudania się. Odkrycie to zachowałem dla siebie, bojąc się, by rzecz owa nie stała się przyczyną uprzedzeń jakichkolwiek ze strony jego małżonki. Ale niepotrzebniem się kłopotał; ona sama odgadła wszystko i uczucie ono wydało się jej zgoła naturalnem. Słusznie przeto mogłem powiedzieć, iż troje nas było teraz jednej myśli i że nie było wieści, którąby w Durrisdeerze powitano tak chętnie jak wieść o zgonie pana dziedzica.
Muszę wszelakoż wspomnieć o jednym wyjątku w tym względzie — mianowicie o jegomości. Gdy obawy o mego pana poczęły już zwolna przemijać, dostrzegłem w jego ojcu wielką zmianę, która wróżyła jakoby śmiertelne dlań skutki. Twarz miewał teraz bladą i obrzękłą; gdy siadywał z książką łacińską przy kominie, nieraz zapadał w drzemkę, a książka staczała mu się w popiół. Niekiedy ledwie że powłóczył nogą, kiedyindziej zaś zacinał się w mówieniu. Wytworność jego obejścia stała się jeszcze bardziej uderzającą; był względem każdego nader uważny, przepraszał najgoręcej za lada kłopot; do mnie zwracał się z wielce pochlebiającą uprzejmością. Pewnego dnia, gdy posłał po rejenta i udało mu się pozostać na dłuższą chwilę bez świadków, podszedł ku mnie krokiem, boleść znamionującym, i wziął mnie łagodnie za rękę.
— Panie Mackellar — odezwał się — niejedną już miewałem sposobność, by darzyć należytą oceną aściną służbę, to też dziś, gdy kreślę ostatnią mą wolę, pozwoliłem sobie mianować waćpana jednym z egzekutorów onego testamentu. Tuszę, iż miłość, jaką waćpan żywisz względem naszej rodziny, przywiedzie cię do tego, byś oddał mi tę przysługę.
W owym-to czasie spędzał większą część dni na drzemce, z której częstokroć trudno było go rozbudzić; przytem zdaje się, iż zatracił już w pamięci liczbę lat, gdyż kilka razy (szczególniej przy budzeniu się ze snu) przywoływał żonę oraz jakiegoś starego sługę, którego nagrobek był już naówczas zdawna mchem porośnięty. Gdyby mi kazano składać przysięgę, musiałbym chyba zeznać, że jegomość zbyt już zniedołężniał, by miał rozporządzać swą wolą; wszakoż nigdy mi się nie zdarzyło widzieć testamentu napisanego z większym rozsądkiem i ukazującym wyborniejszą znajomość zarówno spraw jak ludzi.
Jego obumieranie, acz nie ciągnęło się nazbyt długo, przechodziło przez szereg nieprzerwanych, coraz to silniej uwydatniających się, stopni. Zdolności wygasały w nim kolejno jedna po drugiej; członki utraciły niemal do cna swą władzę; ogłuchł prawie zupełnie, a mowa zmieniła się w niewyraźne mamrotanie. Wszelakoż do samego końca usiłował po dawnemu okazywać się grzecznym i uprzejmym; ściskał rękę każdemu, kto się nim opiekował, mnie zaś obdarzył jedną ze swych książek łacińskich, wpisawszy w niej z trudem moje nazwisko. Tysiącznemi sposoby uświadamiał nam wielkość straty, którą — rzec można — jużeśmy byli naówczas ponieśli. Pod koniec jęła mu czasami powracać zdolność zrozumiałego wysłowienia; rzekłbyś, że jako żak niekiedy zapomni swej lekcji, tak jemu wyszła z pamięci sztuka mówienia i czasami jakiś jej urywek jawił się zpowrotem w jego umyśle. W ostatnią noc przed zgonem naraz przerwał ciszę słowami Wirgiljusza:

Gnatique patrisque
Alma, precor, miserer
e[14]

a wygłosił je całkiem wyraźnie, ani razu nie myląc się w akcentowaniu. Posłyszawszy nagle czysty dźwięk tych wierszy, oderwaliśmy się natychmiast od naszych zajęć. Napróżno jednak zwracaliśmy się do niego z różnemi przemowy; siedział w milczeniu, osowiały, jakoby czemś urażony. W chwilę później powlókł się do łóżka, z większą jeszcze, niż zazwyczaj, trudnością; w niedługi zaś czas, nocą, wyzionął ducha cicho i spokojnie, bez jakichkolwiek oznak przedśmiertnej gwałtowności.
Po wielu latach zdarzyło mi się rozmawiać na temat owych wypadków z pewnym doktorem medycyny, człowiekiem tak wielkiej sławy, iż waham się wzmiankować jego nazwisko. Wedle jego poglądu, zarówno ojciec jak syn ucierpieli wskutek tej samej przypadłości: ojciec pod brzemieniem szarpiącej go nienaturalnej udręki, syn zaś może z powodu podniecenia wywołanego gorączką, doznali przerwania jakiegoś zwoju mózgowego, widocznie więc (jak dodawał mój doktór) w rodzinie istniała skłonność do tak opisanych przypadłości. Ojciec zmarł, syn zaś odzyskał wszelkie pozory zdrowego człowieka, wszelakoż jest rzeczą, doprawdy podobną, że pozostało w nim już jakieś uszkodzenie owych delikatnych tkanek, w których przemieszkiwa dusza i pełni swe ziemskie powinności; jej część niebiańska, jako mi szeptała jakaś niejasna nadzieja, nie może przeto być hamowana materjalnemi przydarzeniami. Po dojrzalszym jednak namyśle dochodzi się do wniosku, iż nie zmienia to rzeczy ani na jotę, bo wszak Ten, który będzie sądził przeszłe sprawy naszego żywota, sam ukształtował nas w kruchej glinie naszego ciała...
Śmierć jegomości była okazją nowego zdumienia dla nas, którzyśmy śledzili zachowanie się jego spadkobiercy. Na rozum rzecz biorąc, główną przyczyną śmierci ojca była mordercza rozprawa jego synów; godziłoby się nawet powiedzieć, że ten, kto dobył szpady, zabił go własną ręką. Atoli nigdym nie spostrzegł, by myśl podobna chociażby zaniepokoiła mojego pana. Spoważniał — to prawda, — ale trudno mi powiedzieć, jakoby po sobie ból okazywał, conajwyżej żal pewien, i to tkliwości wdzięcznej pełen, było w nim widać. O zmarłym mówił z serdeczną, współczuciem tchnącą, pogodą ducha, napomykając o dawnych przykładach jego charakteru i z całym spokojem sumienia uśmiechając się do tych wspomnień. W dniu pogrzebu pełnił honory z należytą starannością i przejęciem. Poza tem zauważyłem, że wielkiem ukontentowaniem napełniło go objęcie nowego tytułu milorda, którego odtąd używał nader skrupulatnie.
Tu wystąpiła na widownię nowa osoba, która też odegra pewną rolę w niniejszej opowieści; mam na myśli obecnego milorda, jmć pana Aleksandra, którego urodzenie (17 lipca 1750 r.) dopełniło czary szczęśliwości mojego biednego pana. Odtąd już nie pozostało mu nic do życzenia, bo ani nie miał czasu, by jakiemkolwiek życzeniem głowę sobie zaprzątać. Doprawdy, nie widziałem nigdy ojca równie rozkochanego w swem dziecku. Czuł się wręcz nieswojo, gdy nie miał syna przy sobie. Wyjechał-li kiedy synek na spacer — ojciec już przyglądał się chmurom, czy aby deszcz nie będzie padał. Nadeszła noc — on już wstawał z łóżka, by przyglądać się, jak śpi jego dziecię. Rozmowa z nim stawała się dla człowieka obcego wręcz uciążliwą, bo nie mówił prawie o niczem, jak tylko o synu. W sprawach dotyczących majątku zawsze wszystko osobliwie miało na względzie Aleksandra; dajmy na to: „Weźmy się zaraz do tego, by las mógł być wysoki, gdy Aleksander dojdzie do pełnoletniości“ — albo: „to pięknie się wydarzy na wesele Aleksandra“. To zadurzenie się mojego pana stawało się z każdym dniem bardziej wyraźne, obfitując w szczegóły niekiedy wzruszające, niekiedy zaś wielce naganne. Wkrótce dziecko poczęło odbywać z nim przechadzki, zrazu za rączkę, po tarasie, potem zaś i w dalsze strony, dokoła zabudowań gospodarskich; to stawało się zwolna głównem zajęciem mego pana. Brzmienie tych dwu głosów zdaleka już było słychać, bo rozmawiali głośno — dla mnie zaś milszem było niż pienie ptactwa. Miło było widzieć tę parę powracającą z przechadzki.
Ojciec niekiedy wracał tak zarumieniony, niekiedy zaś tak uwalany błotem, jak dziecko, gdyż obaj zarówno uczestniczyli we wszelkiego rodzaju zabawach chłopięcych, kopiąc dołki w piasku nadbrzeżnym, budując tamy na strumieniach... czego tam oni jeszcze nie wymyślali! — widziałem raz, jak z jednakim dziecięcym zachwytem spoglądali przez otwór w zagrodzie na pasące się tam bydło.
Wzmianka o tych zabawach przywodzi mi na myśl osobliwą scenę, której zdarzyło mi się być świadkiem. Była jedna droga, której nie umiałem przejść bez wzruszenia, ilekroć wypadło mi tamtędy podążać w jakiej drobnej gospodarskiej sprawie; pamiętałem, iż tyle tam zdarzyło się wypadków zgubnych dla rodziny panów na Durrisdeerze. Jednakowoż ta ścieżka była w sam raz wielce poręczna, gdy szło się z jakiegokolwiek punktu znajdującego się poza Muckle Ross‘em; to też byłem zmuszony — acz pomimo woli — korzystać z niej conajmniej raz na dwa miesiące. Zdarzyło się, gdy pan Aleksander miał siedem czy osiem lat, że pewnego poranku wypadł mi jakiś interes w tamtych stronach i w drodze powrotnej przechodziłem przez wiadomą gęstwinę. Był czas przedpołudniowy, słoneczny, godzina może dziewiąta, w ową porę roku, gdy lasy całe się mienią wiosennemi barwy, gdy głogi i tarniny obsypane są kwieciem, a ptacy śpiewają najrozkoszniej. W obliczu tej powszechnej radości jedynie gęstwina tchnęła tem większym smutkiem, a przeciwieństwo to musiało na mnie oddziaływać tembardziej przygnębiająco. W tym nastroju ducha niemiłem przeczuciem tknęły mnie głosy, które posłyszałem nieopodal, a w których rozpoznałem głosy mego pana i panicza Aleksandra. Ruszyłem w oną stronę i niebawem znalazłem się przed obliczem ich obu. Stali razem na polance, gdzie niegdyś odbył się pojedynek; pan mój trzymał rękę na ramieniu syna i mówił coś z pewną powagą. Gdy podniósł głowę na odgłos mych kroków, zdawało mi się, iż mu się twarz rozjaśniła.
Aha! — odezwał się. — Oto nadchodzi nasz zacny pan Mackellar. Właśnie opowiadałem Olesiowi dzieje tego miejsca... jak tu djabeł chciał zabić pewnego człowieka i jak ów człowiek wzamian za to o mało nie zabił tego djabła.
Już to mi się wydawało dość niesamowitem, iż on przyprowadza dziecko w to miejsce, zaś to że opowiadał mu tutaj o swoim postępku, przechodziło zaiste wszelką miarę. Atoli czekała mnie jeszcze rzecz gorsza, bo oto on zwrócił się do syna i dodał:
— Możesz o to spytać Mackellara; on tu był i widział wszystko na własne oczy.
— Czy to prawda, panie Mackellar? — zapytało dziecię. — Czy pan naprawdę widziałeś djabła?
— Nie słyszałem całej opowieści, a zresztą bardzo się spieszę do roboty — odpowiedziałem nieco cierpkim głosem, usiłując przemóc zakłopotanie, wynikające z mej sytuacji, i naraz cała gorycz dni przeszłych, cała zgroza owej sceny, jaka rozegrała się przy blasku świec, ożyły wyraziście w mej pamięci. Uprzytomniłem sobie, że gdyby cios szpady zmylił się był o chwilkę, możeby i to dziecię, które stoi przedemną, nie żyło już na świecie. Wzruszenie, które zawsze trzepotało w mem sercu, gdym przebywał oną ciemną gęstwinę, znalazło nagły upust w słowach:
— Ale prawdą jest, — krzyknąłem, — żem spotkał się z djabłem wśród tych drzew i żem go tu widział powalonego o ziemię. Bogu Najwyższemu chwała, żeśmy uszli cało... Bogu niech będą dzięki, że kamień stoi na kamieniu w murach Durrisdeeru! Dalibóg, paniczu, gdybym był tobą i zdarzyło mi się tędy przechodzić, choćby to było w sto lat po owym wypadku i choćbym się znajdował w towarzystwie najmożniejszych i najświetniejszych ludzi całego kraju, przecieżbym odszedł na bok i odmówił paciorek.
Pan Henryk z powagą schylił głowę:
— Tak, tak! — powtórzył. — Mackellar zawsze ma słuszność. Zdejm grzecznie kapelusik, Olesiu.
To rzekłszy, odsłonił głowę i wyciągnąwszy ręce jął mówić:
— Panie Boże, dziękuje Tobie, ja i syn mój, za Twe rozliczne a wielkie dobrodziejstwa. Daj nam zaznać nieco spokoju, od człowieka złego uchroń nas. Skrusz go, o Panie, i kłamliwe jego usta zamknij na wieki!
Ostatnie słowa wydarły mu się z gardła jak szloch przeraźliwy, — i czy to wskrzeszony w pamięci gniew stłumił jego mowę, czy też ocknęła się w nim świadomość, iż modlitwa taka jest niestosowna, dość że w tem miejscu nagle przerwał, po chwili zaś nałożył kapelusz zpowrotem na głowę. Wówczas przemówiłem doń.
— Zdaje mi się, że waszmość zapomniałeś o innych słowach: „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Albowiem Twoje jest Królestwo i władza wszelka i chwała, na wieki wieków. Amen!“
— Ach, łatwo to powiedzieć — odrzekł pan Henryk. — Bardzo łatwo to powiedzieć, panie Mackellar. Ale przebaczyć!... Myślę że wielcebym się zbłaźnił, jeślibym chciał udawać rzecz podobną!
— Zważajmy na panicza, miłościwy panie! — ozwałem się z niejaką surowością, uważając, że takie wyrażenia nie powinny dochodzić do uszu dziatwy.
— Prawda! prawda! — rzekł pan Henryk. — Takie sprawy sprowadzić mogą chłopca na złą drogę. Chodźmy budować gniazdka!
Nie pomnę, czy tego samego dnia, czy wkrótce potem pan mój, znalazłszy się sam na sam ze mną, jął mi się obszerniej zwierzać na ten sam temat.
— Mości Mackellar — ozwał się — jestem teraz wielce szczęśliwym człowiekiem.
— To samo i ja o waszmości myślę — odparłem — a widok aścinego szczęścia wielką przynosi ulgę memu sercu.
— W szczęściu jest pewne zobowiązanie... — dodał w zadumie. — Waćpan to samo sądzisz?
— Tak właśnie myślę — odparłem; — ale i w trosce zobowiązanie takież bywa. Jeżeli nie mamy zakosztować znów udręki, to wedle mego skromnego mniemania, im prędzej się stąd oddalimy, tem-ci lepiej dla nas będzie.
— Tak, ale gdybyś asan był mną, czybyś mu przebaczył? — zapytał pan Henryk tak nagle i gwałtownie, iż stropiłem się potrosze.
— Jest to obowiązek ścisły, włożony na nas przez... — zaczęłem, lecz przerwał mi natychmiast:
— Cyt! Znam te wyrażenia! Czy sam przebaczyłbyś temu człowiekowi?
— N... no... nie! — bąknąłem. — Boże bądź mi litościw, ale nie staćby mnie było na to!... Trudno!...
— Daj mi na to prawicę! — zawołał pan Henryk jakoby jowialnie.
— Nie godzi się chrześcijanom, by ściskali sobie prawice dla tak nieświętego uczucia. Mniemam, iż będę mógł podać waszmości prawicę przy innej okazji, gdy będziem bardziej w zgodzie z ewangelją.
Rzekłem to z lekkim uśmiechem, pan mój natomiast nadobre się roześmiał, wychodząc z pokoju.

Nie mogę znaleźć odpowiedniego wyrazu na to niewolnicze niemal przywiązanie, jakiem pan mój darzył swego syna. Co jejmość dobrodziejkę i mnie niepokoiło w tem najwięcej, to wielkie i coraz to rosnące niebezpieczeństwo dla dziecięcia. Pan mój stał się teraz zgoła podobnym do swego ojca; zachodziła obawa, że syn jego może się wykierować na człeka podobnego panu dziedzicowi. Czas okazał, że zgoła przesadne to były obawy, boć w Szkocji dzisiejszej niema zacniejszego człowieka nad siódmego Lorda Durrisdeeru. O własnem mojem ustąpieniu z jego służby nie godzi mi się mówić, zwłaszcza w memorjale pisanym jedynie celem usprawiedliwienia jego ojca...

Dopisek wydawcy. Tu opuszczamy 5 kart rękopisu p. Mackellara. Z ich lektury wyniosłem wrażenie, że p. Mackellar na stare lata był trochę za wiele wymagającym sługą. Co do siódmego Lorda Durrisdeeru, (który nas zresztą wcale nie obchodzi) nie znalazłem żadnych materjałów w załącznikach. — R. L. S.)

W każdym razie naówczas obawialiśmy się, by młody panicz nie stał się żywem odbiciem swego stryja. Jejmość dobrodziejka próbowała wprowadzić jakową zdrowszą dyscyplinę; czasami nawet napomykała o tem, co ją w duchu trwożyło; niekiedy zaś, gdy jej doniesiono o jakimś wręcz już okropnym objawie pobłażliwości mego pana, zdradzała się gestem albo wykrzyknieniem. Co do mnie, myśl owa była mi zmorą zarówno w dzień jak w nocy — nietyle ze względu na dziecko, ile na ojca. Ten człowiek usnął, roił sny, a każde zbyt gwałtowne przebudzenie niezawodnie dlań byłoby ciosem śmiertelnym.
Ta myśl niespokojna, tkwiąca jak ćwiek w mej głowie, dodała mi wkońcu bodźca do pewnej przestrogi: rzecz tę godzi się opowiedzieć szczegółowo. Siedziałem raz z mym panem przy jednym stole, zajęci byliśmy jakąś nudną robotą. Mówiłem już, iż on stracił teraz dawną ochotę do tego rodzaju zajęć; widać było, iż radby odejść coprędzej, a wydawał mi się bardziej zrzędny, sposępniały i jakoby starszy niż kiedykolwiek. Zdaje mi się, że to widok jego zeszpetniałej twarzy pchnął mnie nagle do wykonania mego zamiaru.
— Miłościwy panie — odezwałem się z głową spuszczoną, nibyto nie odrywając się od mego zajęcia, — albo raczej pozwól waszmość, bym znów cię nazwał panem Henrykiem... bo lękam się waszmościwego gniewu, a chciałbym, byś pomyślał o dawnych czasach...
— Mój zacny panie Mackellar! — odezwał się on na to głosem tak uprzejmym, iż omało nie cofnąłem się od mego zamiaru; jednakże uprzytomniłem sobie, że przemawiam dla jego dobra, i postanowiłem wytrwale zdążać do celu.
— Czy waszmości nigdy nie przyszło na myśl, co czynisz? — zapytałem.
— Co czynię? — powtórzył. — Nigdy nie byłem tęgi w rozwiązywaniu zagadek.
— Co waszmość czynisz ze swym synem? — ozwałem się na to.
— No, i cóż ja czynię z synem? — powtórzył z pewnem wahaniem w głosie.
— Ojciec waćpana był przezacnym człowiekiem — rzekłem, zbaczając z prostej drogi. — Czy jednak waćpan sądzisz, że był on rozsądnym ojcem?
Chwilę milczał, poczem odrzekł:
— Nie mogę nic powiedzieć przeciwko niemu. Może miałbym po temu największe powody... ale nie powiem nic.
— Ot, w tem rzecz! — mówię na to. — Przynajmniej masz waszmość powód. Wszelakoż ojciec pański był zacnym człowiekiem; nie znałem nadeń lepszego i mędrszego człowieka... gdyby nie jedno punctum. Tam, gdzie on się potknął, kto inny zapewneby upadł. Miał dwóch synów...
Pan Henryk uderzył nagle i gwałtownie w stół:
— I cóż to ma znaczyć? — krzyknął. — Gadaj aść!
— Powiem zatem — odrzekłem, choć dudnienie serca, głos mi niemal tłumiło. — Jeżeli waszmość będziesz nadal pobłażał paniczowi Aleksandrowi, tedy pójdziesz śladami swojego ojca... a strzeż się waszmość, by syn pański, gdy dorośnie, nie poszedł w ślady pana dziedzica!....
Nigdym nie miał zamiaru stawiać sprawy tak surowo; atoli w ostatecznej trwodze nieraz jawi się jakowaś brutalna odwaga, najbardziej brutalna jaka być może; jednem słowem, bez ogródek powiedzianem spaliłem mosty za sobą. Nie otrzymałem wcale odpowiedzi. Gdym podniósł głowę, pan mój zerwał się z miejsca, a w chwilę później runął ciężko na podłogę. Ten atak czy obsesja nie trwała długo. Pan Henryk, acz w oszołomieniu, jął przychodzić do siebie, dotknął ręką głowy, którą-m właśnie podtrzymywał i odezwał się głosem złamanym:
— Było mi niedobrze...
A w chwilę potem dodał:
— Pomóż mi...
Podźwignąłem go na nogi; stanął zupełnie pewnie, choć musiał o stół się opierać.
— Niedobrze mi było, panie Mackellar — powtórzył. — Coś się załamało... albo miało się załamać... a potem wszystko rozpłynęło się przedemną. Myślę, żem był w wielkim gniewie. Ale nie miej obaw, panie Mackellar, nie miej obaw, mój przyjacielu... włosek ci z głowy nie spadnie. Zawieleśmy razem przeżyli... i jest to pewnym węzłem między nami. Ale myślę, panie Mackellar, że pójdę teraz do żony... tak, pójdę do żony...
I pewnym już krokiem wyszedł z pokoju, pozostawiając mnie w skrusze i żałości.
Nagle drzwi się otwarły i wpadła przez nie pani Henrykowa z pałającemi oczyma:
— Co to ma znaczyć? — krzyknęła. — Cóżeś aść zrobił memu mężowi? Czy nic waszeci nie nauczy, jakie jest aścine stanowisko w tym domu? Nigdy nie przestaniesz wścibiać nosa do każdej sprawy?
— Mościwa pani dobrodziejko — odpowiedziałem; — odkąd przebywam w tym domu, dość-ci już nasłuchałem się przykrych słów. Był czas, gdy stanowiły one codzienną mą strawę, a przecieżem wszystkie je przełknął. Co się tyczy sprawy dzisiejszej, możesz mnie aśćka łajać, jako ci się podoba, boć nie znajdziesz nigdy dostatecznie ciężkiego miana na mą głupotę. Mimo wszystko jam pragnął tylko dobrze uczynić.
Opowiedziałem jej wszystko szczerze, tak jakom tu zapisał. Wysłuchawszy mej relacji, zadumała się i widziałem, że jej rozjątrzenie zwolna nikło.
— Tak jest — odezwała się, — istotnie waćpan dobre miałeś zamiary. Ja sama miewałam podobną myśl, czy raczej podobną pokusę... i to sprawia, że ci wybaczam. Ale, na miły Bóg, czyż aść nie rozumiesz, że on już więcej znosić nie może?... On nie może więcej znosić! — załkała. — Struna jest naprężona i pęknąć może. Co tam może znaczyć przyszłość, gdy jemu poostanie tylko kilka dni życia?
— Amen! — odrzekłem. — Nie będę się już do niczego mieszał. Rad jestem, że dobrodziejka uznajesz szlachetność mych intencyj.
Tak — odparła, — ale gdy doszło do krytycznego momentu, raczejbym przypuszczała, że waćpanu zabraknie odwagi, bo to, co rzekłeś, były to słowa okrutne.
Zamilkła, poglądając na mnie; poczem nagle uśmiechnęła się nieznacznie i rzekła mi rzecz osobliwą:
— Wiesz-że, kim jesteś, panie Mackellar? Jesteś, ot, istna stara pannica!

Nic już godnego uwagi nie zdarzyło się w rodzinie aż do powrotu onego człowieka, pod złą gwiazdą urodzonego, — pana dziedzica. Tu jednak muszę zamieścić drugi urywek z pamiętników kawalera Burke, sam w sobie zajmujący, a dla celów mych nadzwyczaj potrzebny. Jest to jedyna, jaką rozporządzamy, wiadomość o indyjskich podróżach pana dziedzica; na tych też stronnicach spotyka się pierwszą wzmiankę o Hindusie zwanym Secundra Dass. Zauważę, iż wychodzi tu z całą pewnością na jaw jedna okoliczność, która gdyby nam była znaną jakie dwadzieścia lat temu, iluż klęsk i zgryzot udałoby się uniknąć! Oto Secundra Dass oddawna umiał mówić po angielsku...




ROZDZIAŁ VII
PRZYGODA KAWALERA BURKE W INDJACH
(Urywek z jego pamiętników)

...Znalazłem się przeto na ulicach onego miasta, którego miana ani rusz nie mogę sobie przypomnieć, boć nawet tak źle byłem obznajmiony z jego położeniem, iżem nie wiedział, mam-li na północ iść czy na południe. Ponieważ alarm był nagły, wybiegłem bez butów, bez pończoch nawet; kapelusz mi strącono w zamieszce, tobołek mój był wpadł w ręce Anglików; nie miałem innego towarzystwa prócz jednego Cypaja[15], nie miałem oręża prócz szpady, a w kieszeni jedną tylko sztukę monety. Krótko mówiąc, byłem zupełnie jako jeden z tych ludzi, których przypadki podał do naszej wiadomości p. Galland w swych wytwornych opowieściach. Ludzie ci, jak zapewne pamiętacie, ustawicznie napotykali nadzwyczajne przydarzenia; a oto ja sam właśniem się zetknął z przydarzeniem tak zdumiewającem, iż dalibóg nie potrafię po dziś dzień go wyjaśnić.
Cypaj był człowiekiem wielce uczciwym. Służył ongi przez wiele lat pod sztandarem francuskim, a dałby się w kawałki posiekać za każdego z dzielnych rodaków JPana Lally. Jego imię wyleciało mi z pamięci; dość że był to ten sam zuch, któregom już wzmiankował jako wzór niebywałej szlachetności, opowiadając, jako to on znalazł mnie i pana Fessac leżących w stanie nietrzeźwym na szańcach i nakrył nas słomą, gdy koło nas miał przechodzić nasz dowódca. Przeto teraz z całą swobodą jąłem zasięgać jego rady. Niełatwo było rzec co mamy czynić; wkońcu jednak zdecydowaliśmy się przeleźć przez jakiś mur ogrodowy, za którym mogliśmy z pewnością przespać się w cieniu drzew, a może, zdobyć turban i parę pantofli. Trudność mieliśmy tylko w wyborze, bo owa dzielnica miasta składała się z samych ogrodów otoczonych murami, a uliczki, które je rozgraniczały, były w tej nocnej godzinie zupełnie puste. Podstawiłem pod cypaja swe plecy i niebawem opuściliśmy się w szerokie ogrodzenie pełne drzew. Wszystko to ociekało rosą, co w tej krainie nader źle wpływa na zdrowie, zwłaszcza gdy chodzi o białych; jednakowoż zmęczenie moje było tak straszliwe, żem już napoły zasnął, gdy mój cypaj przywołał mnie znów do przytomności. Na przeciwnym końcu ogrodzenia nagle zabłysło jaskrawe światło i poczęło lśnić nieprzerwanie pomiędzy listowiem. Była to okoliczność wysoce niepożądana w takiem miejscu i o takiej porze, a ze względu na nasze położenie wypadało nam kierować się jak największą ostrożnością. Wysłałem cypaja na rekonesans; wrócił rychło z wiadomością, żeśmy wpadli z deszczu pod rynnę, jako że dom należał do białego człowieka, który najprawdopodobniej był Anglikiem.
— No, no! — odrzekłem — Jeżeli można ujrzeć tego białego człowieka, to chcę na niego popatrzeć, bo (Bogu niech będą dzięki!) więcej-ci bywa możliwości losu, niż komu się zdaje!
Przeto cypaj podprowadził mnie ku miejscu, z którego mogłem dobrze wzrokiem objąć dom cały. Był on otoczon szerokim gankiem; na tegoż podłodze stała lampa, bardzo pięknie uformowana, a koło niej siedzieli dwaj ludzie, skrzyżowawszy pod sobą nogi wschodnim obyczajem. Obaj byli owinięci w szaty muślinowe, jako krajowcy, atoli w jednym z nich rozpoznałem nietylko białego człowieka, ale nadto osobę dobrze znaną i mnie i czytelnikowi; był to zaiste nie kto inny, lecz ów dziedzic z Ballantrae, o którego dzielności i jenijuszu mówiłem już był tak często. Doszła mnie już dawniej pogłoska o jego przybyciu do Indyj, aleśmy się dotąd nigdy nie spotkali i małom-ci ja słyszał, co on porabia. W każdym razie, rzecz oczywista, skorom go poznał i znalazł się niemal w objęciach tak dawno zżytego ze mną kamrata, mniemałem, iż skończyły się wszystkie moje utrapienia. Wyszedłem śmiało na miejsce oświecone księżycem (a świecił on nadzwyczaj jasno w noc ową) i zawoławszy po imieniu na dziedzica Ballantrae, w kilku słowach powiadomiłem go o mem ciężkiem położeniu. Odwrócił się, nie okazując po sobie najmniejszego zdumienia, patrzył mi uważnie w oblicze, a gdy skończyłem mówić, jął coś gadać do swego towarzysza w barbarzyńskiem narzeczu tubylczem. Ów drugi człowiek, z wyglądu nader delikatny, bo nogi miał jak patyki, a palce do cybuszków podobne[16], podniósł się po chwili i przemówił:
— Sahib nie rozumie po angielsku. Ja rozumiem i widzę, że popełniłeś pan małą omyłkę... jaka, niestety, często może się zdarzyć. Ale Sahib radby się dowiedzieć, jakim sposobem dostałeś się do ogrodu.
— Ballantrae! — krzyknąłem. — Byłżebyś na tyle bezwstydny, by zapierać się mnie w żywe oblicze?
Ballantrae ani drgnął, wpatrując się we mnie nieruchomo, jakoby te posągi, co stoją, w indyjskich pagodach.
— Sahib nie rozumie mowy angielskiej — powtórzył krajowiec, równie płynnie jak poprzednio. — Sahib chce się dowiedzieć jak przybyłeś do ogrodu.
— Ach, niechże go djabli porwą! — krzyknąłem. — On chciałby się dowiedzieć, jak dostałem się do ogrodu? Dobrze, mój złoty człowieku, bądź-że tak uprzejmy i racz w mem imieniu oświadczyć jak najuniżeniej sahibowi, że jest nas tu dwóch żołnierzy, których nie zna ani z widzenia ani ze słychu, atoli cypaj, o którym mówię, jest człowiekiem honorowym, jak i ja jestem... a jeżeli nie dostaniemy tu jadła, turbanu, pantofli oraz piętnastu rupij drobnemi pieniędzmi na przygodne wydatki, tedy dalibóg, mój przyjacielu, moje przybycie do ogrodu może być wam okazją nielada przykrości.
Oni zaczęli znów odgrywać komedję, rozmawiając przez dłuższą chwilę po hindustańsku, poczem znów odezwał się Hindus, z tym samym co poprzednio uśmiechem, ale wzdychając, jakoby był znudzony powtarzaniem zapytania:
— Sahib radby wiedzieć, w jaki sposób dostaliście się do ogrodu.
— Takąż mamy obrać drogę? — odrzekłem i położywszy dłoń na rękojeści szpady, rozkazałem cypajowi, by dobył oręża.
Siedzący na ganku Hindus, wciąż jeszcze uśmiechając się, wydobył z zanadrza pistolet. Ballantrae nie drgnął ani jednym muskułem, wiedziałem jednak doskonale, że jest przygotowany na wszystko.
— Sahib uważa, że najlepiej byłoby wam stąd odejść — ozwał się Hindus.
Mówiąc szczerze, sam też byłem tej myśli boć huk pistoletu byłby dalibóg okazją do powieszenia nas obu.
— Powiedz Sahibowi, że uważam go za człowieka bez czci i wiary — zawołałem, odwracając się z gestem pogardy.
Nie uszedłem trzech kroków, gdy odwołał mnie głos Hindusa:
— Sahib radby wiedzieć, czy ma przed sobą pewnego irlandzkiego chudopachołka...
Przy tych słowach Ballantrae uśmiechnął się i schylił się w niskim pokłonie.
— Co to ma znaczyć? — zapytałem.
— Sahib mówi, byś oto spytał swego przyjaciela Mackellara — odrzekł Hindus. — Sahib woła, że już kwita.
— Powiedz Sahibowi, że jeszcze się spotkamy, a wtedy odpłacę mu się za jego szkockie błazeństwa! — krzyknąłem.
Gdym odchodził, jeszcze owa dwójka trwała w urągliwym uśmiechu.
Nie ulega wątpliwości, że w mem zachowaniu można dopatrzeć się niejednej skazy; a gdy człowiek, choćby najdzielniejszy, zwraca się do potomności z relacją o swoich przygodach, tedy musi prawie napewno spodziewać się, iż doczeka się losu Aleksandra i Cezara i na drodze swej spotka oszczerców. Jednej atoli rzeczy nigdy nie można było zarzucić Franciszkowi Burke: nigdyć on nie odwrócił się plecyma od przyjaciela...

(Tu następuje ustęp, który kawaler Burke troskliwie zamazał przed wysłaniem mi rękopisu. Niewątpliwie były tam jakieś zgoła zresztą zrozumiałe utyskiwania na moją rzekomą niedyskrecję... co do której wcale się nie poczuwam, bo sobie nic w tej mierze przypomnieć nie mogę. Być może, że pan Henryk za mało miał się na baczności; jest też rzeczą możliwą, że pan dziedzic znalazł jakiś sposób przetrząsania mej korespondencji i że sam czytał list wysłany z Troyes, a przez zemstę zań dokonał owego okrutnego żartu na panu Burke w jego straszliwej opresji. Pan dziedzic, mimo swej złośliwości i szaleńczego usposobienia, nie był pozbawiony pewnej przyrodzonej tkliwości; wierzę, iż początkowo był szczerze przywiązany do pana Burke, atoli myśl o zdradzie wysuszyła źródło jego nader płytkiej przyjaźni, a wstrętna jego natura ujawniła się w całej nagości. E. Mc. K.).


ROZDZIAŁ VIII.
WRÓG WE DWORZE

Dziwna to rzecz, że napróżno usiłuję przypomnieć sobie jedną datę... i to datę zdarzenia, które przeinaczyło do cna tryb mego życia i wygnało nas wszystkich do dalekich, obcych krajów. Bo też, prawdę powiedziawszy, zostałem wówczas wytrącony ze wszystkich mych nawyków; przekonywam się, że rejestry moje z tych czasów są prowadzone bardzo nieporządnie, niemasz w nich oznaczenia daty przez kilka tygodni, a sam sposób pisania znamionuje człowieka bliskiego desperacji. W każdym razie było to z końcem marca lub z początkiem kwietnia roku Pańskiego 1764. W nocy trapiły mnie sny ciężkie, a zbudziłem się z przeczuciem, iż spadnie na mnie jakoweś nieszczęście. Przeczucie to było tak silne, iż w koszuli i szarawarach zbiegłem corychlej na dół, a pamiętam, że ręka mi się trzęsła, gdym chwytał się poręczy. Poranek był słoneczny, ale zimny, ubielony tęgim przymrozkiem; kosy podśpiewywały sobie dziwnie głośno i dźwięcznie dokoła durrisdeerskiego dworu, a szum morza słychać było w każdej z dworskich komnat. Gdym przechodził koło drzwi świetlicy, zwrócił mą uwagę jeszcze jeden dźwięk — mianowicie dźwięk rozmowy, Podszedłem bliżej... i stanąłem w miejscu, jak człowiek, co śni. Słyszałem z całą pewnością jakiś głos ludzki — i to we własnym domu mego pana — a przecież był to głos nieznany mi zupełnie; byłem napewno w kraju ojczystym i do uszu mych dochodziła ludzka rozmowa — a przecież, choć słuch wytężałem, nie mogłem uchwycić ani jednej zgłoski. Przyszła mi na myśl stara baśń o jakowejś wróżce (czy może poprostu powsinodze); wróżka ta rzekomo za dawniejszych pokoleń zawitała do rodzinnego gniazda mych ojców i przebywała tam może tydzień, rozmawiając nieraz językiem niepojętym zgoła dla słuchaczy, poczem odeszła, tak, jak przyszła, pod osłoną nocy, nie zostawiając po sobie bodaj nawet nazwiska. Ogarnął mnie lekki lęk, większa jednakże ciekawość. Otworzyłem przeto drzwi i wszedłem do świetlicy.
Niesprzątnięta zastawa wczorajszej wieczerzy leżała jeszcze na stole; okiennice były zamknięte, lecz światło dzienne tu i owdzie zazierało przez szpary; pozatem komnata była tylko trochę rozjaśniona jedyną świecą oraz nikłym odblaskiem resztek ognia na kominku. Koło kominka siedziało dwóch ludzi. Jednego, odzianego w długi płaszcz i zdarte buty z cholewkami; poznałem odrazu: był to ptak złej wróżby, który znów do nas zawitał!... Co się tyczy drugiego, który, przysiadł się do samych niemal szczątków pałającego krwawym blaskiem ogniska, a był odzieżą szczelnie owinięty niby egipska mumja, tylko tyle mogłem rozpoznać, że był budowy wątłej, miał cerę ciemną, jakiej się nie spotyka nigdzie w Europie, niezwykle wysokie czoło i oko bystre, ukradkiem patrzące. Na podłodze leżało kilka tobołków i niewielki sepecik; sądząc ze szczupłości tych pakunków tudzież z wyglądu butów pana dziedzica, ordynarnie załatanych przez jakiegoś niedbałego szewca wiejskiego, wnosić można było, że djabeł niezbyt poszczęścił przybyszowi.
Za mojem przybyciem gość powstał z miejsca. Skrzyżowały się nasze spojrzenia — i sam nie wiem, czemu to przypisać, ale duch we mnie nagle wstąpił i wzbił się w górę, niby skowronek w poranek majowy.
— Ha! To waćpan! — odezwałem się, a czułem, jaką radością mnie napełnia śmiały ton mojego głosu.
— Ja we własnej osobie, zacny panie Mackellar — odpowiedział pan dziedzic.
— Tym razem, jak widzę, przywiodłeś waszmość za sobą tego czarnego psa — mówiłem dalej.
— Chodzi zapewne o Secundrę Dassa? — zapytał pan dziedzic. — Pozwól że ci go przedstawię. Jest to rodowity szlachcic indyjski...
— Hm! — odparłem. — Nie jestem-ci wielkim miłośnikiem ani waćpana ani pańskich przyjaciół, panie Bally. Ale zaraz tu wpuszczę nieco światła i przyjrzę się wam dokładniej.
To mówiąc, podszedłem ku wschodniemu oknu i rozwarłem okiennice.
Przy świetle dziennem dopiero poznać mogłem, jak zmienił się ten człowiek. Później, gdyśmy znaleźli się wszyscy razem, bardziej byłem zdumiony, widząc, jak nieznaczne piętno czas na nim wycisnął; pierwsze jednak wrażenie moje było wręcz przeciwne.
— Starzejesz się waszmość — przemówiłem.
Po jego twarzy przebiegła chmurka posępna.
— Jeślibyś wasze mógł obaczyć własne swe oblicze — odpowiedział, — napewnobyś nie mówił nic więcej w tej materji.
— Phi! — odparłem. — Mnie starość nie przeraża. Tak mi się zdaje, że zawsze byłem stary; teraz zaś, dzięki Bogu, cieszę się większem uznaniem i poważaniem. Niekażdy może to o sobie powiedzieć, mości panie Bally! Dla waszmości zmarszczki na czole są klęską prawdziwą; życie zaczyna już zamykać się za waszmością, niby więzienie; niebawem śmierć do drzwi zapuka... i nie widzę, z jakiego źródła będziesz waszmość czerpał swe pocieszenia.
Tu pan dziedzic zwrócił się do Secundry Dassa i jął z nim coś gwarzyć w języku hindustańskim, z czegom jedynie wymiarkował (przyznaję, że nie bez przyjemności), iż moje uwagi mocno go zabolały. Przez cały ten czas, nawet gdym podrwiwał sobie z nieprzyjaciela, myśl moja (możecie mi wierzyć) zajęta była całkiem innemi sprawami, a głównie tem, w jaki sposób możnaby się prędko a niepostrzeżenie porozumieć z panem Henrykiem. W krótkiej chwili wypoczynku, jaką mi teraz dano, skupiłem wszystkie siły umysłu, by wpaść przecie na jakiś koncept, alić naraz, gdym zwrócił oczy w inną stronę, ujrzałem samego pana Henryka; stał w drzwiach i wedle wszelkich pozorów był najzupełniej spokojny. W tejże chwili, gdym spotkał się z jego spojrzeniem, przestąpił próg i wszedł do pokoju. Pan dziedzic posłyszał jego kroki i ze swej strony posunął się ku niemu; gdy już ich dzieliło kilka stóp odległości, bracia stanęli, mierząc się długo wzrokiem, poczem pan mój uśmiechnął się, skłonił się nieco i wykonał żwawy obrót w mą stronę:
— Panie Mackellar, — rzekł, — trzeba pomyśleć o śniadaniu dla tych wędrowców.
Widać było, że się pan dziedzic trochę stropił; tem-ci więcej jednak okazywał bezczelności zarówno w mowie jak w manierach.
— Głodny jestem jak pies — odezwał się. — Każ mi coś dobrego podać, Henryku!
Pan Henryk zwrócił się doń z tym samym cierpkim uśmiechem.
— Lordzie Durrisdeer... — poprawił.
— O, w rodzinie niepotrzebne takie ceremomnje — odrzekł pan dziedzic.
— Każdy w tym domu darzy mnie przysługującym mi tytułem — rzekł pan Henryk. — Jeżeli aść uważasz za stosowne czynić w tym względzie wyjątek, pozwolę ci zastanowić się nad tem, jak na rzecz tę zapatrywać się będą ludzie obcy i czy to nie będzie poczytane za objaw bezsilnej zazdrości.
O mało nie klasnąłem w ręce z zachwytu, tem bardziej, że pan mój, nie zostawiając bratu ani chwilki czasu na odpowiedź, dał mi znak ręką i wraz ze mną wyszedł natychmiast z pokoju.
— Chodź waćpan żwawo — odezwał się do mnie; — musimy wymieść robactwo z tego domu.
I pomknął przez korytarze tak szybkim krokiem, że ledwo mogłem za nim nadążyć; skierował się wprost ku drzwiom Jana Pawła, otwarł je bez pukania i wszedł do środka. Jan nibyto spał jak zabity, ale pan mój nawet nie myślał udawać, że go budzi.
— Janie Pawle, — przemówił najspokojniejszym w świecie głosem, — gdyby nie to, że służyłeś długo memu ojcu, dawnobym cię, jako psa, wygnał z domu. Jeżeli w ciągu pół godziny przekonam się, żeś stąd wyjechał, będziesz w Edymburgu odbierał swą płacę. Jeżelibyś zasię marudził tutaj albo w St. Bride, to chociażeś człek sędziwy i stary sługa, dalibóg znajdę zadziwiający sposób, by ukarać cię za nieposłuszeństwo. Wstawaj i uchodź czemprędzej. Drzwi, przez które wpuściłeś tych ludzi, będą ci teraz drogą wyjścia. Nie życzę sobie, by mój syn miał kiedy widzieć twoje oblicze.
— Cieszę się, że waszmość tak spokojnie zniosłeś rzecz tę całą — odezwałem się, gdyśmy znów znaleźli się sam na sam.
— Spokojnie?! — krzyknął pan Henryk i ująwszy mnie znagła za rękę, przyłożył ją do swego serca, które biło głośno niby miot kowalski.
To odkrycie napełniło mnie trwogą i podziwem. Żaden organizm nie zdołałby znieść tak gwałtownego naprężenia; cóż dopiero mówić o jego organiźmie, który już i tak był rozbity! Poprzysiągłem sobie w duchu, iż musimy corychlej doprowadzić do końca tę okropną sytuację.
— Mniemam, iż dobrzeby było, jeślibym zawiadomił panią dobrodziejkę — odezwałem się. Prawdę mówiąc, to jemu wypadało iść z tą wieścią, atoli liczyłem — i nie bezpodstawnie — na jego obojętność.
— Dobrze — odpowiedział. — Chcę przyspieszyć śniadanie; powinniśmy wszyscy zjawić się przy stole, nawet Aleksander; niech się zdaje, że nie obawiamy się niczego.
Pobiegłem do pokoju mej pani i bez żadnych wstępów wyjawiłem jej całą nowinę.
— Byłam na to zdawna przygotowana — odrzekła. — Musimy spakować się dziś pocichu i równie sekretnie wymknąć się nocą z domu. Bogu niech będą dzięki, że mamy jeszcze jedno domostwo! Pierwszy okręt, jaki wyrusza w drogę, powiezie nas do Nowego Jorku.
— A z nim co będzie? — zapytałem.
— Zostawimy mu Durrisdeer — zawołała. — Niech sobie tu robi, co mu się podoba.
— O nie, za pozwoleniem mości dobrodziejki! — odpowiedziałem. — Będzie tu miał brytana, co go potrafi tęgo pilnować! Ot, jak my tu urządzim naszego gościa: damy mu i łóżko i strawę i konia do przejażdżki, jeżeli się będzie odpowiednio sprawował, ale klucze (jeżeli waćpani dobrodziejka nie będziesz miała nic przeciw temu) pozostaną w rękach niejakiego Mackellar, któremu waćpani dobrodziejka możesz zaufać, bo będzie miał o wszystkiem pieczę należytą.
— Panie Mackellar, — zawołała, — wdzięczna jestem waszeci za myśl tę zacną. Wszystko będzie pozostawione w aścinych rękach. Jeżeli los nam każe iść w dziką krainę, tedy waćpanu przekazuję, byś wziął na siebie naszą pomstę. Poślij Macconochiego do St. Bride, by cichaczem wystarał się o konie i sprowadził rejenta. Mój mąż musi pozostawić pełnomocnictwa.
W tej chwili pan mój podszedł ku drzwiom; zwierzyliśmy mu się z naszym planem.
— Nie chcę o tem słyszeć! — zawołał. — On gotów pomyśleć, że się go boję. Chcę za łaską Bożą pozostać aż do śmierci w rodzinnym mym domu... i niemasz nikogo, ktoby mnie stąd zdołał wyciągnąć! Tu mieszkam i tu zostanę raz na zawsze, naprzekór wszystkim mocom piekielnym!
Nie umiem dać należytego wyobrażenia o gwałtowności i tonie słów jego; dość, że staliśmy w przerażeniu oboje, zwłaszcza ja, który i do niedawna byłem byłem świadkiem jego panowania nad sobą. Przytomność mi przywróciło spojrzenie mej pani, poruszając mnie do głębi serca. Dałem jej ukradkiem znak, by odeszła; zostawszy sam na sam z panem Henrykiem, biegającym jak szaleniec z jednego końca pokoju w drugi, podszedłem ku niemu i złożyłem dłoń na jego ramieniu.
— Panie miłościwy — odezwałem się, pozwól, że będę z tobą mówił szczerze a otwarcie. Jeżeli ostatni raz mam to czynić, tem-ci lepiej, bom już jest zmęczony tą rolą.
— Nic mnie nie odmieni — odpowiedział pan Henryk. — Boże broń, bym nie chciał was słuchać... ale nic odmienić mnie nie zdoła.
Powiedział to głosem stanowczym, ale bez znaków poprzedniej gwałtowności, co już poczęło podnosić me nadzieje.
— Doskonale! — rzekłem na to. — Stać mnie i na mówienie po próżnicy.
Wskazałem mu krzesło; usiadł i wpatrzył się we mnie.
— Przypominam sobie czas, kiedy jm pani dobrodziejka mało myślała o waszmości — odezwałem się.
— Nigdym o tem nie mówił, dopóki tak było — odparł pan Henryk, mieniąc się na twarzy. — Zresztą wszystko już się odmieniło.
— A czy waszmości wiadomo, jak daleko zaszła ta odmiana? — zapytałem. — Wiesz-li waszmość, do jakiego stopnia wszystko się zmieniło? Wszystko do góry nogami się przewróciło, mościpanie! Teraz to pani dobrodziejka uprasza waćpana o słowo życzliwe... i niestety daremne są jej starania. Czy waćpan wiesz, z kim ona spędza dnie całe, gdy waćpan przebywasz poza domem, włócząc się kędyś po ogrodzie? Panie łaskawy, toż ona z konieczności cieszyć się musi towarzystwem pewnego starego nudziary, ekonoma, którego imię Efraim Mackellar; sądzę zaś, że waszmość potrafisz sobie uświadomić, co to za towarzystwo, bo jeżeli się nie mylę, sam kiedyś musiałeś na niem poprzestawać...
— Panie Mackellar! — zawołał pan Henryk, zrywając się na równe nogi. — Panie Mackellar, na miłość Boską!
— Ani nazwisko Mackellara ani święte Imię Boskie nie zdoła zmienić tej prawdy, którą tu ukazuję waszmości, — rzekłem na to. — Zali godzi się, byś waćpan, wycierpiawszy tak wiele, miał innym przyczyniać cierpienia? Czy to po chrześcijańsku?... Ale waszmość tak jesteś oddany swemu nowemu przyjacielowi, iż o starych zgoła już nie pamiętasz; wszyscy oni już znikli z twej pamięci! A przecież oni w najczarniejszych chwilach zawżdy stali przy waszmości; pani dobrodziejki nienajmniejszy był w tem udział. I czy waszmość pomyślałeś kiedy o niej właśnie, o dobrodziejce? pomyślał-żeś o tem, co ona przecierpiała w noc ową pamiętną? albo o tem, jak tkliwą i oddaną była ci odtąd małżonką? albo o tem, w jakiem położeniu ona dziś się znajduje? Nigdy waćpanu przez myśl to nie przeszło! Dla waszmości to dumą i ambicją całą, by zostać tutaj i zmierzyć się z tym człowiekiem... a ona też musi zostawać tu z waćpanem. Duma pańska... rzecz to wielka! Zważyć jednak trzeba, że j. m. pani dobrodziejka jest tylko kobietą, waszmość zaś jesteś wielkim, tęgim mężczyzną! Ona jest kobietą, której poprzysięgałeś wszelką pomoc, opiekę i obronę... co więcej, jest to rodzona matka twojego syna.
— Gorzkie są twoje słowa, mości Mackellar, odrzekł mi na to, — ale dalibóg boję się, czy nie zawierają w sobie prawdy. Okazałem się niegodny szczęścia, jakie mnie nawiedzało. Proś tu wasze do mnie moją małżonkę!
Jm. dobrodziejka bawiła nieopodal, czekając na wynik rozmowy. Gdym ją wprowadził, pan Henryk wziął nas oboje za ręce i położył je wraz na swojem sercu.
— Dwoje przyjaciół miałem w życiu — przemówił. — Im zawdzięczam wszelkie radości, jakich doznałem kiedykolwiek. Skoro powzięliście oboje myśl jedną, doprawdy byłbym ostatnim niewdzięcznikiem...
Tu zacisnął usta i spojrzał na nas nieprzytomnemi oczyma.
— Róbcie ze mną, co chcecie — rzekł po chwili; — ale myślę...
Znów przerwał na chwilę.
— Róbcie, co wam się podoba — dokończył; — Bóg wie, że was kocham i darzę szacunkiem.
I opuściwszy nasze dłonie, odwrócił się, odszedł parę kroków i jął spoglądać przez okno. Ale pani pobiegła za nim, wołając go po imieniu i rzuciła mu się na szyję, płacząc rzewnie.
Wyszedłem i zamknąwszy drzwi za sobą, stałem przez chwilę w miejscu, dziękując Bogu z głębi serca.

Zgodnie z wolą mego pana spotkaliśmy się wszyscy przy śniadaniu. Pan dziedzic przez ten czas już był zzuł swe połatane cholewki i przybrał się w strój stosowny na oną godzinę. Secundra Dass nie był już spowinięty w długie chusty, lecz miał na sobie przyzwoity czarny garnitur, w którym nie było mu zgoła do twarzy. Stali obaj przy wielkiem oknie, patrząc kędyś daleko. Gdy rodzina weszła, odwrócili się natychmiast; czarny człowiek (jak go już przezwano w domu) schylił się niemal do kolan, natomiast pan dziedzic chciał podbiec, jakoby w celu przywitania się z bliskimi — atoli j. m. dobrodziejka powstrzymała go, dygnąwszy mu zdaleka i trzymając dzieci poza sobą. Pan mój wysunął się nieco naprzód, tak, iż troje osób z domu Durrisdeer znalazło się wobec siebie niemal twarzą w twarz. Rękę czasu znać było na wszystkich; zdało mi się, iż na zmienionych obliczach czytam groźne memento mori; najwięcej jednak to mnie przejęło, iż ten nieszczęśnik jakoś najłatwiej przetrzymał swoje lata. Jejmość dobrodziejka, już się była całkiem przekształciła w dostojną matronę, godną małżonkę człowieka, stojącego na czele licznej rodziny i czeladzi. Mój pan stał się już trochę ociężały w ruchach, przygarbił się, chód miał przyspieszony, jakoby się go wyuczał od p. Aleksandra; twarz schudła i wyciągnęła się, tak, iż wydawała się dłuższą niż dawniej; jawił się na niej niekiedy uśmiech jakiś dziwny, w którym jakoby mieszała się gorycz z namiętnością. Pan dziedzic tymczasem trzymał się wciąż prosto, aczkolwiek z niejakim wysiłkiem; brwi miał pośrodku przegrodzone hardemi rysami, a usta złożone jakby do rozkazywania. Była w nim cała srogość, a potrosze i wspaniałość, jaką ma Szatan w „Raju utraconym“ jm. pana Miltona! Pomimowoli patrzyłem na tego człowieka z wielkim podziwem, i tylko mnie dziwiło, żem przytem tak małą odczuwał trwogę.
Ale bo też zaiste (gdyśmy siedzieli przy stole) wydawało się, jakoby znaczenie jego całkiem już przygasło; nawet dawnej ostrości zębów jego obecnie nie znać było wcale. Znaliśmy go wprzódy, jako czarodzieja, panującego nad żywiołami, a teraz oto przeistoczył się w najzwyczajniejszego sobie, dobrze ułożonego człowieka, który gawędził przy stole tak samo jak jego sąsiedzi. Bo prawdę powiedziawszy, w czyjeż uszy miał wlewać teraz swe obłudne i oszczercze słowa, gdy ojciec jego już umarł, a mośpaństwo żyli z sobą w przykładnej zgodzie? Teraz dopiero, niby w nagłem jasnowidzeniu, zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, jak ogromnie przeceniałem dotychczas bystrość umysłu i chytrość tego człowieka. Jeszcze i teraz nie brak mu było złośliwości, obłudny był, jako i pierwej, lecz gdy minęła okazja, która zapewniała mu przewagę, siedział oto bezsilny; była to jeszcze żmija, ale żmija, co niepotrzebnie zmarnowała truciznę. Dwie jeszcze myśli przeszły mi przez głowę, gdyśmy siedzieli przy śniadaniu: primo, że p. dziedzic czuł pewne upokorzenie (powiedziałbym nieomal: rozbity), przekonawszy się, iż jego niecne zamiary spełzły na niczem; secundo, że może pan mój miał słuszność i że niepotrzebnie gotowaliśmy się do ucieczki przed niegroźnym już nieprzyjacielem. Atoli odżyło we mnie wspomnienie owej wielkiej serca palpitacji, jaką widziałem u pana Henryka, i rzekłem sobie, że tylko gwoli jego życia jesteśmy zmuszeni odgrywać rolę tchórzów.
Gdy śniadanie się skończyło, pan dziedzic poszedł za mną do mego pokoju i rozsiadłszy się w krześle (które mu omieszkałem był podać), spytał mnie, co my z nim poczniem.
— Cóżby miało być, mości panie Bally — odpowiedziałem; — narazie dom będzie jeszcze otwarty dla waszmości.
— Narazie? — powtórzył. — Podobno niebardzo rozumiem aścine słowa.
— Rzecz jest całkiem jasna — odpowiedziałem. — Pozwalając waćpanu tu przebywać, liczyć się musim z naszą reputacją; jeżeli waćpan zniesławisz się publicznie jakimkolwiek złym postępkiem, wydalimy cię stąd natychmiast.
— Widzę, żeś shardział i stałeś się bezczelnie zuchwały — rzekł dziedzic, marszcząc brew groźnie.
— W dobrej szkole mnie uczono — odciąłem się. — Waćpan zaś sam chyba to spostrzegłeś, że ze śmiercią starszego pana jegomości aścina moc rozwiała się doszczętnie. Teraz już się nie boję waćpana, mości Bally... mniemam nawet (niech mi to Bóg przebaczy), że pańskie towarzystwo sprawia mi niejaką przyjemność.
On na to wybuchnął głośnym śmiechem, który — jakom odrazu zmiarkował — nie był szczery.
— Przybyłem tu z pustą kieszenią — odezwał się po chwili.
— Nie sądzę, by miał wpaść tam waćpanu choćby grosz jeden — odparłem. — Radzę panu nie budować na tem żadnych nadziei.
— Co się tyczy tegu punktu, miałbym coś do powiedzenia — odrzekł na to pan dziedzic.
— Naprawdę? — odpowiedziałem. — Nie mogę odgadnąć, co to takiego będzie.
— Ho, ho! silisz się wasze na poufałość! — rzekł dziedzic. — Mam-ci ja jeszcze jedną silną pozycję... Boicie się skandalu, a ja z tego korzystam.
— Za pozwoleniem, mości panie Bally — odrzekłem. — Nie boimy się wcale skandalu w związku z waszmością.
On znów się roześmiał i rzekł: — Ha, widzę, żeś się ćwiczył w dawaniu ciętych odpowiedzi. — Ale mowa to rzecz łatwa, niekiedy zaś bardzo zwodnicza. Ostrzegam waćpana, iż mogę i ja zjadliwość swą okazać w tym domu. O wiele mądrzej waćpan postąpisz, gdy dasz mi pieniądze i obaczysz, jak stąd odjadę.
To rzekłszy, kiwnął mi ręką i wyszedł z pokoju.
Wkrótce potem nadszedł pan Henryk z rejentem panem Carlyle; przyniesiono butelkę starego wina i wszyscyśmy wypili po szklance, zanim przystąpiliśmy do interesu. Wówczas to przygotowano i prawnie przeprowadzono wszystkie konieczne sprawy, a majętności szkockie powierzono opiece mojej i pana Carlyle'a.
— Został jeszcze, mości panie Carlyle, jeden punkt, co do którego chciałbym, byś waszmość oddał nam sprawiedliwość — rzekł pan Henryk, gdy już załatwiono wspomniane powyżej sprawy. — Ten nagły nasz wyjazd, zbiegający się z powrotem mego brata, będzie niewątpliwie różnie przez ludzi omawiany. Pragnąłbym, byś waćpan raczył nie dopuszczać do jakiegokolwiek łączenia tych dwóch okoliczności.
— Zrobię z tego punkt odpowiedni, panie łaskawy — rzekł pan Carlyle. — Zatem pan dzie... pan Bally nie będzie towarzyszył waszmości?
— Jest to punkt, ku któremu właśnie zmierzam — rzekł pan Henryk. — Pan Bally zostaje w Durrisdeerze pod opieką obecnego tu pana Mackellara... ale nie życzę sobie, by miał kiedykolwiek wiedzieć o kierunku naszej podróży.
— Wszelakoż gminna pogłoska... — zaczął rejent.
— Ho! kładę ci na sercu, mości panie Mackellar, iż rzecz cała ma być w ścisłym sekrecie pomiędzy nami — przerwał pan Henryk. — Oprócz waćpana oraz pana Mackellara nikt nie powinien wiedzieć o żadnym z mych kroków.
— A pan Bally zostanie tutaj? — spytał pan Carlyle. — No, tak, tak, rozumiem. Pełnomocnictwa, jakie waszmość zostawiasz... — tu przerwał znów na chwilę. — Panie Mackellar, nałożono na nas dość ciężki obowiązek.
— Bez wątpienia, dobrodziejku — odrzekłem.
— Bez wątpienia — powtórzył prawnik. — Więc pan Bally nie będzie miał tu głosu?
— Nie będzie miał wcale głosu — odrzekł pan Henryk; — a przytem, sądzę, nie będzie miał i najmniejszego wpływu. Pan Bally niedobrym bywał doradcą.
— Rozumiem — skinął głową rejent. — Ale nawiasem mówiąc, czy pan Bally posiada jakie środki do życia?
— Miarkuję, że nie posiada grosza przy duszy odrzekł pan Henryk. — Daję mu przeto w tym domu wszystko co potrzeba: jadło i opał.
— A jak będzie z pensją? — zapytał prawnik. — Jeżeli mam dzielić się odpowiedzialnością, tedy waszmość przyznasz, iż pożądaną jest rzeczą, bym rozumiał pańskie zapatrywania. Więc jak się przedstawia sprawa pensji?
— Pensji mu żadnej nie będę wypłacał — odrzekł pan Henryk. — Pragnę, by pan Bally żył bardzo skromnie. Jego postępowanie niezawsze sprawiało nam przyjemność.
— Zaś w kwestjach pieniężnych — dodałem — okazywał się haniebnie złym gospodarzem. Spójrzno waszmość, panie rejencie, na ten wyciąg, gdzie zestawiłem różne kwoty pieniężne, jakie ten człowiek wyciągnął z naszego majątku w ciągu ostatnich lat kilkunastu. Całość daje sumę wcale znaczną.
Pan Carlyle złożył usta, jakby pogwizdując i rzekł:
— No, no! Tego to ani się nie domyślałem! Raz jeszcze racz mi wybaczyć, łaskawy panie, jeżeli wydam się zbyt natarczywy, ale doprawdy jest rzeczą pożądaną, bym mógł poznać pańskie intencje. A nuż pan Mackellar umrze i zostanę jako jedyny powiernik całej sprawy? Czyby więc nie było bardziej na rękę waszmości, żeby pan Bally... hm... wyjechał z kraju?
Pan mój spojrzał badawczo na rejenta.
— Czemu aść o to pytasz? — zagabnął go.
— Dochodzę do wniosku, miłościwy panie, że pan Bally nie jest bynajmniej pociechą swej rodziny — rzekł prawnik, uśmiechając się.
Twarz pana Henryka nagle sposępniała.
— Bodajby go djabli...! wykrzyknął i jął nalewać sobie wina do szklanki, atoli ręka tak mu się trzęsła, iż połowę napitku wylał sobie na kamizelkę. Drugi to raz pan mój, wśród statecznego zresztą i rozsądnego zachowania się, dał się ponieść gniewliwości. Zaskoczyło to pana Carlyle‘a, który odtąd jął przyglądać się memu panu ze skrytą ciekawością; we mnie zaś fakt ten wznowił przekonanie, iż czynimy, co tylko możem najlepszego, dla ratowania zdrowia i rozumu mego pana.
Wyjąwszy owo chwilowe uniesienie, cała rozmowa była prowadzona nader pomyślnie. Pan Carlyle, obyczajem prawników, chciał wszystko omówić szczegół za szczegółem. W ten sposób nabraliśmy przekonania, że daliśmy podwalinę lepszemu względem nas uczuciu w okolicy i że samo złe sprawowanie się pana dziedzica napewno dokończy tego, cośmy zaczęli. Jakoż rejent przed swym wyjazdem naprowadził nas na to, że już pewne iskierki prawdy poczęły się rozszerzać po świecie.
— Winienem może wyjaśnić waszmości — odezwał się, przystanąwszy z kapeluszem w ręce — że niezupełnie byłem zaskoczony waszmościnemi rozporządzeniami w sprawie pana Bally‘ego. Pewne z tą sprawą związane pogłoski rozeszły się wówczas, gdy pan Bally bawił po raz ostatni w Durrisdeerze. Opowiadano wówczas o jakiejś kobiecie St. Bride, względem której postąpiłeś waszmość nadzwyczaj wspaniałomyślnie, a z którą pan Bally obszedł się dość okrutnie. Także i układ majątkowy był przedmiotem długotrwałych rozstrząsań. Krótko mówiąc, było o tem wszystkiem dużo różnorodnej gadaniny, a niektórzy mędrkowie wypowiadali nader mocne opinje. Ja nie przechylałem się ani na jedną ani na drugą stronę, jak przystało człowiekowi mej profesji, atoli rejestr pana Mackellara nakoniec otworzył mi oczy. Sądzę, panie Mackellar, że ani pan ani ja nie będziemy mu dawali nazbyt wiele swobody.
Reszta tego ważnego dnia przeszła szczęśliwie. Naszą polityką było mieć przeciwnika wciąż na oku, to też na zmianę z innymi pilnowałem go czujnie. Zdaje mi się, że w nim wyrastać poczęła odwaga, gdy spostrzegł, jak mamy się na baczności; wiem też, że moja odwaga gasnąć poczęła niepostrzeżenie. Co mnie najwięcej trwożyło, to niesłychana zręczność z jaką ten człowiek umiał się wkręcać we wszystkie nasze kłopoty. Zdarzyło się komu z was, po upadku z konia, wyczuwać rękę chirurga, umiejętnie rozgarniającego i badającego muskuły, póki nie uchwyci mocno za miejsce skaleczone? Podobnież sprawiał się pan dziedzic; miał język niebywale zręczny do zadawania pytań, a i oczy niezwykle bystre, co wszystko wpatrzeć umiały. Zanim się spostrzegłem, na co się zanosi, ten człowiek zaczął przedemną ubolewać nad nieczułością mego pana w stosunku do j. m. dobrodziejki i do mnie, oraz nad jego nadmierną pobłażliwością wobec syna. Nie bez strachu zauważyłem, że do tego ostatniego punktu powracał kilkakrotnie. Chłopak początkowo okazywał pewien lęk wobec stryja, z czego wniosłem niezbicie, że jego ojciec był natyle nierozsądny, by wbić mu w głowę to, co już mu w nią kiedyś zaczął kłaść nieopatrznie. Gdy zasię patrzyłem na tego człowieka tak wciąż pięknego, tak wybornego mówcę, mającego do opowiedzenia tyle różnych przygód, widziałem, że taka właśnie osobistość zdolna jest podbić chłopięcą imainację. Jan Paweł dopiero rankiem dnia owego wyjechał z domu, a nie należy przypuszczać, by miał dotychczas trzymać język za zębami, gdy szło o temat tak mu ulubiony... to też pan Aleksander mógł znaleźć się w roli Dydony, płonącej ciekawością słuchania, przy nim zaś pan dziedzic, niby jakiś djabelski Eneasz, pełen opowieści najmilszych dla każdego w świecie młodzieńczego ucha, o rzeczach takich jak bitwy, morskie przeciwności, ucieczki przed pościgiem, leśne ostępy na zachodzie oraz (od czasu ostatniej jego podróży) kraina indyjska z jej starożytnemi grodami. Już zgóry przewidywałem — z całą oczywistością — jak sprytnie będą użyte te ponęty i jaką władzę nad duszą chłopaka mocen będzie zdobyć zwolna tym sposobem ów człowiek. Póki ten był w domu, żaden zakaz nie byłby na tyle silny, by mógł rozdzielić tę dwójkę; boć jeżeli trudno bywa czarować węże, to nietrudno rzucić urok na młokosa, w krótkich jeszcze chadzającego pluderkach. Przypomniałem sobie pewnego starego marynarza, który mieszkał w samotnym domu za Figgate Whins (zdaje mi się, że później przezwał tę miejscowość Portobello); w każdą sobotę wieczorem zbiegali się doń chłopcy z Leith, obsiadali go gęsto, jak wrony padlinę, i przysłuchiwali się jego pełnym przekleństw opowieściom; widywałem to był niejednokrotnie gdym jako żak młody przechodził tamtędy, by w dumaniach samotnych zażyć świątecznego wczasu. Wielu z tych chłopców przychodziło tam niewątpliwie na wyraźny jego rozkaz; wielu bało się, a nawet nienawidziło tego grubijana, którego obrali sobie za bohatera; wszak łem, jak uciekali przed nim, gdy był podchmielony, i rzucali za nim kamieniami, gdy był pijany. A mimo to przychodzili doń w każdą sobotę! O ile łatwiej mógł taki chłopak, jak pan Aleksander, ulec wpływom wytwornego, pięknie mówiącego, z dostojnej rodziny pochodzącego człowieka, co w świecie szerokim bywał i przygód przeróżnych zakosztował, a miał chętkę go usidlać; zdobywszy zaś wpływ, jakże łatwo mógł go ów człowiek użyć do tego, by sprowadzić chłopca na złą drogę!
Ze trzy razy chyba wróg nasz wspominał imię pana Aleksandra, zanim zmiarkowałem, do czego zmierza; w mig jeden całe to pasmo myśli i wspomnień przemknęło mi przez głowę — i rzekłbyś, żem się wzdrygnął, jakoby czeluść jakaś rozwarła mi się wpoprzek drogi. Pan Aleksander!... Tu było sedno całej sprawy, tu była Ewa w naszym nietrwałym raju... a wąż już był na tropie i syczał złowieszczo...
Z tem większą zatem usilnością jąłem czynić przygotowania do podróży; rozwiał się ostatni z mych skrupułów, gdyż mogące ze zwłoki wyniknąć niebezpieczeństwo kreśliło się olbrzymiemi literami przedemną. Od tej chwili bodaj że do końca dnia nie zaznałem spoczynku ni wytchnienia. To przebywałem na posterunku przy panu dziedzicu i jego Indyjczyku, to znów przemykałem się na strych, by pozamykać jakąś walizę, to znów wysyłałem Macconochiego przez tylną furtkę i leśną ścieżkę, by poniósł tę walizę na umówione miejsce; czasami zaś, dopadkiem, naradzałem się w kilku słowach z dobrodziejką. Takie było verso naszego życia w Durrisdeerze przez cały dzień owy; zasie na przedniej stronicy wszystko wydawało się być w zupełnym spokoju i porządku, jak to bywa wśród rodziny zadomowionej w swej ojczystej siedzibie — a gdyby nawet dało się zauważyć jakieś zaniepokojenie, pan dziedzic mógłby je złożyć na karb swego niespodzianego przybycia oraz trwogi, jaką zwykł był wywoływać.
Wieczerza przeszła w zupełnej przyzwoitości, a po chłodnych ukłonach całe towarzystwo rozeszło się do przeznaczonych każdemu pokojów. Ja do samego końca czuwałem nad osobą pana dziedzica. Umieściliśmy go w sąsiedztwie bezpośredniem jego Indyjczyka, w północnem skrzydle gmachu, jako że było ono najbardziej oddalone i można było je odgrodzić szeregiem drzwi od właściwego gmachu. Przekonałem się, że pan dziedzic był iście serdecznym przyjacielem czy dobrym zwierzchnikiem (bo nie wiem, jak to określić) swojego Secundry Dassa, bo dbał naprawdę o jego wygodę: własnoręcznie podniecał jego ognisko, bo Indyjczyk skarżył się, że mu zimno; dopytywał się o ryż, stanowiący główne pożywienie tego cudzoziemca; rozmawiał z nim uprzejmie po indyjsku, gdy jam stał obok nich, trzymając świecę w ręku i udając, że mnie morzy senność. Wkońcu pan dziedzic zauważył dawane przezemnie rozpaczliwe znaki i rzekł:
— Widzę, że aspan zachowałeś wszystkie dawne obyczaje; wcześnie kładziesz się spać i wcześnie wstajesz. Idź już, idź, skoro masz taką chęć do ziewania!
Znalazłszy się w swoim pokoju, zacząłem udawać, że się rozbieram; po pewnym czasie gdy już wszystkiego dokonałem, przygotowałem sobie krzesiwko i zgasiłem świecę. W jaką godzinę później zapaliłem znów światło, obułem nogi w sukienne papucie, które miałem jeszcze z tych czasów, gdym czuwał nad chorym mym panem, i wyruszyłem wgłąb dworu, by zgromadzić wszystkich do drogi. Wszyscy byli już ubrani i czekali w pogotowiu — jmć mój pan, jmć jego małżonka, panna Katarzyna, pan Aleksander oraz Krysta, pokojowa mej pani. Widziałem jakie wrażenie owa tajemniczość czyniła na niewinnych zgoła osobach, których twarze — jako ściana pobladłe — jawiły się jedna po drugiej w szczelinie drzwi. Wymknęliśmy się boczną furtką w ciemność nocną, ledwie przetkaną światłem kilku gwiazdek — tak, iż początkowo szliśmy po omacku, potykając się i przewracając wśród krzaków. O kilkaset sążni od ścieżyny leśnej oczekiwał nas Macconochie z wielką latarnią, przeto resztę drogi odbyliśmy bez większych trudności, wciąż jednak milcząc, jak skazańcy. Tuż za klasztorem ścieżka przyłączyła się do gościńca, a o jakie ćwierć mili dalej, gdzie rozpoczynały się trzęsawiska, obaczyliśmy światła dwóch pojazdów migocące obok drogi. Kilka zaledwie słów zamieniliśmy z sobą przy rozstaniu, a i te dotyczyły wyłącznie interesów. Uścisnęliśmy sobie ręce, w milczeniu, odwróciły się twarze — i wszystko się skończyło. Konie ruszyły kłusem, blask latarek przeleciał niby błędny ognisk po załomach trzęsawiska, aż zgasł poza skalnem urwiskiem... a na gościńcu został tylko Macconochie i ja, z naszą latarnią. Jednej rzeczy jeszcze czekaliśmy, mianowicie ponownego zjawienia się karety nad Cartmore. Zdaje się, że dowlekłszy się do wierzchołka góry, obejrzeli się po raz ostatni za siebie i spostrzegli naszą latarnię jeszcze nie ruszoną z miejsca, gdzieśmy się rozstali — bo z pojazdu ktoś odczepił latarkę i wymachnął nią trzy razy do góry i na dół, jakby na pożegnanie. I wówczas już odjechali od nas naprawdę, rzuciwszy ostatni raz wzrokiem na duch ukochanego Durrisdeeru i kierując lica w stronę barbarzyńskiego kraju. Nigdym przedtem nie zdawał sobie sprawy, jak ogromne jest owo sklepienie ciemnego nieba, pod którem, w bezbrzeżność nocy spowici, staliśmy dwaj biedni słudzy — jeden już stary, a i drugi niemłody — po raz pierwszy opuszczeni przez wszystkich; nigdy wpierw w tym stopniu nie odczuwałem mej zależności od opieki ludzkiej. Poczucie samotności paliło mnie we wnętrznościach jak ogień. Zdawało mi się, że my, którzyśmy zostali na miejscu, jesteśmy w istocie wygnańcami, i że Durrisdeer i Solwayside tudzież wszystko, co kraj ten czyniło mą macierzą, powietrze tutejsze mem zdrowiem i pokrzepieniem, a język miejscowy moją radością, naraz stąd odjechało i przebywało wraz z rodziną mych państwa kędyś daleko za morzami...
Przez resztę owej nocy przechadzałem się tam i z powrotem po gładkim gościńcu, rozmyślając to o przyszłości, to o rzeczach minionych. Myśli moje, zrazu krążyły z tkliwą czułością dokoła tych, którzy przed chwilą odjechali, potem wszakże — w miarę jak zastanawiałem się nad tem, co pozostało mi czynić — jęły nabierać więcej męskiego hartu i zdecydowania. Dzień rozjaśnił wierzchołki gór w głębi lądu, ptactwo rozkrzyczało się wszelakiemi głosy, a dymy zagród poczęły wzbijać się nad burą powierzchnią trzęsawisk, zanim pomyślałem o powrocie — i zszedłszy na ścieżkę dotarłem do miejsca, gdzie dach Durrisdeeru rozbłyskał światłem poranku ponad morską topielą.

O zwykłej godzinie posłałem po pana dziedzica i z całym spokojem oczekiwałem jego przybycia do świetlicy. Przybywszy, jął rozglądać się po pustym pokoju, gdzie widać było tylko trzy miejsca nakryte.
— Mało nas dzisiaj — ozwał się. — Cóż to się stało?
— Musimy się przyzwyczaić do tak małej gromadki — odpowiedziałem.
Spojrzał na mnie przenikliwie.
— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytał.
— Pański przyjaciel Dass i ja będziemy odtąd panu za całe towarzystwo — odparłem. — Pan mój i jejmość dobrodziejka wyjechali wraz z dziećmi w długą podróż.
— Słowo daję! — wybuchnął pan dziedzic. — Czyż to możliwe? Widzę, żem doprawdy wywołał tu popłoch jako wśród Wolsków w Corioli! To jednak nie powód, by nam miało śniadanie wystygnąć! Racz waćpan siadać, mości Mackellar, — to mówiąc, wziął pierwsze miejsce za stołem, które przeznaczyłem był dla siebie, — a gdy się posilać będziemy, waść będziesz łaskaw podać mi bliższe szczegóły onej wyprawy.
Widziałem, że był bardziej wzburzony, niż to po sobie w słowach okazywał, przeto postanowiłem działać z równym spokojem.
— Właśniem chciał prosić waćpana — rzekłem — o zajęcie pierwszego miejsca za stołem, bo aczkolwiek postawion jestem obecnie na stanowisku gospodarza, wszelakoż nie zapominam, że waćpan, bądź co bądź, należysz do rodziny.
Przez chwilę wziął na siebie rolę pana domu, wydając zlecenia Macconochiemu (który przyjmował je ze złością) i okazując szczególne względy Secundrze.
— A dokąd-że to moja zacna rodzina wyjechała? — zapytał jakby od niechcenia.
— Ho, panie Bally, to już inna sprawa — odpowiedziałem. — Nie kazano mi, bym komukolwiek mówił o celu ich podróży.
— Nie komukolwiek, lecz mnie — sprostował dziedzic.
— Nikomu — odparłem.
— Ho-ho! Ostrze nieco stępiono! — ozwał się pan dziedzic. — C‘est de bon ton. Mój brat robi coraz to większe postępy! A co będzie ze mną, drogi panie Mackellar?
— Waszmość będziesz tu miał i łoże i kęs strawy, panie Bally — odpowiedziałem. — Pozwolono mi, bym dawał waćpanu prawo swobodnego korzystania z piwnicy, która jest pięknie we wszystko zaopatrzona. Powinieneś tylko waszmość żyć w dobrych stosunkach ze mną (co nie jest zbyt trudną rzeczą), a nie zabraknie ci ani wina ani wierzchowca.
On w tejże chwili znalazł jakiś pretekst, by wyprawić Macconochiego z pokoju.
— A jak będzie z pieniędzmi? — zapytał. — Czy mam również utrzymywać dobre stosunki z zacnym mym przyjacielem jmć Mackellarem, by mieć grosiwo na drobne wydatki? Byłby to wcale miły powrót do zasad, według jakich chowano mnie w wieku pacholęcym.
— Pensji żadnej nie wyznaczono — odpowiedziałem — ale ja już to biorę na siebie, by w miarę zaopatrywano i pańską kieszeń.
— W miarę? — powtórzył. — I waćpan bierzesz to na siebie?
Wyprostował się i powiódł oczyma po rzędach zczerniałych konterfektów, wiszących dokoła sali.
— W imieniu moich przodków... dziękuję waszmości — przemówił, poczem znów zmienił ton głosu na ironiczny:
— Ale dla Secundry Dassa chyba przeznaczono jakąś pensję? Czyż podobna, by o tem zapomniano?
— Zanotuję to sobie i zapytam o instrukcje, gdy będę pisał — odparłem.
A on nagle zmienił sposób postępowania i oparłszy się na łokciu wysuniętym na środek stołu, zagadnął mnie:
— Zali sądzisz wasze, że to wszystko, co czynicie, jest rozsądne?
— Wypełniam ściśle rozkazy, panie Bally — odrzekłem.
— Wielka jest aścina skromność, acz nie wiem, czy równie szczera — dociął mi dziedzic. — Opowiadałeś mi wczoraj, że moc moja jakoby upadła ze śmiercią mojego ojca. Jakoż więc do tego przyszło, że magnat angielskiego królestwa ucieka pod osłoną nocy z tego domu, w którym jego ojcowie oparli się tylu oblężeniom?... że zataja miejsce swego pobytu, co już być musi przedmiotem troski Jego Królewskiej Mości i całego państwa?... że pozostawia mnie w swej posiadłości pod ojcowską opieką swego nieocenionego Mackellara? To mi pachnie jakoby wielką bojaźliwością.
Starałem się przerwać mu w tem miejscu, mając już na języku jakieś niezbyt wiarygodne zaprzeczenie; on jednak skinieniem ręki zamknął mi usta i tak ciągnął dalej swoją przemowę:
— Powiedziałem, że rzecz ta pachnie lękliwością... pójdę wszakże dalej i zaznaczę, iż uważam tę bojaźliwość za uzasadnioną. Z nienazbyt wielką chęcią zawitałem w progi tego domu, mając w pamięci wyjazd mój ostatni. Jedynie konieczność zdolna była zmusić mnie do powrotu... i konieczność taka nadeszła. Choćby niewiedzieć co się działo, muszę mieć pieniądze! Aspan nie chcesz oddać mi ich dobrowolnie?... Dobrze, mam sposób, by wziąć je od aści przemocą. W ciągu tygodnia, nawet nie opuszczając Durrisdeeru, potrafię wybadać, dokąd ci głuptaśkowie uciekli, puszczę się w pościg za nimi, a gdy dopadnę mą zwierzynę, postawięć tej rodzinie takie warunki, które napełnią ją powtórną trwogą. Zobaczę wtedy, czy lord Durrisdeer — (słowo to wymówił z nieopisaną złością i szyderstwem) — raczy zapłacić mi za to, że uwolnię go od swej obecności... i wszyscy obaczycie, co zechcę wtedy wybrać: korzyść czy zemstę!
Zdumiony byłem, słysząc go mówiącego tak otwarcie i bez ogródek. Bo też prawdę rzec trzeba, że był porwany wściekłością z powodu pomyślnej ucieczki mego pana, czuł się wystrychnięty na dudka, a zły humor nie pozwalał mu na liczenie się ze słowami.
— Zali sądzisz waszmość, że to wszystko, co mówisz, jest rozsądne? — rzekłem, przedrzeźniając jego słowa.
— Przez dwadzieścia lat ostatnich kierowałem się w życiu mym mizernym rozsądkiem! — odpowiedział z uśmiechem, który mi się wydał niemal niedorzeczny w swej próżności.
— ...I wkońcu wyszedłem na żebraka... o ile wyraz „żebrak“ dostatecznie określa rzecz samą — dopowiedziałem.
— Chciałbym, byś aść zauważył, panie Mackellar — krzyknął pan dziedzic w nagłem, jakoby władczem uniesieniu, które przejęło mnie mimowolnym dlań podziwem, — że jestem oględny w słowach i uprzejmy; naśladuj mnie waćpan w tym względzie, a prędzej pogodzimy się z sobą.
Przez całą tę rozmowę Secundra Dass przyglądał mi się bacznie i pilnie. Od pierwszego słowa nikt z nas ani na chwilę nie zajął się jedzeniem; wzrokiem wpijaliśmy się sobie wzajem w oblicza — rzekłbyś, w samą głąb serca... [17]oczy Indyjczyka niepokoiły mnie jakąś mieniącą się jasnością, jakgdyby człowiek ten wiedział dokładnie, o czem mówiono. Przypuszczenie to jednak odrzucałem od siebie, uprzytamniając sobie, że wszak on nie rozumie po angielsku, — i jedynie z poważnie brzmiącej rozmowy tych dwóch ludzi oraz z gniewu i szyderstwa, jakiego czasem dosłuchać się można było w głosie dziedzica, miarkowałem, że zanosi się na coś ważnego.

Przez jakie trzy tygodnie mieszkaliśmy odtąd razem w dworze durrisdeerskim. Był to początek najosobliwszego rozdziału mojego życia — który winienem nazwać: „moja zażyłość z panem dziedzicem“. Początkowo był on nieco zmienny w swem usposobieniu: to grzeczny, to znów wedle starego obyczaju drwiący i urągliwy; w jednem i drugiem umiałem mu się odpłacić. Dzięki Bogu, nie potrzebowałem teraz miarkować się wobec tego człowieka, a czarnych brwi nigdym się nie lękał... tylko dobytego z pochwy oręża. To też stały mi się nawet pewnego rodzaju rozrywką te pana dziedzicowe porywy nagłej nieuprzejmości, a czasami miałem nawet szczęśliwy koncept w mych odpowiedziach. Wkońcu — przy jednej wieczerzy — użyłem jakiegoś złośliwego wyrażenia, które pobiło go zupełnie. Zaśmiał się po kilkakroć i zawołał:
— Któżby się domyślił, że ta stara baba ma przecie zapas dowcipu pod spódnicą?
— To nie dowcip, panie Bally — odpowiedziałem — to najzwyklejszy w świecie humor szkocki.
W istocie nigdy nie miałem najmniejszej pretensji, by mnie uważano za dowcipnisia.
Od tej pory nigdy nie dotknął mnie żadnem grubijaństwem, a przestawanie nasze z sobą zawsze już bywało jakoby krotochwilne. Najwięcej żartowaliśmy z sobą, gdy jemu szło o to, by dostać konia, butelkę wina lub nieco pieniędzy. Podchodził wtedy do mnie niby żaczek, ja zaś z powagą rodzicielską przynosiłem mu rzecz żądaną i obopólna stąd bywała radość i uciecha. Spostrzegłem, iż zaczął mnie więcej respektować, co w niemałym stopniu łechtało we mnie nieszczęsną ludzką przywarę, jaką jest próżność. Poza tem — nieświadomie zapewne i bezwiednie — jął wpadać względem mnie w ton nietylko poufały, ale wręcz przyjacielski, co ze strony człowieka, który mnie tak długo nienawidził, zdawało mi się tem zdradliwszą pułapką. Z domu rzadko teraz wyjeżdżał; bywało nawet, że odmawiał sąsiadom zapraszającym go w gościnę.
— Nie — powiadał wtedy — cóż mnie obchodzą te durne fircyki? Zostanę w domu, panie Mackellar; wytrąbimy sobie spokojnie butelkę wina i urżniemy miłą pogawędkę.
Istotnie obiadowanie w durrisdeerskim dworze musiało być dla każdego rozkoszą, zważywszy potoczystość i krasę dyskursu wiedzionego przy stole. Pan dziedzic nieraz wyrażał zdziwienie, iż dawniejszemi czasy tak nie dbał o moje towarzystwo.
— Ale, widzisz waćpan, — dodawał, — byliśmy wówczas w obozach przeciwnych. Pozostaliśmy coprawda w nich i do dzisiaj... ale o tem niema co mówić. O wiele mniej znaczyłbyś waćpan w mych oczach, gdybyś nie był oddany całą duszą, swemu chlebodawcy.
Zważcie sami, iż trudno, bym go w takich chwilach mógł posądzać o jakiekolwiek złe zamiary; niemasz bowiem bardziej kuszącego pochlebstwa, jak ono, gdy się po latach wielu oddaje nakoniec sprawiedliwość czyjejś cnocie i zasługom. Nie myślę jednak się usprawiedliwiać. Na mnie cięży cała wina: jam to pozwalał, by mnie durzono pochlebstwy, aż wkońcu czujny brytan jął twardo zasypiać — gdy on nagle wziął się do dzieła.
Winienem był powiedzieć, że Indyjczyk przez cały ten czas włóczył się wszędy po naszym dworze. Mówił mało, i to jedynie z panem dziedzicem, a zawsze w rodowitem swem narzeczu, chodził cicho, bezgłośnie, a pojawiał się zawsze tam, gdzie najmniej można się było go spodziewać, zawsze pogrążony w głębokiej zadumie, z której (za nadejściem jakiej osoby) zrywał się nagle, by urągać przybyszowi jakowymś czołobitnym ukłonem. Wydawał się taki spokojny, taki cherlawy, tak uwikłany w swe rozmyślania, iż począłem mijać go bez zwracania nań uwagi, ba, nawet litować się nad nim, jako nad niewinnym tułaczem-wygnańczem. A tymczasem nędznik ten bez wątpienia przyczajał się wciąż i nadsłuchiwał — niewątpliwie też jego skryta przebiegłość a moja pewność siebie były temu przyczyną, że tajemnica rodzinna stała się w końcu wiadomą panu dziedzicowi.
Cios ten spadł na mnie w pewną wielce burzliwą noc, gdyśmy właśnie, spożywszy wieczerzę, rozochocili się ponad zwykłą miarę.
— Wszystko to miłe i piękne — ozwał się nagle pan dziedzic — ale lepiej uczynim, gdy zajmiemy się pakowaniem kuferków.
— Czemuż to? — zawołałem. — Czy waszmość odjeżdżasz?
— Tak, odjedziem wszyscy jutro rano — odpowiedział — najpierw do Glasgow, stamtąd zaś do prowincji nowojorskiej.
Nie wiem, co działo się ze mną w ową chwilę, lecz zdaje mi się, żem jęknął głośno.
— Tak — ciągnął dalej dziedzic — nazbyt się przechwalałem! Powiedziałem, iż wyknuję to w ciągu tygodnia... tymczasem zabrało mi to bezmała dni dwadzieścia. Ale to drobnostka! Temci prędzej wyruszę w drogę i dopnę swego!
— Masz-li waćpan pieniądze na tę podróż? — zapytałem.
— Mam, mam, zacny i prostoduszny człowieku! — odpowiedział. — Możesz mi złorzeczyć, jeśli chcesz, możesz mi wytykać moją dwulicowość... ale gdym wyduszał pieniądze z mego ojczulka, odłożyłem sobie spory fundusik na czarną godzinę. Jeżeli waćpanu przyjdzie ochota towarzyszyć nam w naszem natarciu bocznem, będziesz musiał sam płacić za swój przejazd. Dla Secundry i dla siebie mam dosyć, ale więcej już nie; starczy to, by okazać się groźnym, nie starczy zaś, by okazywać hojność. W każdym razie na mojej dryndulce jest jedno zbędne siedzenie, które mogę waści ustąpić za skromną opłatą, w ten sposób może jechać razem cała menażerja: brytan, małpa i tygrys.
— Jadę z waćpanem — odezwałem się.
— Liczyłem na to — rzekł pan dziedzic. — Widziałeś mnie kiedyś pobitego; sądzę, iż obaczysz mnie zwycięskim. By to osiągnąć, nie zawaham się nawet narazić waćpana na przemoknięcie do suchej nitki wśród niniejszej słoty i burzy.
— A przynajmniej — dodałem — waszmość wiesz doskonale, że nie potrafisz mnie się pozbyć.
— Niełatwo — odpowiedział. — Waćpan ze zwykłym swym rozsądkiem uderzasz w samo sedno rzeczy. Nigdy nie walczę z tem czego nie da się uniknąć.
— Podobnoć na nic już się nie zda apelować do waszmości? — wtrąciłem.
— Zdaje mi się, że tak — odpowiedział.
— A jednak — zacząłem — gdybyś mi waszmość dał nieco czasu, możebym napisał...
— I jakażby była odpowiedź jmci lorda Durrisdeeru? — rąbnął on mi na to prosto z mostu.
— Tak właśnie... w tem sęk! — odpowiedziałem.
— Jakże więc stosowniejszą jest rzeczą, bym ja udał się doń osobiście! — odciął mi się. — Ale niepotrzebnie czas tracimy. Jutro o siódmej bryczka już będzie czekała pod bramą. Bo ja, panie Mackellar, ruszam z kopyta już od samej bramy... nie myślę przedzierać się przez lasy i wsiadać do pojazdu zdala od drogi... ot, naprzykład w Eagles.
Czułem się teraz całkiem już silny na duchu.
— Czy waszmość pozwolisz mi zatrzymać się na kwadrans w St. Bride? — zapytałem. — Mam do załatwienia małą sprawę z rejentem Carlyle.
— Zatrzymaj się choćby godzinę — odpowiedział. — Nie będę przeczył, że zależy mi na pieniądzach za aścine miejsce na wózku... w razie czego możesz zawsze dostać się wierzchem wcześniej do Glasgowa.
— Hm, hm! — westchnąłem. — Nigdym nie przypuszczał, że będę musiał porzucić starą Szkocję.
— Rozruszasz się waćpan trochę — rzekł on mi na to.
— Podróż ta komuś przyniesie nieszczęście — odrzekłem, — a zdaje mi się, że najprędzej waszmości. Tak mi coś mówi w głębi serca... a jedno czuję wyraźnie... że pod złą wróżbą poczęta jest ta podróż.
— Jeżeli wasze zabierasz się do prorokowania — przerwał mi dziedzic — tedy słuchaj głosu, który teraz się rozlega.
Z nad roztoczy morskiej nadbiegł gwałtowny wiew wichrury, a krople deszczowe jęły rozbryzgiwać się o szyby.
— Wiesz-no, mój czarnoksiężniku, co to znaczy? — szkockim akcentem zadrwił ze mnie dziedzic. — Choroba morska da się we znaki człowiekowi, co się zwie Mackellar.

Dostawszy się do mego pokoju, siedziałem tam przez czas dłuższy w pełnem boleści podnieceniu, przysłuchując się opętańczemu zgiełkowi zawieruchy, bijącej całą siłą w facjatkę domu. Duchowe moje przygnębienie, okropne wycie wichru wśród wieżyczek oraz ciągłe dygotanie murów domostwa sprawiły, iż sen zbiegł całkiem z mych powiek. Siedziałem przy zapalonej świeczce, wpatrując się w czarne szyby okien, za któremi szalała burza, wciąż jakby wybuchająca od początku; na tej to pustej przestrzeni dostrzegłem perspektywę kolejnych zdarzeń, od których włosy mi się jeżyły na głowie. Dziecko zwichnięte moralne, zniweczone szczęście domowe, pan mój umarły lub gorzej niż umarły, żona jego opuszczona i samotna... wszystko to z przedziwną wyrazistością rysowało się przedemną w ciemności... a wrzawa wichury zdawała się drwić z mej bezradności.


ROZDZIAŁ IX
PAN MACKELLAR TOWARZYSZY W PODRÓŻY PANU DZIEDZICOWI

Bryczka zajechała przed bramę wśród gęstej, wilgotnej mgły. Odjechaliśmy w milczeniu. Dwór durrisdeerski, z zamkniętemi szczelnie okiennicami i z rynnami ociekającemi wodą, wyglądał jakoby przybytek melancholji. Zauważyłem, że pan dziedzic wychylał głowę, oglądając się ku onym obmokłym murom i lśniącym dachom, póki nagle nie rozpłynęły się we mgle. Niechybnie przyrodzona jakaś tęskność ogarnąć go musiała przy tem rozstaniu... a może to było przeczucie bliskiego końca?... W każdym razie, gdyśmy przebywali strome zbocze za Durrisdeerem i szliśmy ramię przy ramieniu wśród słoty, on począł najpierw gwizdać, potem zaś nucić najsmutniejszą z naszych wiejskich piosenek, która ludzi po karczmach pobudza do płaczu, a zwie się „Wilam wędrownik“. Słów, jakie on łączył z tą melodją nie słyszałem nigdy przedtem, ani potem ani też nie natrafiłem na tekst ich przez kogokolwiek zapisany; urywki wszakże, których osnowa najbardziej wiązała się z naszym wyjazdem, dochowały się po dziś dzień w mej pamięci. Jedna ze zwrotek zaczynała się:

Dom ojczysty, me kochanie, pełen drogich twarzy,
Dom ojczysty, me kochanie, był dla dziecka rajem...

A kończyła się tak mniej więcej:

Dzisiaj, kiedy nad mokradłem świta biały dzień
Dom tu stoi opuszczony, żar w kominku zgasł...
Opustoszał dom... dziś wszyscy wyjechali zeń
Niemasz serc, co go kochały w dawny, szczęsny czas...

Nie potrafię wdawać się w żadne dyszkursy co do wartości owych wierszy — takiej one w onczas nabrały dla mnie dostojności przez melancholię rozlaną w powietrzu, a przytem były nucone przez istnego arcyśpiewaka w czasie tak sposobnym. Skończywszy, spojrzał mi w oblicze i dostrzegł łzy w mych oczach.
— Hej, Mackellar! — odezwał się. — Myślisz, mój stary, że ja nigdy nie czuję żalu?...
— Nigdym waćpana nie uważał za tak złego człowieka odparłem — jeżeli nie wszystkie sprężyny w duszy waszmościnej do tego zmierzają, byś był dobrym człowiekiem.
— O nie, nie wszystkie, — odrzekł — nie wszystkie. W tem się mylisz, mój ewangelisto. Ot choroba... braku dobrej woli!...
Atoli zdaje mi się, że westchnął, wsiadając zpowrotem do bryczki.
Przez cały dzień podróżowaliśmy wśród tej samej zgniłej pluty; mgła obiegła nas gęsto, niebiosa bez ustanku zmywały nas deszczem. Droga ciągnęła się poprzez rozmiękłe wzgórki, gdzie nie było słychać innego głosu, okrom pokrzykiwania błotnego ptactwa pomiędzy mokremi wrzosy i bulgotania wezbranych potoków. Czasami zapadałem w drzemkę i budziłem się z niej bez tchu w piersiach, dręczony jakąś przykrą i złowrogą zmorą. Czasem, gdy droga stroma i koła obracały się zwolna, słyszałem z wnętrza pojazdu głosy rozmawiające owym cudzoziemskim, z ciepłych krajów przyniesionym językiem, który dla mego ucha brzmiał tak nieskładnie i niezrozumiale jak ciurlikanie ptactwa. Czasami, gdy pięliśmy się wgórę przez czas dłuższy, dziedzic schodził na ziemię i szedł obok mnie, zazwyczaj nie mówiąc ani słowa. A przez cały ten czas, we śnie czy na jawie, widziałem wciąż tę samą perspektywę zbliżającej się ruiny i te same obrazy powstawały przed memi oczyma, tylko teraz rysowały się na tle mgły okrywającej górskie zbocza. Jeden z nich — pomnę — ukazał mi się w barwach do złudzenia naśladujących rzeczywistość. Obaczyłem pana Henryka siedzącego przy stole w małym pokoiku; głowę zwieszoną smutnie zakrywał przez czas jakiś dłońmi, potem ją podniósł zwolna i obrócił ku mnie twarz, w której nie było nadziei. Twarz tę widziałem był po raz pierwszy na czarnych szybach okiennych w ostatnią noc spędzoną przezemnie w Durrisdeerze; jej widziadło powracało raz wraz i lękiem mnie napawało niemal przez połowę mej podróży, a jednak nie był to skutek jakiegoś obłędu, bo wszak doszedłem oto do lat sędziwych zgoła nieposzwankowany na rozumie. Nie było to też (jakom wówczas rad mniemał) dane przez Boga ostrzeżenie co do przyszłości, bo choć spadły na nas różne klęski, nigdy przecie nie nadciągnęła ta właśnie klęska — i choć widywałem wiele rzeczy godnych żałości, nigdym przecie na jawie nie widział takiego właśnie obrazu.
Zdecydowano, iż będziemy jechać przez noc całą; rzecz osobliwa, że gdy już zapadł zmrok, mnie jakoś trochę przybyło odwagi. Jasne światło latarń, lejące się w mgłę, na dymiące parą konie i na kiwającego się woźnicę, pozwoliło mi spojrzeć na świat cały pogodniej i weselej niż w ciągu dnia, i być też może, że umysł mi już się znużył własną swą melancholją. Dość na tem, że kilka godzin bezsennych spędziłem nie bez satysfakcji na różnych rozmyślaniach, w końcu zaś zapadłem w sen zgoła naturalny, niezakłócony widzeniami. Jednakowoż widocznie nawet w najgłębszym śnie nie zaznałem spokoju i pracowałem myślą, niebardzo zdając sobie z tego sprawę; albowiem nagle ocknęłem się z szeroko rozwartemi oczyma i przyłapałem się na tem, żem właśnie wykrzykiwał:

Dom ojczysty, me kochanie, był dla dziecka rajem...

— będąc przytem zdumiony, widząc w tych słowach aluzję, której dnia poprzedniego nie zauważyłem, do niecnych zamiarów dziedzica związanych z odbywaną natenczas podróżą.

W sam raz dojeżdżaliśmy wtedy od miasta Glasgow, gdzie niebawem zasiedliśmy do śniadania w gospodzie i gdzie (djabli nadali!) znaleźliśmy okręt właśnie zabierający się do żeglugi. Zajęliśmy miejsca w kajutach, a w dwa dni później znieśliśmy na pokład nasze ruchomości. Okręt był staroświecki, skołatany latami i nosił trafne miano „Żaden-taki“. Według wszelkiej ludzkiej rachuby miała to już być ostatnia jego żegluga. Patrząc nań z nadbrzeżnego bulwarku, kiwano głowami, a nieznajomi przechodnie, spotykani na ulicy, ostrzegali mnie, iż jest on już zbutwiały i, jak ser, stoczony przez robactwo, przytem zaś nazbyt obciążony ładunkiem, przeto musi zatonąć podczas pierwszej wichury. Ostatecznie tak się złożyło, że byliśmy jedynymi tego statku pasażerami. Szyper, McMurtrie, był to człek zamknięty w sobie, małomówny, zrzadka odzywający się glasgowskim czy gallickim akcentem; majtkowie, ludzie ciemni, rubaszni, mieli kwaterę na przodzie okrętu, koło lin kotwicznych. Przeto pan dziedzic i ja byliśmy pozostawieni sobie wzajem.
Od Clyde począwszy Żaden-Taki płynął z wiatrem pomyślnym; niemal przez tydzień cieszyliśmy się piękną pogodą i dobrą, niezakłóconą jazdą. Ku memu zdziwieniu okazałem się iście z urodzenia żeglarzem, o tyle przynajmniej, że nie zachorowałem ani razu; wszelakoż bynajmniej zdrowie moje nie zakosztowało zwykłej swej równowagi. Czy to z winy kołysania się okrętu na falach, czy wskutek ciasnoty miejsca, czy solonego jadła, czy ze wszystkich razem wziętych przyczyn, dość, żem cierpiał od czarnej melancholji i bolesnego naprężenia ducha. Przyczyniała się do tego pewno i sama jazda na tym okręcie; jakiekolwiek było ono choróbsko, brało się niewątpliwie z mego otoczenia; winien tu był zresztą nietyle okręt co pan dziedzic. Nienawiść i trwoga złymi są kompanami; zakosztowałem-ci ich i gdzieindziej, we śnie i na jawie, przy jedzeniu i piciu, a przecie nigdy ani przedtem ani potem nie byłem niemi tak zatruty na ciele i duszy, jakem był na pokładzie Żaden-Takiego. Wyznam szczerze, iż wróg mój był prawdziwym wzorem cierpliwości; w najgorszych dniach, jakieśmy przeżywali, okazywał mi wielką uprzejmość i wyrozumiałość, bawiąc mnie rozmową, póki mi stało chęci, gdym zaś gardził jego dwornością, kładł się na pokładzie i czytał. Książką, którą wziął z sobą na okręt, była słynna „Klaryssa“ Richardsona; niekiedy czytał mi z niej głośno różne ustępy — i pewno żaden krasomówca nie oddałby z większą mocą najbardziej wzruszających miejsc tej książki. Odwzajemniłem mu się rozdziałem Pisma Świętego, które stanowiło całą mą bibljotekę, i to od niezbyt dawna, gdyż (ze smutkiem to wyznaję) dotąd bardzom zaniedbywał moje powinności religijne. On, jako znawca prawdziwy, umiał ocenić wartość tego dzieła; niekiedy brał mi je z ręki, przewracał kartki jako człek dobrze rzeczy świadom, odpłacając mi się pięknym za nadobne — krasy pełną deklamacją. Rzecz atoli szczególna, w jak małej mierze stosował on do siebie to, co czytał; przelatywało mu to wysoko nad głową, jako błyskawica letnia: Lowelas i Klarysa, wspaniałomyślności Dawida, tegoż psalmy pokutne, uroczyste zagadnienia księgi Hiobowej, wzruszające poezje Izajaszowe — wszystko to było dlań jedynie źródłem rozrywki, jakoby rzępolenie na skrzypcach w bursie kupieckiej. Ta powierzchowna jego tkliwość, kryjąca wewnętrzną zatwardziałość, bardzo mnie oburzała: licowała ona z tem bezwstydnem grubijaństwem, które taiło się (jakom wiedział) pod pokrywką jego dwornych obyczajów. Bywały chwile, kiedy czułem do niego obrzydzenie, jak do rzeczy jakiejś szpetnej; niekiedy stroniłem odeń, jakby od jakiegoś upiora. Niekiedy wydawał mi się jakby człowiekem z tektury, którego dość uderzyć w twarz nawoskowaną, by znaleźć pod spodem pustkę. Ta zgroza (nie urojona, jako myślę) zwiększyła niezmiernie moją niechęć do jego towarzystwa; czułem jakiś dreszcz wewnętrzny, gdy on się do mnie zbliżał, niekiedy chęć mnie porywała, by krzyknąć głośno; bywały dni, gdym myślał że go pobiję. To usposobienie bezwątpienia wzmogło się dzięki wstydowi, że w ciągu ostanich dni pobytu w Durisdeerze poczułem był pewną słabość do tego człowieka; gdyby mi kto wtedy powiedział, iż jej znowu kiedyś ulegnę, napewnobym w twarz mu się roześmiał. Być może, iż on nie spostrzegł tej gorączkowej niejako mej odrazy — choć sądzę, że był bystry, by to miało ujść jego uwagi; snadniej przypuścić można, że w ciągu długich lat próżniaczego życia rzeczą nieodzowną stało mu się ludzkie towarzystwo — ta zaś potrzeba zmuszała go do znoszenia mej nieskrywanej niechęci. To pewna, że język go świerzbił i lubił popisywać się wymową, jak i innemi swemi zaletami i przymioty. Gdy jam okazywał się oporny, widziałem, jak z konieczności wdawał się w długie dyszkursy z kapitanem, mimo że ten niemrawiec odpowiadał mu tylko gestami i pokrząkiwaniem.
Po tygodniu natknęliśmy się na przykre wiatry i złą pogodę. Morze się wzbałwaniło. Żaden-Taki, okręcisko stare i źle naładowane, chwiał się i kolebał wręcz nie do uwierzenia — tak iż szyper drżał o maszt, ja zaś o życie. Nie posuwaliśmy się wcale naprzód. Nieznośny zły humor zaciążył nad statkiem: majtkowie, bosmani i szyper zrzędzili wzajem na siebie przez dzień cały, plugawe słowa po jednej stronie, po drugiej zaś ciosy — należały do zdarzeń codziennych. Bywało, że i cała załoga odmawiała posłuszeństwa, a my, choć w arjergardzie, musieliśmy po dwakroć w obawie buntu stawać pod bronią; pierwszy to raz w życiu wypadło mi nosić oręż.
Wśród owych przeciwności nagle rozszalał się orkan tak straszliwy, iżeśmy wszyscy myśleli, że okręt musi już zatonąć. Byłem zamknięty w kajucie od godziny południowej jednego dnia aż do wieczoru dnia następnego. Secundra najadł się jakowychś dryjakwi i leżał nieprzytomny, więc — można powiedzieć — spędziłem te godziny w nieprzerwanej samotności. Zrazu tak byłem strwożony, iż mi nie stało ruchu, a niemal i myśli, jakoby umysł mój ścięty był lodem. Ale naraz wkradł się weń promyk pewnej pociechy. Jeżeli Żaden Taki zatonie, tedy pociągnie za sobą w otchłań niezgłębionego morza ową istotę, której wszyscyśmy tak bardzo lękali się i nienawidzili... nie będzie już wtedy dziedzica z Ballantrae... ryby będą harce swe wyprawiać nad jego szkieletem... w niwecz pójdą jego zamysły, a niewinni ludzie, których był wrogiem, zostawieni będą w spokoju. Zrazu, jakom wspomniał, był to tylko promyk pociechy, niebawem jednak rozrósł się w szeroki blask słoneczny. Myśl o śmierci tego człowieka, o jego zniknięciu ze świata, który przezeń tylu ludziom stał się pełnym goryczy; ogarnęła całą mą duszę. Myśl tę piastowałem czule, lubowałem się jej słodyczą. Wyobrażałem sobie ostatnie zanurzenie się statku pod wodę, wdzieranie się morskiego żywiołu zewsząd do kajuty, krótkie szamotanie się ze śmiercią; liczyłem wszystkie okropności niemal z upodobaniem; czułem iż zniosę to wszystko — ba nawet więcej — byleby Żaden Taki poniósł wraz z sobą na dno morskie także i tego, który był wrogiem rodziny biednego mego pana. Kolo południa drugiego dnia hałas wichury przycichł nieco i okręt nie przewracał się już tak gwałtownie na boki — pojąłem, że największa srogość burzy już przeminęła. Dalibóg, że mnie to zmartwiło. W samolubstwie brudnej, całe może jestestwo trawiącej nienawiści zapomniałem o losie mych niewinnych towarzyszy podróży, a myślałem tylko o sobie i moim wrogu. Co się mnie tyczy, byłem już naówczas stary — nie miałem ja nigdy młodości, nie stworzony byłem do światowych uciech, więc niewiele dla siebie pragnąłem; nie opłaciłoby się rzucać srebrnego szóstaka o to, mam-li utonąć kędyś na Atlantyckim oceanie, czy terać się jeszcze przez lat kilka, by zemrzeć śmiercią może nie mniej straszną kędyś w samotni, na łożu boleści. Upadłem na kolana, wspierając się o zamczystą skrzynię, bym nie był miotany z miejsca na miejsce po rozkołysanej kajucie, — wznosząc swój głos śród zgiełku rozhukanej nawałnicy, modliłem się niezbożnie o śmierć rychłą.
— Boże! — wołałem. — byłbym bardziej podobien mężczyźnie, jeślibym powstał i zmiażdżył onego niegodziwca. Atoli Tyś już w łonie matki mej uczynił mnie tchórzem. Panie, Tyś mnie takim stworzył, Ty znasz słabość moją, wiesz, że trzęsę się od stóp do głów w obliczu wszelkiej śmierci. Ależ, spójrz o Panie, sługa Twój gotów jest na wszystko, pozbywszy się swej śmiertelniczej słabości. Niechaj za życie tego nędznika oddam Ci życie moje. Zabierz je oba, o Panie, zabierz je oba pospołu i miej litość nad niewinnymi!
W takich to mniejwięcej słowach, tylko że bardziej ubliżających, bardziej grzesznemi obciążonych zaklęciami, długo jeszcze wylewałem na łono Stwórcy mą duszę. Winieniem przypuścić, iż Bóg nie słuchał mnie łaskawie... przecie jednak, gdym jeszcze był pogrążony w rozpaczliwych modłach błagalnych, nagle ktoś odsunął napuszczaną dziegciem płócienną zasłonę i wpuścił do kajuty całą strugę światłości słonecznej, właśnie chylącej się ku zachodowi. Wstydem przejęty, z wielką trudnością stanąłem na nogach i zdumiałem się niepomiernie, czując, że się słaniam i odczuwam ból na całem ciele, jak gdyby, rozciągano mnie na torturach. Secundra Dass, który był spał dzięki swym drjakwiom, stał teraz nieopodal w kącie, spoglądając na mnie roziskrzonemi oczyma; nad otwartą furtynką kajuty zaś stał kapitan, dziękując mi za moje modły.
— Tyś to okręt uratował, panie Mackellar — mówił — Żadna zręczność ni eksperjencja żeglarskiego cechu nie zdołałaby utrzymać statku tego na powierzchni morza tak wzburzonego. Słusznie rzec możem: „Jeżeli Pan miasta nie ustrzeże, próżno czuwają po murach wartownicy“.
Skonfundowałem się tą omyłką kapitana, nie mniej zaś zdumieniem i trwogą, z jaką spoglądał na mnie Indyjczyk, tudzież uniżonemi hołdami, jakiemi niebawem zaczął mi się naprzykrzać. Dziś już wiem, że on niechybnie podsłuchał me modły i pojął osobliwą ich intencję; niemasz także wątpliwości, iż nie omieszkał opowiedzieć swemu panu o wszystkiem. Z większą rzeczy wiadomością spoglądając w przeszłość, rozumiem teraz owe tak dla mnie wówczas zagadkowe, a — że tak powiem — przypochlebne uśmieszki, któremi zaszczycał mnie pan dziedzic. Podobnież rozumiem teraz jego słowa, które (jak pomnę) padły w rozmowie tegoż wieczora.
— No, no, mości panie Mackellar — ozwał się z uśmiechem podnosząc rękę; — nie każdy jest tak wielkim tchórzem, jak mu się wydaje... ani też tak dobrym chrześcijaninem.
Nawet nie domyślał się, jak prawdziwe były jego słowa! Albowiem prawdą było, że myśli, które mnie ogarnęły w gwałtowności nawałnicy, miały nadal władzę nad mą duszą, a słowa, które w natarczywości modlitwy same z siebie przyszły mi na usta, pobrzmiewały wciąż jeszcze w mych uszach; jakie zaś haniebne przyniosło to następstwa, godzi się, bym uczciwie to opowiedział, bo nie chcę być na tyle stronniczym, bym miał opisywać cudze grzechy, a zatajać własne.
Wiatr uspokoił się, ale morze bodaj że jeszcze więcej było wzburzone. Przez całą noc okręt kołysał się okrutnie; świt następnego dnia — i jeszcze jednego — nie przyniósł nijakiej odmiany. Przejście przez kajutę było rzeczą niemożliwą; starzy, doświadczeni żeglarze przewracali się na pokładzie, a jeden z nich straszliwie przytem się pogruchotał; wszystkie belki i bloki okrętowe, mocno starością nadpsowane, trzeszczały i skrzypiały w niebogłosy, a wielki dzwon koło pachołków kotwicznych pobrzękiwał bez ustanku a smętnie. W jeden z tych dni siedziałem samowtór z panem dziedzicem na krawędzi rufy. Muszę tu wyjaśnić, że nasz okręt miał rufę wysoko wzniesioną; dokoła jej wierzchołka biegły wysokie parapety, nie dające przystępu wiatrowi; te zaś, zbliżając się z obu stron ku przodowi, zbiegały pięknym, po staroświecku rzeźbionym ornamentem ku dołowi, gdzie łączyły się z parapetem środkowej części okrętu. Z tego układu, który na celu miał raczej ozdobę niż pożytek, wynikła wielka przerwa w osłonie rufy — i to akuratnie na samej krawędzi, gdzie przy pewnych poruszeniach okrętu najwięcej osłony tej było potrzeba. Tam właśnie siedzieliśmy, zwiesiwszy nogi wdół; dziedzic siedział między mną a burtą, ja zaś oburącz trzymałem się okratowania okna kajuty, bo ja zdawałem sobie sprawę, iż jest to pozycja niebezpieczna, tembardziej, że miałem wciąż przed oczyma miarę naszych podrygów — a to w osobie pana dziedzica, która uwydatniała się na krawędzi parapetu na tle słońca. Raz głowa jego znajdowała się kędyś w zenicie, a cień jego padał hen na przeciwną stronę, poza burtę okrętu, to znów cała jego postać zapadała się wdół aż poniżej mych stóp, a smuga morza zjawiała się ponad nim, niby strop komnaty. Patrzyłem na to we wzrastającem osłupieniu, jak podobno patrzą ptaszkowie na zbliżającego się węża... pozatem ogłuszała mnie i trwożyła sama rozmaitość zgiełków, albowiem rozwinęliśmy byli wszystkie żagle w złudnej nadziei, że uda się nam odbywać dalszą żeglugę, to też okręt huczał i dudnił ich łopotem, jak młockarnia. Rozmawialiśmy najpierw o rokoszu, który nam groził; stąd przeszliśmy na temat mordowania ludzi, to zaś przyniosło panu dziedzicowi pokusę tak silną, iż nie mógł jej przezwyciężyć. Skłoniła go ona do tego, by opowiedzieć mi powiastkę jedną, która pokazała jednocześnie, jak człowiek ten był przebiegły i jak niegodziwy. Opowiadał zawsze z wielkiem przejęciem i błyskotliwością, nierzadko osiągając efekt znaczny. Atoli niniejsza opowieść, utrzymana w tonie wysokim wśród tak wielkiego zamętu, wygłoszona przez narratora, już to patrzącego na mnie zgóry kędyś z pod niebios, już to podglądającego mnie ukradkiem zdołu, kędyś z pod stóp moich — ta osobliwa opowieść, powtarzam, podziałała na mnie w sposób zgoła szczególny.
— I hrabia, z którym się przyjaźniłem — (tak zaczęła się ta opowieść) — miał wroga w osobie pewnego barona niemieckiego, przebywającego naówczas w Rzymie. Nie będę wyjaśniał, co było przyczyną tej nieprzyjaźni; dość, że hrabia zawziął się w zamiarze zemsty, ale że pragnął przytem sam być bezpiecznym, trzymał rzecz całą w tajemnicy nawet przed baronem. Istotnie, jest to pierwsza zasada każdej zemsty, bo nienawiść ujawniona jest nienawiścią bezsilną. Hrabia był człowiekiem o umyśle ciekawym, skłonnym do dociekań, miał w sobie coś z artysty — jeżeli wypadło mu wziąć się do czegoś, musiało to być wykonane dokładnie i doskonale (nietylko w ostatecznym wyniku, ale nawet w użyciu środków i narzędzi) — w przeciwnym bowiem wypadku uważał rzecz za nieudaną. Otóż pewnego dnia, wybrawszy się na przejażdżkę konną za obręb rzymskich przedmieść, wjechał na zaniedbaną drożynkę, odgałęziającą się ku trzęsawiskom, które Rzym dokoła otaczają. Po jednej ręce miał stary rzymski grobowiec, po drugiej opustoszały dom, okolony ogrodem, pełnym wiecznie zielonych krzewów. Jadąc tą drogą, hrabia dotarł do miejsca zasłanego zwaliskami, pośrodku którego na zboczu wzgórka obaczył otwartą bramę, a niedaleko od niej samotną, o strzaskanym wierzchołku sosnę, nie większą od — — ?[18]
Miejsce było odludne i wielce tajemnicze; jakiś głos wnętrzny podszepnął hrabiemu, że tu coś się zdarzy, co może przynieść mu korzyść. Przywiązał tedy konia do sosny, wziął z sobą krzesiwo, by móc rozniecić ogień i wszedł w głąb kopczyka. Za bramą był wchód do korytarza starożytnej rzymskiej budowli, niebawem rozdzielającego się w dwóch kierunkach. Hrabia skierował się na prawo i jął posuwać się poomacku w ciemności, aż doszedł do jakiejś przegrody, ciągnącej się wpoprzek korytarza. Próbując gruntu przed sobą, natrafił nogą na gładki zrąb kamienny, za nim zaś wyczuł pustkę. To podnieciło w nim ciekawość, przeto uzbierał garstkę pogniłych drewek, leżących wokoło, i rozniecił ognisko. Tuż przed nim znajdowała się głęboka studnia; zapewne czerpał stąd niegdyś wodę któryś z okolicznych wieśniaków — jemu też przypisać należało zbudowanie wspomnianej przegrody. Hrabia oparł się o jej brzeg i przez czas dłuższy poglądał w studnię. Była ona pozostałością jeszcze z czasów rzymskich, przeto budowę miała niespożytą i na wieczne przeznaczoną czasy, jako wszystko, do czego rękę był przykładał ów naród. Ściany były spadziste, a spojenia gładkie, tak, iż człowiekowi, któryby wpadł w tę głębię, ani marzyć było o wydobyciu się. „Hm! — rozmyślał hrabia, — wszak jakaś silna podnieta wiodła mnie do tego miejsca. I pocóż to? Cóżem z tego zyskał? Cóż mi z tego przyjdzie, że będę patrzył w tę studnię?“ Naraz brzeg przegrody obsunął się pod jego ciężarem... hrabia przechylił się i o mały włosek nie runął głową do studni. Odskakując czemprędzej, by ujść zaguby, przydeptał ostatnie płomyki ogniska, które zgasło i przestało już oświecać oną piwnicę, rozpościerając jedynie wokoło dym gryzący. „Był-żem tu przywiedzion na śmierć niechybną?“ Na myśl tę dreszcz przeszedł hrabiego od stóp do głowy; niebawem jednak wróciła mu przytomność umysłu wraz z nowym konceptem. Podpełznął na czworakach do krawędzi studni i jął podniesionemi dłońmi obstukiwać przestrzeń nad sobą. Parapet był podtrzymany dwiema podporami; od jednej się oderwał, ale jeszcze trzymał się drugiej. Hrabia ustawił wszystko zpowrotem tak, jak był zastał, tak, iż miejsce to groziło śmiercią niechybną następnemu przybyszowi; uczyniwszy to, wyczołgał się z ciemnicy jak człek bezsilny. Nazajutrz, gdy mu wypadła przejażdżka z baronem przez Corso, umyślnie pokazywał po sobie jakoby głęboką zadumę. Towarzysz (jak to było w zamiarach hrabiego) jął dopytywać się go o przyczynę tego zamyślenia. Hrabia zrazu wzbraniał się nieco, poczem wyznał, że był w duchu zaniepokojny snem niezwykłym. Słowa te były obliczone na to, by pociągnąć za język barona — człeka przesądnego, który udawał, że drwi z przesądów. Spierali się i żartowali z siebie wzajem czas jakiś, poczem hrabia, jakgdyby zaperzywszy się nagle, zawołał na towarzysza, by się miał na baczności, bo to jego właśnie ów sen dotyczył. Waszeć, przezacny panie Mackellar, znasz natyle ludzką, naturę, by zgóry odgadnąć rzecz jedną... a mianowicie, że baron nie spoczął, póki nie dowiedział się treści snu. Hrabia, pewny, iż on nie odstąpi od swego pytania, trzymał go wciąż w niepewności, i dopiero gdy rozniecił w nim nieugaszoną ciekawość, uległ z pozorną niechęcią jego nagabywaniom: „Ostrzegam cię“ rzekł „że z tego wyniknie coś niedobrego... tak mi przeczucie jakieś powiada! Lecz ponieważ sprawa ta ani mnie ani tobie nie daje spokoju, więc niechże cię kule biją! Oto jaki miałem sen: widziałem cię jadącego konno, nie wiem dokąd, ale chyba to było gdzieś blisko Rzymu, gdyż po jednej stronie drogi był starożytny grobowiec, z drugiej zaś ogród, pełen wiecznie zielonych krzewów. Pomnę, iż w strachu śmiertelnym wołałem i wołałem za tobą, byś się zawrócił; nie wiem, czyś słyszał me wołanie, w każdym razie rwałeś przed siebie jak opętany. Droga przywiodła cię do pełnego zwalisk pustkowia, gdzie w kopczyku ziemnym były drzwi, a tuż koło nich nadłupana sosna. Tu zsiadłeś z konia (jam wciąż na ciebie wołał, byś się strzegł), przywiązałeś konia do sosny i wszedłeś śmiało w owe drzwi. W głębi poza niemi było ciemno, wszelakoż i tak widziałem cię jeszcze i zaklinałem cię, byś się zatrzymał. Szedłeś po omacku, trzymając się prawej ściany, przybywszy zaś do rozdroża, skierowałeś się na prawo i doszedłeś do małej izby, gdzie była studnia obrzeżona parapetem. Wówczas — sam nie wiem dlaczego — trwoga moja wzrosła tysiąckrotnie, tak, iż, zda mi się, zdarłem sobie gardło od krzyku, ostrzegając cię bez ustanku i zaklinając, byś oddalił się z tego „westybulu“; takiego to wówczas przez sen używałem słowa i wydawało mi się całkiem jasne, ale teraz, na jawie, doprawdy nie wiem, co ono oznacza. Na wszystkie moje okrzyki tyś nie zwracał najmniejszej uwagi, opierając się wciąż o balustradę i spoglądając uparcie w wodę. I wtedy stało się coś z tobą... jakieś objawienie... sam nie wiem co... ale pochwycił mnie strach wielki i zbudziłem się nagle ze snu, drżąc i szlochając. A teraz“ ciągnął dalej hrabia „serdecznie ci jestem wdzięczny za twą natarczywość. Ten sen ciężył mi jako wielkie brzemię... teraz wszakże, gdym go opowiedział przy świetle dziennem prostemi słowy, wydaje mi się czemś niedorzecznem“. „Nie wiem, co o tem sądzić“ odrzekł baron. „Rzecz ta w niektórych punktach jest osobliwa. Objawienie, powiadasz? O, to naprawdę dziwny sen! Opowiem go dla rozrywki naszym przyjaciołom.“ „Nie jestem tak dufny“ rzekł hrabia; „mnie coś nie pozwala o tem mówić. Ot, lepiej zapomnijmy o wszystkiem“. „Postaram się“ odrzekł baron. Jakoż nie wspominano już więcej o śnie owym. W kilka dni później hrabia zaproponował baronowi przejażdżkę po okolicach Rzymu; baron — jako że z każdym dniem bardziej zżywali się z sobą — skwapliwie przyjął tę propozycję. Gdy już wracali do Rzymu, hrabia jakby od niechcenia powiódł swego towarzysza osobliwą drogą. Naraz ściągnął wodze koniowi, przysłonił ręką oczy i krzyknął głośno. Potem znów ukazał twarz, bladą teraz jak ściana (bo hrabia był wytrawnym aktorem) i wlepił oczy w barona. „Co ci się stało?“ krzyknął baron. — „Nic!“ odrzekł hrabia; „ot coś takiego mnie napadło, sam nie wiem co... Jedźmy do Rzymu, co koń wyskoczy“. Ale tymczasem baron już rozejrzał się wokoło... i oto na lewo od traktu, którym wracali do Rzymu, obaczył pokrytą pyłem dróżkę, gdzie z jednej strony widać było grobowiec, a z drugiej ogród pełen krzewów wiecznie zielonych. „Tak“, powtórzył głosem zmienionym; „wracajmy czemprędzej do Rzymu. Boję się, czy zdrowie nasze w zupełnym jest porządku.“ „Ach, na miłość Boską!“ krzyknął hrabia, drżąc; „wracajmy do Rzymu... zaraz położę się do łóżka!“ Wrócili tedy nie odzywając się prawie do siebie. Hrabia, który w dniu tym właśnie powinien był iść na ansambl towarzyski, położył się do łóżka, oznajmiając, że nabawił się malarji. Nazajutrz znaleziono baronowego wierzchowca przywiązanego do wiadomej sosny, ale o samym baronie nikt już więcej nie słyszał... przepadł bez wieści... No i cóż? — przerwał nagle pan dziedzic; — byłoż to morderstwo?
— A jesteś-li waszmość pewny, że był to hrabia? — zapytałem.
— Tytułu nie jestem pewny — odrzekł pan dziedzic; — dość na tem, że był to szlachcic z możnego rodu... — a niechże cię Bóg uchowa, panie Mackellar, od nieprzyjaciela tak przebiegłego!
Słowa te rzucił mi z uśmiechem, patrząc na mnie z wysoka; w chwilę potem już był poniżej mych stóp. Jam wciąż z dziecięcym uporem śledził jego podrygi; mąciło mi się od nich w głowie, przeto mówiłem napoły przytomnie, jakoby przez sen.
— Czy on bardzo nienawidził barona? — spytałem.
— Na sam widok tego człowieka wnętrzności w nim się skręcały — odrzekł pan dziedzic.
— Jam doznawał tego samego — bąknąłem.
— Doprawdy? — krzyknął pan dziedzic. — Dalibóg, to mi nowina! Zachodzę w głowę... zali sam sobie pochlebiam... czy też istotnie jestem przyczyną tych żołądkowych zaburzeń?
Miałem sposobność przekonać się, jak ten człowiek zdolny był przybierać pełną wdzięku postawę nawet wtedy, gdy nikt oprócz mnie go nie widział, i to zwłaszcza, gdy w tem była choć odrobina jakiegoś niebezpieczeństwa. Siedział teraz, założywszy nogę na nogę, splótłszy ręce na piersi i dostosowywał sie do chwiejby okrętu z taką równowagą, iż najmniejsze odchylenie mogło go z niej wytrącić. Nagle ujrzałem przed sobą znowu zjawienie mego pana, siedzącego przy stole i podpierającego dłońmi głowę, tylko, że teraz twarz jego, gdy ją odsłonił, tchnęła ciężkim wyrzutem. W tejże chwili przyszły mi na myśl słowa mej niedawnej modlitwy: „byłbym bardziej podobien mężczyźnie, jeślibym powstał i obalił tego niegodziwca“... Zebrałem wszystkie siły i odwagę, i gdy wróg mój, w skutek przechylenia się okrętu, znalazł się pode mną zamachnąłem się szybko nogą w jego stronę. Było pisane w wyrokach Opatrzności, że acz poniosłem winę mego postępku, nie przyniósł mi on wszakże żadnej korzyści. Czy przypisać to memu niedołęstwu, czy też jego zręczności — dość na tem, iż on uniknął mego ciosu, zerwawszy się żwawo na nogi i uchwyciwszy się oparcia.
Nie wiem, jak długo trwało to wszystko: gdym ja leżał bez ruchu na pokładzie, ogarnięty trwogą, wyrzutami sumienia i wstydem, on zaś stał, oparty plecami o balustradę, trzymając się ręką poręczy i wpatrując się we mnie dziwnie mieniącemi się oczyma.
— Panie Mackellar — przemówił w końcu; nie będę ci czynił żadnych wyrzutów, tylko zaproponuję pewien układ. Co się tyczy waszeci, przypuszczam, iż nie pragniesz, by to zdarzenie stało się głośnem; co do mnie, wyznam ci szczerze, iż nie mam ochoty oddychać ciągłą obawą, iż mogę być zamordowany przez człowieka, z którym siedzę za stołem podczas posiłku. Obiecaj mi aść... albo nie... jeszcze asan nie potrafisz myśleć spokojnie... pomyślałbyś, iż wymusiłem z ciebie obietnicę w chwili twej słabości... a nie chciałbym zostawiać furtki kazuistyce, będącej plamą człowieka uczciwego. Zostawiam ci więc czas do namysłu.
Rzekłszy to, skoczył zręcznie na oślizgły pokład jak wiewiórka i znikł w głębinie kajuty. W pół godziny później, gdy powrócił, jam jeszcze leżał tak jak on był mnie zostawił.
— A więc — ozwał się, — dasz-li mi waćpan poręczenie, jako wierzący chrześcijan i wierny sługa mego brata, iż nie będę już musiał lękać się zamachów z twej strony?
— Gotów jestem zapewnić o tem waćpana — odpowiedziałem.
— Żądam, byś mi waćpan poświadczył to podaniem ręki — domagał się pan dziedzic.
— Waszmość masz prawo stawiać warunki — odparłem; uścisnęliśmy sobie dłonie, poczem on usiadł natychmiast na dawnem miejscu i w tej samej, co poprzednio, niebezpiecznej pozycji.
— Daj waćpan spokój! — zawołałem, zakrywając oczy... Nie mogę patrzeć na waćpana w tej postawie. Pierwsze lepsze nieoczekiwane w strząśnienie okrętu może zrzucić cię w głębinę morską.
— Waść pozostajesz w sprzeczności sam z sobą — odparł z uśmiechem pan dziedzic, spełniając jednakże moje żądanie. — Pomimo wszystko, mości Mackellar, wiedz o tem, że u rosłeś w mych oczach conajmniej na czterdzieści stóp. Sądzisz, że nie umiem ocenić wierności? Dlaczegóż więc, wedle twego zdania, włóczę z sobą po świecie Secundrę Dassa? Nie dla innej przyczyny, lecz dlatego, że on gotów jest choćby jutro zginąć albo zamordować kogoś dla mnie... za to go właśnie lubię. Ba, może to aspanu wydać się dziwnem, ale spodobałeś mi się dziś więcej, niż kiedykolwiek, właśnie za to, czego chciałeś dokonać. Dotychczas myślałem, że nie umiesz się wyzwolić z pod uroku Dziesięciorga Przykazań... a tymczasem... bodajbym zginął na wieki! — (tu głos podniósł) — ta stara baba ma przecie jeszcze krew w żyłach! Co jednak nie przeszkadza — ciągnął dalej z uśmiechem, — że uczyniłeś dobrze, dając mi owo przyrzeczenie... bo wątpię, czy zdołasz kiedy zajaśnieć w swym nowym zawodzie.
— Sądzę — odpowiedziałem, — iż powinienem przepraszać i Boga i waćpana, za to, żem uległ owej grzesznej pokusie. Wszelakoż dałem już słowo i dotrzymam go sumiennie. Tylko gdy pomyślę o tych, których waszmości prześladujesz...
Tu przerwałem, z czego on korzystając, rzekł:
— Życie jest rzeczą dziwną, a ludzie dziwnemi istotami. Ot, asan mniemasz, jakobyś kochał mego brata. Zapewniam cię, iż jest to poprostu tylko przywiązanie. Sięgnij wasze do własnej swej pamięci, a przypomnisz sobie, że gdy przybyłeś do Durrisdeeru, uważałeś brata mego za pospolitego, nierozgarniętego młodzika. Pozostał-ci on po dziś dzień człekiem pospolitym i nierozgarniętym, aczkolwiek lata młode dawno mu przeszły. Gdybyś, zamiast do niego, przystał był do mnie, byłbyś dziś równie silnie stał po mojej stronie.
— Nigdym-ci nie powiedział, ani nie powiem, jakobyś był człekiem pospolitym, panie Bally — odciąłem się, — atoli w tym właśnie punkcie wydajesz mi się nierozgarnięty. Dopiero co pokazałeś, że ufasz memu słowu... inaczej mówiąc, memu sumieniu... temu właśnie sumieniu, które instynktownie stroni od ciebie, jako oko od zbyt silnego światła.
— Aha! — rzekł na to. — Ja co innego miałem na myśli... to mianowicie, gdybym był waćpana spotkał w latach mej młodości. Miej to na względzie, że nie zawszem ci był taki, jaki jestem dzisiaj... i nie zawsze byłbym taki, jeślibym spotkał takiego przyjaciela, jakiego waść mi reprezentujesz.
— Phi, panie Bally — odpowiedziałem. — Waszmość napewno drwiłbyś ze mnie i napewnobyś nawet dziesięciu uprzejmych słów nie poświęcił takiemu jak ja.
Jednakowoż odtąd on już wszedł na dobre w tok ciągłego usprawiedliwiania się, którem naprzykrzał mi się przez resztę naszej podróży. Niemasz wątpliwości, że dawniejszemi czasy lubował się był w niepotrzebnem oczernianiu samego siebie, szczycąc się swą niecnotliwością i biorąc ją sobie za godło, nie był też tak nierozumny, by miał tłumić choćby jeden zwrot dawnych swych wyznań.
— Ale teraz, skoro wiem, że waćpan jesteś człowiekiem ludzkim — powiadał, — niechże mi będzie wolno się wytłumaczyć. Bo zapewniam waćpana, żem jest też człek ludzki i że mam też pewne zalety, jako moi sąsiedzi.
Naprzykrzał mi się, jakom powiedział, bo na wszystko miałem dlań jedną tylko odpowiedź:
— Wyrzecz się waszmość obecnego swego zamierzenia i wróć ze mną do Durrisdeeru, a wtedy uwierzę...
A on na to potrząsał głową i mówił:
— Ach, panie Mackellar, byś żył i tysiąc lat, jeszcze natury mej nie zrozumiesz. Godzina rozwagi już upłynęła, a godzina przebaczenia jeszcze nie nadeszła. Teraz toczy się bitwa, która zaczęła się lat dwadzieścia temu, gdyśmy rzucali pieniążek w komnacie durrisderskiego dworu. Miewaliśmy chwile triumfu i porażki, ale żadnemu z nas nigdy nawet nie śniło się o kapitulacji... co zaś mnie się tyczy, to gdy rzucam rękawicę, rzucam z nią razem na szalę losów honor mój i życie.
— Wieleć tam znaczy honor waszmości! — odpowiadałem na to. — Za waćpana pozwoleniem, te wojownicze podobieństwa brzmią nieco zbyt szumnie w sprawie, o której mowa. Waćpanu potrzeba poprostu odrobiny grosza... w tem jest sedno pańskich zabiegów... a co się tyczy aściwych środków, to jakież one są? Chcesz wywołać ból i zgryzotę w rodzinie, która nigdy nie uczyniła ci krzywdy, chcesz zwieść z drogi cnoty swego synowca i rozedrzeć serce rodzonemu bratu! Istny zbójca, co plugawą maczugą morduje starą babulkę w wełnianym czepeczku, i to dla marnego szeląga i szczypty tabaki... oto jakim jesteś waszmość wojownikiem!
Gdym go w ten — lub podobny — sposób atakował, on uśmiechał się tylko i wzdychywał, jak człek, którego nie rozumieją. Raz pamiętam, bronił się dłużej, wywlekając ciekawe sofizmata, które warto powtórzyć celem lepszego oświetlenia jego charakteru.
— Asan podobien jesteś onemu mieszczuchowi, co sądzi, że o wojnie stanowią bębny i sztandary. Wojna (jak to starożytni trafnie orzekli) jest to ultima ratio. Gdy bez pardonu osiągamy nad kimś przewagę, mówi się, że prowadzimy wojnę. Waść, panie Mackellar, o ile mam wiarę dawać opowiadaniom czynszowników, sam byłeś srogim wojakiem.
— Niewiele mnie to obchodzi, czem jest wojna — odpowiedziałem. Wszelakoż nudzisz mnie już waszmość żądaniem respektu dla siebie. Brat waćpana jest dobrym człowiekiem, waćpan zaś złym... ni mniej ni więcej!
— Powiadam waszeci — krzyknął pan dziedzic — powiadam waszeci, że jeślibym był najmniejszym z naczelników szkockich górali, jeślibym był najmniejszym z książąt murzyńskich w afrykańskiej pustyni, lud mój darzyłby mnie hołdami i uwielbieniem. Co? jestem złym człowiekiem? Jeżelim stworzony na tyrana, to na tyrana bardzo łagodnego! Zapytaj Secundry Dassa, a powie ci, że obchodzę się z nim jak z synem. Sprzęgnij swój los od jutra z moim, zostań mym niewolnikiem, moją własnością, rzeczą, której mógłbym rozkazywać jak o rozkazuję moim członkom i memu duchowi... a nie będziesz widział tej ciemnej strony, którą zwracam się do świata w mym gniewie. Muszę mieć wszystko lub nic... ale temu, kto dał mi wszystko, oddaję mu je z procentem. Królewską mam naturę: w tem całe moje nieszczęście!
— Było to dotychczas nieszczęście raczej dla innych — zauważyłem; — to zaś niezupełnie licuje z królewskością.
— Banialuki! — zawołał pan dziedzic. — Powiadam aści, że gotów jestem oszczędzić rodzinę, na której waćpanu tak zależy; tak, jeszcze teraz... choćby jutro... zostawię ich w spokoju i dobrobycie... i zginę w tym lesie szubrawców i rzezimieszków, który zwiemy światem. Gotów jestem jutro to uczynić... tylko... tylko...
— Tylko co? — spytałem.
— Tylko oni muszą na klęczkach prosić mnie o to... i to jeszcze publicznie — dodał z uśmiechem. — Doprawdy, mój Mackelarku, nie wiem, czy znajdzie się komnata tak obszerna, by mogła służyć mym celom w owym akcie wynagrodzenia.
— O próżność, próżność! — karciłem go za to. — I pomyśleć sobie, ze ta wielka moc czynienia złego jest podniecana tem samem uczuciem, które każe dziewczynie mizdrzeć się przed lustrem.
— O, na każdą rzecz są dwojakie słowa: — odrzekł pan dziedzic — słowo, które powiększa i słowo które pomniejsza. Waćpan nie zdołasz pokonać mnie słowem! Powiedziałeś kiedyś, że mogę polegać na aścinem sumieniu, jeślibym był, za przykładem waćpana, w usposobieniu do umniejszania czyjejś wartości, powiedziałbym, że liczyłem na aściną próżność. Twoją ambicją jest uchodzić za człowieka słownego... moją zaś nie przyznawać się do porażki. Nazwij to sobie próżnością, nazwij cnotą czy wielkodusznością... cóż tu znaczą słowa? W każdym razie uznać musisz w nas obu pewną cechę wspólną iż obaj żyjemy dla jakiejś idei.
Z tak poufałych pogawędek oraz z tak wielkiej wyrozumiałości, jaką okazywaliśmy sobie wzajem, wnosić można, iż pożycie nasze było teraz wyborne. Tak też było w istocie... tym razem nawet braliśmy sprawę o wiele poważniej niż przedtem. Poza dysputami, jakie tu starałem się odtworzyć, panował między nami nietylko wzajemny respekt, ale bodaj że i uprzejmość. Gdy wkrótce po opisanej burzy wpadłem w chorobę, on przesiadywał przy mem łożu, zabawiając mnie rozmową i częstując lekarstwami, które przyjmowałem bez obawy. Na tę okoliczność on sam zwracał uwagę.
— A co? zaczynasz się asan na mnie poznawać. Jeszcze niedawno, na tym tu okręcie, gdzie prócz mnie nikt nie liznął ani odrobiny wiedzy, dałbyś głowę za to, że dybię na twoje życie. I, patrz-no! właśnie od chwili, gdym się przekonał, że aść na moje życie dybiesz, zacząłem okazywać ci respekt jak największy. Sam powiedz, czy to jest dowodem mej małoduszności!
Nie odpowiadałem prawie na to. Ile mnie tyczyło, sądziłem, że kompan mój nie knuje nic złego; być może, iż wprowadzała mnie w tem większy błąd jego obłuda, wszelakoż wierzyłem (i dziś skłonny jestem wierzyć) w szczerość jego uprzejmego względem mnie usposobienia. Fakt to osobliwy, a wielce smutny, że odkąd zaczęła się ta zmiana, zawziętość moja przygasła znacznie a dręczące mnie wprzódy widziadło mego pana znikło zupełnie. Może więc przy całej chełpliwości prawdę zawierały — ostatnie już — słowa, z jakiemi zwrócił się do mnie ów człowiek w dniu drugiego lipca, gdy długa nasza podróż miała się ku końcowi i gdy bezpieczni, uspokojeni na duchu dobijaliśmy do olbrzymiej przystani Nowego Jorku. Powietrze zionęło duszącym upałem, który ku naszemu zdumieniu nagłe przeszedł w deszczową ulewę. Stałem na rufie, przyglądając się zielonemu wybrzeżu, na którem tu i owdzie widać było blade dymy małej mieściny, co była celem naszej podróży. A że właśnie rozmyślałem, jakby się wymknąć cichaczem tak spoufalonemu ze mną wrogowi, przetom się stropił potrosze, gdy on z ręką wyciągniętą zbliżył się do mnie.

— Muszę się z waćpanem pożegnać... i to na zawsze — rzekł do mnie. — Albowiem wrócisz już pomiędzy mych wrogów, gdzie niechybnie odżyją w tobie wszystkie twe dawne uprzedzenia. Wszelakoż powiem ci, że z pod mego uroku nie uwolnił się nikt, kogo chciałem nim spętać. Nawet i ty, zacny mój przyjacielu (że już nakoniec nazwę się tym tytułem )... nawet ty masz teraz zgoła inny mój konterfekt w swej pamięci... i to taki, którego nie zdołasz już nigdy zapomnieć. Szkoda, że podróż nie trwała dłużej, bo wraziłbym ci ten obraz jeszcze głębiej. Ale teraz już wszystko się skończyło i znów jesteśmy z sobą w wojnie. Po tej krótkiej przegrywce mogłeś osądzić, jak niebezpieczny ze mnie człowiek... a powiedz tym durniom (to mówiąc, wskazał palcem w stronę miasta), — żeby dobrze się namyślili, zanim poważą się ze mną wojować.


ROZDZIAŁ X
W NOWYM JORKU

Wspomniałem poprzednio, iż postanowiłem wymknąć się chyłkiem panu dziedzicowi. W porozumieniu z kapitanem McMurtrie zamiar ten wykonałem snadnie: w chwili, gdy po jednej stronie okrętu znajdowała się łódź napoły naładowana, a w niej i pan dziedzic, z drugiej strony spuszczono mały bacik, który mnie tylko samego poniósł ku wybrzeżu. Bez trudności dopytałem się, w jakiej stronie znajduje się dom mego pana, i pobiegłem tam co sił w nogach. Na najdalszym krańcu miasteczka znalazłem ów dom — wcale przyzwoity dworek, w pięknym ogrodzie położony, mający tuż przy sobie wielką stodołę, stajnię i oborę. Tam to właśnie spotkałem idącego pana Henryka; w miejscu tem, trzeba wiedzieć, przebywał najczęściej, bo gospodarowanie stało się teraz główną jego troską. Przypadłem doń zdyszany i opowiedziałem mu nowiny — które zresztą nie były dlań bynajmniej nowinami, jako że kilka okrętów zdążyło zawinąć do portu znacznie wcześniej niż nasz Żaden-Taki.
— Dawnośmy już aspana oczekiwali — rzekł pan Henryk, — a, prawdę powiedziawszy, tośmy już ostatniemi dniami poczęli wątpić, zali będzie nam danem ciebie oglądać. Cieszę się, panie Mackellar, iż mogę znów uściskać twą prawicę... bom ci myślał już, że już leżysz kędyś na dnie morza...
— A, bodajby tak się stało, panie łaskawy! — zawołałem — Byłoby to z większym pożytkiem dla waszmości!
— Bynajmniej! — odrzekł pan posępnie. — Czegoś lepszego nie mógłbym sobie życzyć. Długi rachunek mam do zapłacenia... a teraz będę mógł potrosze go spłacać.
Oburzyłem się na tę jego pewność siebie, a on mi na to:
— Oho! to już nie to co w Durrisdeerze!... Pomyślałem zawczasu o wszelakiej ostrożności. Przygotowałem ja się na powitanie mego brata... a sława jego i tutaj dotarła. Prawdę powiedziawszy, to los szedł mi na rękę! Spotkałem tu pewnego kupca z Albany, który znał się z nim tuż po roku 1745, a miał go w nader silnem podejrzeniu o zamordowanie niejakiego Chew, również Albeńczyka. Nikt ci tu nie będzie przeto zdziwiony, jeżeli przybyszowi zamknę drzwi przed nosem; nie pozwolę mu przemówić choćby słówkiem do moich dzieci ani nawet pozdrowić mej żony; jedynie dla siebie uczynię ten wyjątek, że dopuszczę go do rozmowy ze mną... bo inaczej ominęłaby mnie cała przyjemność.
To rzekłszy, jął z ukontentowaniem zacierać ręce. Nagle opamiętał się i przywoławszy służbę, jął ich wyprawiać z bilecikami do wszystkich wysoko postawionych osobistości w onej prowincji. Nie wiem, pod jakiemi pozorami spraszał do siebie tych dostojników — w każdym razie zaproszenia osiągnęły skutek, tak iż gdy nasz dawny wróg ukazał się na widowni, ujrzał mego pana przechadzającego się w cieniu drzew przed domem, a przy nim z jednej strony samego gubernatora, z drugiej zaś różnych ludzi wybitniejszych. Jejmość pani dobrodziejka, siedząca na ganku, wstała nagle z wielką w twarzy markotnością i powiodła dzieci w głąb dworku.
Pan dziedzic, wytwornie odziany, z piękną szpadą u boku, ukłonił się z wdziękiem całemu towarzystwu i poufale skinął głową memu panu. Pan Henryk nie odwzajemnił mu się powitaniem, tylko z pod nasępionych brwi wpatrywał się w przybysza.
— Radbym wiedzieć, mościpanie, — odezwał się nakoniec, — jakiż to wiatr niepomyślny przygnał waćpana właśnie w to miejsce, gdzie, ku naszemu wspólnemu nieszczęściu, zdążyła już zawczasu dotrzeć aścina sława?
— Wasza lordowska mość raczy być wielce uprzejmy — odrzekł pan dziedzic, wzdrygnąwszy się nieznacznie.
— Wolę być zupełnie szczerym — odparł pan Henryk, — bo trzeba, byś waszmość jasno zrozumiał swe położenie. W kraju ojczystym, gdzie waćpan byłeś tak mało znany, można było jeszcze łudzić się pozorami; tu jednak, w tej prowincji, na nic one się nie zdadzą, przeto muszę oznajmić, że umywam ręce i nie chcę już styczności z tobą. Zrujnowałeś mnie waszmość niemal do szczętu, jak wprzódy rujnowałeś mego ojca, któremu na dobitkę rozdarłeś serce boleścią. Zbrodnie twoje dotąd uchodziły przed ręką sprawiedliwości... ale przyjaciel mój, jmć pan gubernator przyrzekł mi, iż okaże się względnym dla mej rodziny. Miejże się więc na baczności, mospanie! — tu pan Henryk podniósł głos i w uniesieniu jął potrząsać laską; — jeżeli cię przyłapią na tem, że bąkniesz choćby dwa słowa do kogokolwiek z Bogu ducha winnej mej czeladki, tedy wiszące nad tobą prawo ukarze cię za to z całą surowością!
— Aha! — ozwał się pan dziedzic, cedząc każde słowo. — Więc to taka korzyść z przebywania w obcym kraju! Jak widzę, obecni tu panowie są zgoła nieświadomi naszych dziejów; nie wiedzą, że to ja jestem prawowitym lordem Durrisdeeru; nie wiedzą, że asan jesteś mym młodszym bratem, który jedynie dzięki zaprzysiężonej ugodzie rodzinnej przywłaszczył sobie moje miejsce; nie wiedzą (bo inaczej nie przestawaliby w takiej zażyłości z tobą), że jako Bóg na niebie, każda piędź tej ziemi do mnie należy... jako I każdy grosz, który mi wydzierasz, postępując jako złodziej, wiarołomca i brat wyrodny!
— Panie generale Clinton — krzyknąłem na to, — nie słuchaj waszmość tych kłamstw niecnych. Jam jest zarządcą majątku i świadczę, iż niema ani źdźbła prawdy w tem, cośmy tu usłyszeli przed chwilą. Ten oto człowiek jest rokoszaninem i banitą, który przedzierzgnął się w płatnego szpiega i takie są, krótko mówiąc, jego dzieje!
W słowach tych, rzuconych bezwiednie pod wpływem chwilowego wzburzenia, obnażyłem nagle całą jego infamję.
— Bracie — przemówił gubernator z powagą zwróciwszy twarz w stronę pana dziedzica; — wiem o waćpanu więcej niż mógłbyś przypuszczać. Doszły do naszej wiadomości urywki aścinych przygód w tych tu prowincjach i dobrzebyś uczynił, nie zmuszając mnie, bym wszczynał w tej sprawie bliższe dochodzenie. Wyjaśniłoby się wtedy tajemnicze zniknięcie pana Jakóba Chew wraz z jego kupieckim towarem; wyjaśniłoby się również, skąd to aść znalazłeś się na wybrzeżu z taką obfitością pieniędzy i klejnotów, gdy wziął cię na swój statek pewien Bermudyjczyk, płynący z Albany. Wierzaj mi wasze, że jeżeli zostawiam te sprawy w spokoju, czynię to jedynie przez współczucie dla twej rodziny tudzież z szacunku dla mego czcigodnego przyjaciela, lorda na Durrisdeerze.
Pomruk przytakiwania rozległ się wśród zgromadzonych obywatelów prowincji.
— Powinienem był pamiętać, jakim mirem cieszy się lada tytuł w takiej zapadłej dziurze, jak ta mieścina — ozwał się pan dziedzic, blady jak płótno; — nawet się nie zważa, czy tytuł ów słusznie nabyty! Nie pozostaje mi więc nic innego, jak umrzeć przed progiem domu jego lordowskiej mości, gdzie mój zewłok może być nawet wcale nadobnym ornamentem...
— Dość już tego mizdrzenia się! — krzyknął pan Henryk. — Wiesz, doskonale, żem podobnych myśli nigdy nie żywił i chcę tylko uchronić siebie od potwarzy, a dom mój od twego natręctwa. Daję ci wybór i albo zapłacę za przewiezienie ciebie do kraju na pierwszym okręcie, jeżeli pod tutejszym rządem zdołasz przypadkiem wziąć się znów do dawnych swych zajęć (choć Bóg mi świadkiem, że wolałbym, byś odrazu stąd wyjechał!)... albo, jeżeli tamto ci do gustu nie przypadnie, tedy będziesz i owszem mógł tu pozostać! Zasięgnąłem wieści, za jaką sumę można przy całej oszczędności utrzymać się przyzwoicie w Nowym Jorku... i taką to sumę będę ci wypłacał co tygodnia, a jeżeli nie umiesz własnemi rękoma zapracować sobie na lepsze warunki bytowania, toć już czas ostateczny, byś się wziął do nauki. Jeden tylko stawiam warunek: byś nie wdawał się w rozmowę z nikim z mej rodziny, oprócz mnie...
Niewiem, zalim kiedy widział człowieka tak bladego jako był pan dziedzic w oną chwilę; mimo wszystko jednak trzymał się prosto i zaciskał usta.
— Spotkały mnie tu różne zgoła niezasłużone szyderstwa odezwał się nakoniec; — nie myślę wszakże szukać przed niemi ratunku w ucieczce. Dajże mi oną chudą zapłatę; przyjmę ją bez wstydu, boć ona i tak do mnie należy... jako ta koszula, którą, masz na grzbiecie. Postanawiam zostać tutaj, póki ci panowie nie poznają mnie lepiej. Zresztą i tak oni musieli wymiarkować, co za djabeł w tobie siedzi, skoro przy całej rzekomej dbałości o honor rodziny tak się radujesz jego poniżeniem w mej osobie.
— Wszystko to brzmi pięknie — odrzekł pan Henryk, — ale dla nas, którzy znamy cię oddawna, są to puste słowa. Aść musisz wybrać tę alternatywę, która wedle twego zdania najbardziej ci będzie korzystną... przyjmij zaś ją o ile możesz, w milczeniu. Wierzaj mi, że ci to na dalszą metę bardziej służyć będzie, niż takie jako w tej chwili, szastanie się i okazywanie niewdzięczności.
— O, dzięki, miłościwy panie! — zawołał pan dziedzic głosem nabierającym coraz większej mocy, wznosząc przytem wysoko palec wskazujący. — Bądź spokojny; nie minie cię moja wdzięczność. Teraz pozostaje mi tylko wyrazić szacunek obecnym tu wielmożnym panom, których znużyliśmy setnie naszemi sprawami rodzinnemi.
Ukłonił się wszystkim kolejno, poprawił szpadę i oddalił się, zostawiając w zdumieniu całe zgromadzenie — w tem zarówno mnie ja i mego pana.

Tak się dla nas rozpoczął nowy od innych, odmienny okres onego rodzinnego rankoru. Pan dziedzic nie był bynajmniej w takich tarapatach, jak o nim sądził pan Henryk. Miał wszak pod ręką oddanego mu ciałem i duszą, wybornego kunsztmistrza wszelkich robót złotniczych. Przy wypłacanej przez mego pana pensji, która nie była znów taka skąpa, jak zapowiedziano, owi dwaj ludzie mogli snadnie utrzymać się i wyżywić, a wszystkie zarobki Secundry Dassa mogły być zaoszczędzone dla jakichś przyszłych celów... i nie wątpię, że właśnie to czyniono. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zamiarem pana dziedzica było uciułać dostateczną kwotę, a potem wyprawić się na poszukiwanie skarbu ongiś przezeń zakopanego pomiędzy górami.
Mieszkanie sobie obrał w nędznej dzielnicy miasta, w ustronnym, małym domku drewnianym, przysłoniętym akacjami, a opatrzonym z przodu budą, do psiej podobną, ale tak wysoką jak stół od ziemi: był to niegdyś kram, w którym biedak, co go budował, wystawiał na pokaz drobne swe towary — zwróciło to uwagę pana dziedzica, a być może że podszepnęło mu sposób postępowania. Miał pewną, zręczność we władaniu igłą krawiecką, zręczność pewnie zdobytą na pokładzie korsarskiego statku, w każdym zaś razie wystarczającą do tego, by w oczach pospólstwa uchodzić mógł za krawca — a wszak nic mu więcej nie było potrzeba do wykonania upragnionego odwetu. Nad budą wywieszono deskę, zawierającą napis tej mniejwięcej treści:

JAMES DURIE
BYŁY DZIEDZIC BALLANTRAE
WYBORNY ŁATACZ ODZIEŻY

SECUNDRA DASS
PODUPADŁY SZLACHCIC INDYJSKI
MISTERNE ROBOTY ZŁOTNICZE

Pod tym napisem siadywał w budzie na sposób żeglarski, ilekroć miał robotę, nasz jegomość i łatał zawzięcie. Powiadam: gdy miał robotę, bo jeżeli przychodzili jacy klienci, tedy raczej do Secundry, a szycie pana dziedzica przypominało potrosze pracę Penelopy. Takim sposobem zarobkowania nie zdobyłby sobie nigdy nawet odrobiny masła na okraszenie chleba powszedniego! Ale jemu to wystarczyło, że nazwisko Durie zostało zszargane w kramikowem ogłoszeniu, a dawny dziedzic tego dumnego rodu, podwinąwszy nogi pod siebie, przesiadywał na publicznym widoku jakoby żywy dowód brutalności jego brata. Zamiar ten o tyle mu się powiódł, że w mieście istotnie poczęto szemrać i utworzyło się stronnictwo nader nieprzyjaźnie usposobione względem mego pana, zwłaszcza że niejednego kłuła w oczy przychylność, jaką pana mego darzył gubernator. Jejmość dobrodziejka (która nigdy nie doznawała równie dobrego przyjęcia w kolonji) spotykać się nieraz musiała z dotkliwemi aluzjami; na niewieścich zebraniach towarzyskich zabraniano jej niemal najmniejszej wzmianki o igle i szyciu, aczkolwiek byłby to w ten gronie najwłaściwszy i zgoła naturalny temat rozmowy i widziałem jak z tych zebrań wracała z wypiekami na twarzy i ślubowała, że już nigdy nie wybierze się w odwiedziny.
Pan mój tymczasem przemieszkiwał w swym pięknym dworze, oddany gospodarowaniu, zażyły z ludźmi bliskimi sobie, a nie troszcząc się albo i zgoła nie wiedząc, co się działo w dalszym nieco świecie. Wyglądał teraz dobrze, przytył, twarz mu się ożywiła i nabrała blasku, a nawet upały jakoby nie szkodziły jego zdrowiu. Przeto jego małżonka — pomimo wszystkich strapień, jakie na nią przychodziły — codziennie składała dzięki niebiosom, że ojciec zostawił jej w spadku taki rajski zakątek. Od tej godziny, gdyż z okna swego pokoju spoglądała na upokorzenie pana dziedzica, serce jej zaznało jakoby ciszy i ukojenia. Ja nie czułem się tak spokojny, jako ona; w miarę jak czas płynął, miarkowałem coraz wyraźniej, iż z moim panem dzieje się coś niedobrego. Był bezwątpienia szczęśliwy, lecz tajne były powody onej szczęśliwości; nawet gdy przebywał na łonie rodziny, knuł z widocznem upodobaniem jakieś skryte myśli. Z domu rzadko się wydalał, a dzień miał całkowicie niemal zajęty i jedynie wczesnym rankiem, gdy pan Aleksander zasiadał do nauki, nie miałem pewnej wiadomości, gdzie się pan mój obraca... a przypuszczenia różne przychodziły mi do głowy... Musiałem mieć go przecie na oku, zwłaszcza, że nieprzyjaciel siedział nam tuż pod bokiem i tak się jakoś czaił... Przeto pod jakimś pozorem zmieniłem godzinę, w której miałem wdrażać p. Aleksandra w naukę pisania i rachunku, i zamiast na lekcję udawałem się odtąd wślad za moim panem.
Otóż każdego ranka, w pogodę czy słotę, part Henryk brał laskę o złotej gałce, zakładał kapelusz na tył głowy (był to u niego nowy obyczaj, który wedle mego domysłu miał oznaczać srogość) i urządzał sobie okólną przechadzkę. Szedł najpierw śród nadobnych drzew, potem koło cmentarza; tam, jeżeli pogoda była piękna, przysiadał na czas pewien i pogrążał się w zamyśleniu. Stąd ścieżka skręcała ku wodzie, biegła wzdłuż przystani i mijała budę pana dziedzica. Zbliżając się do tej drugiej części swojego rontu, jmć mój pan zaczynał iść z większą niefrasobliwością, jakoby radował się powietrzem i pięknym widokiem. W połowie drogi między budą i brzegiem morza przystawał na chwilę, wspierając się na lasce. Była to właśnie godzina, gdy pan dziedzic siedział na ławeczce, pilnie machając igłą. Bracia wpatrywali się wzajem w siebie z zawziętością na licach, poczem pan Henryk oddalał się, uśmiechając się sam do siebie.
Dwa razy byłem zmuszony, nagiąć się do tej niemiłej konieczności i odgrywać rolę szpiega... i przyznam, że odkrycie, jakiego dokonałem, nie napełniło mnie wcale radością. Stosunek, jaki się między dwoma braćmi wytworzył, wydał mi się nietylko sam w sobie wstrętny, ale ponadto groźny w możliwościach dalszych złych następstw. Przeto odtąd, o ile pozwalały mi na to różnorakie zajęcia, jąłem chadzać krótszą drogą i bywać sekretnym świadkiem ich spotkań. W czas niedługi potem, gdym po tygodniowej może niebytności zaszedł w to miejsce, byłem zdumiony, zastawszy zgoła nieoczekiwany stan rzeczy. Naprzeciw domu pana dziedzica, była ława, na której mogli siadywać klienci, chcący pogwarzyć z właścicielem kramu. Tam właśnie obaczyłem siedzącego mego pana, piastującego w ręku laskę i spoglądającego w zadowoleniu na zatokę; o jakie trzy stopy od niego siedział pan dziedzic i łatał ubranie. Żaden z nich dwóch nie mówił ani słowa, a pan Henryk nawet nie zadawał sobie trudu, by choć okiem rzucić na swego nieprzyjaciela. Przypuszczam, że chyba jednak sama bliskość osoby dawała mu bezpośrednie wyczucie sąsiedztwa i niewątpliwie upajał się rozkoszą nienawiści.
Ledwo oddalił się, jam natychmiast całkiem jawnie pobiegł za nim.
— Panie, panie miłościwy — odezwałem się. — Nie godzi się w taki sposób postępować.
— Mnie jednak sposób ten wychodzi na zdrowie! — odrzekł pan Henryk, a nietylko te słowa, które były dość osobliwe, ale i brzmienie, jakie im nadał, zatrwożyły mnie wielce.
— Panie mój, radzę-ć, nie chciej dopuszczać do siebie tych złych uczuć! — zawołałem. — Nie wiem, czy bardziej zagrażają one duszy czy rozumowi... wszelakoż waszmość zmierzasz do tego, by zatracić jedno i drugie!
— Nie potrafisz mnie zrozumieć, mój stary — odpowiedział, — nigdy na sercu nie miałeś takiego brzemienia goryczy.
— Zresztą, jeśliby się nawet tak nie stało, jak mówię, — dodałem, — to postępowanie waszmości napewno podżegnie tego człowieka do jakiego ryzykownego czynu.
— O, wprost przeciwnie! Ja właśnie przełamuję jego ducha — odrzekł pan Henryk.

Przez jaki tydzień pan mój co ranka spoczywał na ławie we wspomnianem miejscu. Było to miejsce przyjemne, ocienione zielonemi akacjami, z widokiem na zatokę i pływające okręty, odbrzmiewające dolatującym z daleka śpiewem majtków, krzątających się koło swej roboty. Tam siedzieli tuż obok siebie obaj bracia, w milczeniu zupełnem i bez ruchu — wyjąwszy poruszenia igły pana dziedzicowej albo odgryzanie przezeń nitki po skończonym szwie, boć on zawzięcie udawał zajętego pilnie robotą. Tutaj jam się do nich przyłączał, dziwując się zarówno sobie samemu jak i mym towarzyszom. Jeżeli przechodzili tam tędy jacyś znajomi mego pana, on pozdrawiał ich wesoło, wołając, iż przybył tu celem udzielenia kilku dobrych rad swemu bratu, który — ku jego radości — stał się niesłychanie pracowity. Ale nawet te słowa pan dziedzic przyjmował z twarzą zupełnie spokojną, co działo się w jego duszy, wiadomo Bogu, a może tylko szatanowi...
Nagle pewnego cichego dnia podczas tak zwanego babiego lata, gdy lasy mieniły się złotem, czerwienią i szkarłatem, pan dziedzic odłożył igłę i wpadł w nastrój wesoły. Myślę, że musiał zdawna przygotowywać się do niego w milczeniu, gdyż ton jego przemówień był zgoła naturalny; w każdym razie nagłe przerwanie tak uporczywego milczenia, i to w okolicznościach wcale nie usposabiających do wesołości, zabrzmiało dla mych uszu jakoś dziwnie złowieszczo.
— Henryku — odezwał się; — oto raz wreszcie uczyniłem krok fałszywy, a tobie wkońcu przyszło do głowy, by z tego skorzystać. Dziś kończy się ta komedja łatania odzieży... a oddaję to waszmości, żeś się dobrze w niej spisał. Krew chciałaby też mieć folgę... ty zaś niewątpliwie wybornie obmyśliłeś, jak się stać samemu sobie uprzykrzonym.
Pan Henryk nie rzekł ani słowa i tak się zachował, jakgdyby pan dziedzic wcale nie był przerwał milczenia.
— No, no! nie bądźże taki niemrawy — mówił w dalszym ciągu pan dziedzic; — z tem ci wcale nie do twarzy. Mógłbyś teraz (wierzaj mi) być nieco łaskawym, boć nie powinienem znosić samego tylko upokorzenia. Zamierzałem bawić się nadal w niniejszą krotochwilę, póki nie uzbieram sobie dostatecznej sumy pieniężnej do pewnego celu; wyznam ci jednak szczerze, że brak mi do tego odwagi. Waść oczywiście życzysz sobie, bym opuścił to miasto; ja, acz inną drogą, doszedłem do tejże myśli. Chcę więc uczynić pewną propozycję... czy też, jeżeli wasza lordowska mość woli, mam zaszczyt prosić o pewną łaskę.
— Prośże o nią — rzekł pan Henryk.
— Może doszło do aścinych uszu, żem miał kiedyś w tym kraju znaczny skarb; — jął opowiadać pan dziedzic; — zresztą, mniejsza z tem, czyś o tem słyszał... dość, że się rzecz tak naprawdę miała. Skarb ten byłem zmuszony zakopać w miejscu, co do którego mam dostateczne wskazówki. Ambicją moją teraz stało się jego odzyskanie... a ponieważ jest to moja własność, przeto mniemam, że nie będziesz mi w tem bróździł.
— Jedź-że sobie na poszukiwania — odrzekł pan Henryk. — Nie będę ci się sprzeciwiał.
— Dobrze — rzekł na to pan dziedzic; — bym jednak mógł to uczynić, muszę mieć wozy i ludzi. Droga jest długa i uciążliwa, a w okolicach grasują dzicy Indjanie. Dajże mi więc zaopatrzenie pieniężne, ot tylko tyle, ile okaże się niezbędnem... bądź jako zadatek na moją pensję... bądź też, jeżeli wolisz, jako pożyczkę, którą spłacę ci po powrocie. Wtedy zaś, jeżeli taka twoja wola, obaczysz mnie po raz ostatni w swem życiu.
Pan mój spoglądał mu bacznie w oczy; na twarzy miał uśmiech surowy, ale nie odrzekł ani słowa.
— Henryku — ozwał się pan dziedzic ze straszliwym spokojem, cofając się jednocześnie nieco wtył, — Henryku, mam zaszczyt zwracać się do ciebie.
— Wracajmy do domu — rzekł pan Henryk do mnie, gdym go właśnie pociągał za rękaw; to rzekłszy, powstał, wyprostował się, poprawił kapelusz i nie dając ani słowa odpowiedzi, zaczął uporczywie przechadzać się wzdłuż wybrzeża.
Przez chwilę wahałem się, do którego z braci się przyłączyć — tak poważny i ryzykowny wydał mi się ten moment, do któregośmy doszli. Ale pan dziedzic już wrócił do swego zajęcia, spuścił oczy i ruszał ręką tak żwawo, jak przedtem. Przeto zdecydowałem się pójść za moim panem...
— Czyś waćpan oszalał? — krzyknąłem, skorom go dogonił. — Chciałżebyś zaniedbać tak wyborną sposobność?
— Zali podobna, byś mu wasze jeszcze i teraz wierzył? — zagadnął mnie pan Henryk niemal z szyderstwem.
— Pragnę, by on wyniósł się precz z miasta — krzyczałem. — Niech się wyniesie, gdzie chce i jak chce, byle nie tkwił tu dłużej!
— Powiedziałem, com miał powiedzieć — odparł pan Henryk, — i waćpan też wyrzekłeś swe zdanie. Na tem poprzestańmy...
Ale ja zawziąłem się w myśli o wyeksterminowaniu pana dziedzica. Widok tego człowieka, powracającego cierpliwie do swej krawieckiej roboty, był nieznośny dla mej imaginacji. Jeżeli kto, to pan dziedzic nie był do tego stworzony, by podołał znoszeniu tylu zniewag przez czas tak długi. Czułem jakby krew w powietrzu i powiedziałem sobie, że ze swej strony niczego nie zaniedbam, byleby (jeżeli to jeszcze możliwe) odwrócić grożącą zbrodnię. Przeto tegoż dnia udałem się do pokoju, w którym pan mój siedział przy powszedniej jakowejś pracy.
— Miłościwy panie i dobrodzieju — odezwałem się; — mam-ci ja niewielką sumkę zaoszczędzonych pieniędzy, którą, zdołałem dobrze ulokować. Cała bieda, że znajdują się one obecnie w Szkocji i podjęcie ich zabrałoby mi trochę czasu, a tu mi wypadła sprawa pilna i nagląca. Czy waszmość nie raczyłbyś użyczyć mi owej sumy za obligiem?
On przez chwilę badał mnie przenikliwym wzrokiem.
— Nigdym się nie wtrącał do twoich interesów, panie Mackellar, — odpowiedział. — O ile mi wiadomo, nie posiadasz ani grosza poza tem, coś zaoszczędził.
— Długo byłem w waszmościnej służbie i nigdym nikogo nie okłamał — rzekłem na to, — ani też nie prosiłem o łaskę dla siebie, aż do dnia dzisiejszego.
— Powiedz: o łaskę dla mego brata — odrzekł spokojnie pan Henryk. — Czy uważasz mnie za durnia, mości Mackellar? Chciej raz na zawsze zrozumieć, że postępuję z tą zwierzyną tak, jak mi się podoba; nie wzruszy mnie ni łaska ni trwoga, a na to, by mnie w pole wywieźć, potrzebaby franta większego, niż waćpan. Wymagam służby, wiernej służby, a nie pozwolę, byś wasze knował coś za memi plecami i biorąc moje pieniądze, gotował mi niemi zgubę.
— Panie łaskawy — odezwałem; — takich wyrażeń nie puszcza się płazem.
— Namyśl się raz jeszcze, panie Mackellar — odpowiedział on na to, — a obaczysz, że trafiają, one w sedno rzeczy. Jeżeli czego nie należałoby płazem puścić, to twego własnego krętactwa. Zaprzecz (jeżeli możesz), że pieniądze te były ci potrzebne na to, by z ich pomocą obejść moje rozkazy... a z całą chęcią prosić cię będę o przebaczenie. Jeżeli zaprzeczyć nie potrafisz, tedy nic ci nie pozostało, tylko usłyszeć, jak nazywam po imieniu twe postępowanie.
— Jeżeli wasza miłość sądzisz, żem miał inne zamiary, jak tylko ratować waćpana... — zacząłem.
— Ach, mój stary przyjacielu — odrzekł mi na to; — wiesz przecie doskonale, co ja myślę! Z serca całego dłoń ci podaję... ale nie dam ci ani złamanego szeląga!
Na tem polu doznawszy porażki, odszedłem natychmiast do mego pokoju, napisałem list, pobiegłem z nim do przystani, bom wiedział, że właśnie jeden z okrętów wyrusza w drogę. Zmierzch już zapadał, gdym stanął przed drzwiami domu pana dziedzica. Wszedłszy bez pukania, znalazłem jegoż siedzącego wraz z Indyjczykiem przy skromnym posiłku, obejmującym kaszkę kukurydzianą z odrobiną mleka. Domek był wewnątrz ubogi choć chędogi; całą jego ozdobę stanowiła półka z kilkoma książkami i mała ławeczka Secundry, stojąca w kącie.
— Panie Bally — przemówiłem — mam-ci ja w Szkocji z jakie pięć tysięcy funtów, zaoszczędzonych w ciągu znojnego i ciężkiego żywota. Właśnie odjechał okręt, wiozący list z prośbą, by pieniądze te podjęto. Miej waćpan tę cierpliwość i czekaj przybycia statku wysłanego z ojczyzny, a otrzymasz całą ową sumę na warunkach ofiarowanych dziś rano memu panu.
On wstał z za stołu, wystąpił naprzód, ujął mnie za ramiona i patrzył mi w twarz z uśmiechem.
— Ależ waćpan przywiązany jesteś do mamony — ozwał się. — Przywiązany jesteś do pieniędzy, jak do niczego w świecie, z wyjątkiem tylko mego brata!
— Boję się starości i ubóstwa — odparłem, — a to przecie zgoła inna sprawa.
— Nie będę się spierał o nazwę. Wolno ci to tak nazywać — odrzekł pan dziedzic. — Ach, panie Mackellar! Gdybyś to był uczynił z miłości ku mnie, z jakąż radością przyjąłbym twoją ofiarę!
— Wszelakoż — odpowiedziałem z przejęciem — niech to będzie choćby z mą hańbą, lecz wyznam waszmości szczerze, iż nie chcę już żadną miarą oglądać waćpana w tem miejscu. Nie ofiaruję-ć onej sumy z miłości... o, daleki jestem od tego!... ale (niech mi Bóg Sędzią będzie!) czynię to bez nijakich wrogich uczuć... choć sam temu wielce się dziwię.
— Aha! — odrzekł mi on na to, trzymając mnie jeszcze za ramiona i potrząsając mną zlekka; — widzę, że myślisz o mnie więcej, niźli sam przypuszczasz... i ja też temu się dziwię — dodał, naśladując moje wyrażenie i jakoby głos mój nawet. Zacnym jesteś człowiekiem i dlatego gotów jestem cię oszczędzić.
— Oszczędzić... mnie? — zawołałem.
— Tak, oszczędzić waćpana — powtórzył, wypuszczając mnie z uścisku i odwracając się; po chwili znów zwrócił się do mnie: — Niebardzo zdajesz sobie sprawę, panie Mackellar, co ja uczynię z temi pieniędzmi! Zali mniemasz, że ja naprawdę pogodziłem się z mym losem... z mą klęską? Słuchaj tedy, coć powiem. Życie moje było szeregiem niezasłużonych poniżeń i odtrąceń. Najpierw Karolek, to książątko-niebożątko, poszkapił się w swych wielce obiecujących poczynaniach; wtedy to poraz pierwszy zawiodła mnie fortuna. Potem w Paryżu znów udało mi się stanąć na wysokim szczeblu. Tym razem zaszkodził mi tylko przypadek: jeden z mych listów wpadł w ręce osoby niepowołanej i znów znalazłem się na lodzie. Za trzecim razem sprzyjały mi losy. Cierpliwie i wytrwale budowałem sobie w Indjach siedzibę i nowe stanowisko; nagle nadszedł Clive, mój radża został rozgromion, a ja uciekłem z pożogi jakoby drugi Eneasz, niosąc Secundrę Dassa na plecach. Trzy razy sięgałem po najwyższe stanowisko... a przecie mam zaledwie czterdziesty trzeci rok życia. Poznałem świat tak dobrze, jak niewielu ludziom udało się poznać go za życia; bywałem i na dworze i w obozie, na wschodzie i na zachodzie; wiem, gdzie mam iść, mam dróg tysiące przed sobą. Jestem teraz u szczytu mych możliwości, w pełni zdrowia, kipiący nieokiełznaną ambicją. Ale oto wyrzekam się tego wszystkiego; nie dbam o to, że może zginę i świat nigdy już o mnie nie posłyszy; na jednej mi tylko rzeczy zależy... i muszę ją osiągnąć! Miejże się więc na baczności, bo gdy strop runie, asan też możesz zginąć pod zwaliskami.

Gdym wyszedł z jego domu, utraciwszy już wszelką nadzieję interwencji, zauważyłem jakiś ruch w porcie; podniósłszy oczy, ujrzałem wielki okręt, który tylko co zarzucił był kotwicę. Dziwnem się wyda, żem mógł nań patrzeć z taką obojętnością, skoro przecie był on zwiastunem śmierci dla obu braci Durie z Durrisdeeru. Po wszystkich straszliwych epizodach onej długotrwałej waśni, po zniewagach, sprzecznych usiłowaniach, po bratobójczym pojedynku w gąszczach durrisdeerskich, danem było jakiemuś chudemu skrybentowi przy Grub Street, gryzmolącemu byle brednie dla kawałka chleba i nie troszczącemu się zgoła o to, co pisze — danem było temu pismakowi rzucić groźny urok hen w dal, na cztery tysiące mil, poza słone morze, i wyprawić obu braci w dzikie i mroźne puszcze, kędy ich śmierć czekała. Ale myśl tak a była wówczas ode mnie daleka. Ludność miejscowa roiła się wkoło mnie, poruszona niezwykłem ożywieniem swej przystani, jam zasię mijał ich wszystkich obojętnie, gdym wracał do domu, pogrążony w rozpamiętywaniu mych odwiedzin i tego, com posłyszał z ust pana dziedzicowych.
Tego samego wieczoru przyniesiono nam z okrętu paczkę ulotnych pisemek. Nazajutrz pan mój miał iść do gubernatora, zaproszony na jakowyś ansambl towarzyski; gdy już zbliżała się pora wyjścia, zostawiłem go na chwilę samego w pokoju, właśnie gdy wertował owe pisemka. Kiedym powrócił, obaczyłem go w straszliwym stanie: głowa opadła mu na stół bezwładnie a szeroko rozpostarte ramiona leżały na stosie pomiętoszonych papierów.
— Panie, panie mój miłościwy! — krzyknąłem, biegnąc ku niemu co sił, bo przypuszczałem, że napadł go paroksyzm jakiś.
Skoczył z miejsca, niby figurka na sprężynie, a lica miał tak wykrzywione wściekłością, że na innem miejscu napewnobym go nie poznał — jednocześnie zaś wzniósł rękę wysoko nad głową, jakgdyby chciał mnie uderzeniem powalić na ziemię.
— Zostaw mnie w spokoju! — wrzasnął przeraźliwie.
Uciekłem, com tylko miał sił w drżących nogach, wprost do jmć pani dobrodziejki. Ona też nie traciła czasu — ale kiedyśmy przyszli do drzwi mego pana, zastaliśmy je zamknięte od wewnątrz i tylkośmy posłyszeli jego głos, by go zostawić w spokoju. Spojrzeliśmy sobie wzajem w twarze — były trupio blade. Sądziliśmy, że już nadszedł cios ostatni...
— Napiszę do gubernatora, by go miał za wytłumaczonego — ozwała się jmć pani; — musimy mieć oparcie w możnych naszych przyjaciołach.
Wzięła pióro, by pisać, lecz wypadło jej z ręki.
— Nie mogę pisać — rzekła. — Możesz waść mnie wyręczyć?
— Zrobię bruljon, mościa dobrodziejko — odpowiedziałem.
Patrzyła mi przez ramię, gdym pisał, a gdym skończył, rzekła:
— To wystarczy. Dzięki Bogu, panie Mackellar, że mogę polegać na waćpanu! Ale cóż to się teraz stało? Cóż to, cóż to takiego?
W głębi duszy sądziłem, że żadne wyjaśnienia nie są tu już możliwe... i że nawet byłyby zbyteczne. Ot, bałem się, że poprostu obłęd tego człowieka nareszcie znalazł sobie ujście i wybuchnął, jak długo tłumione płomienie wulkanu. Wszelakoż obaw tych nie ośmielałem się (przez litość dla cnej matrony) wypowiadać głośno.
— Bardziej rozsądną rzeczą będzie pomyśleć nad tem, co nam czynić należy — odpowiedziałem. — Mamyż go zostawić tutaj samego?
— Nie śmiem zakłócać mu spokoju — odparła jejmość. Natura napewno najlepiej wie, co trzeba czynić; ona to może krzyczy, by zostawić go samego... my zaś pociemku odnajdziemy sobie drogę. O tak, jabym go zostawiła tak, jak w tej chwili.
— Przeto ja, mościwa dobrodziejko, wyprawię ten list i jeżeli twa wola, wrócę tu, by ci dotrzymywać towarzystwa — oświadczyłem.
— Uczyń to, proszę — zaszlochała dobrodziejka.
Przez całe popołudnie siedzieliśmy pospołu, przeważnie w milczeniu, wpatrując się w drzwi wiodące do pokoju mego pana. Umysł mój zaprzęgnięty był sceną, która zdarzyła się przed chwilą, oraz jej dziwnem podobieństwem do dawniejszych mych przywidzeń. Winienem o tem słów kilka powiedzieć, gdyż rozeszła się po świecie opowieść nader przesadzona, którą widziałem nawet ogłoszoną drukiem, a której szczegóły powiązane były z mojem imieniem. Otóż to tylko było jednakowe: istotnie pan mój siedział w pokoju, oparłszy o stół głowę, a gdy zwrócił ku mnie oblicze, był na niem taki wyraz, który wstrząsnął mną do głębi. Atoli pokój był zgoła całkiem inny, sposób usadowienia się pana Henryka przy stole zgoła odmienny, a na twarzy jego, gdy ją odsłonił, malowała się bolesna jakaś wściekłość, nie zaś owa przerażająca rozpacz, jaka zawsze (wyjąwszy wspomniany raz jeden wypadek) cechowała ją w mych widzeniach. Jakkolwiek różnice były wielkie, wszelakoż sama zgodność pewnych szczegółów wystarczyła, by napełnić mnie niepokojem. Przez całe pół dnia, jakom powiedział, siedziałem, dumając nad tem w cichości ducha, albowiem jejmość dobrodziejka miała własne swe zgryzoty i ani mi w głowie było dręczyć ją memi urojeniami. Gdy już przeszła może połowa tego naszego wyczekiwania, naraz przyszedł jej do głowy pomysł szczęśliwy: sprowadziła p. Aleksandra i kazała mu zakołatać do drzwi ojcowskich. Pan Henryk odprawił chłopca, każąc mu iść do swej roboty, ale czynił to już bez żadnej gwałtowności, czy to w tonie głosu czy w sposobie obejścia — tak, iż zacząłem się domniewywać, że paroksyzm ów już przeminął.
Wkońcu, gdy już noc zapadła a ja właśnie zapalałem lampę, nagle drzwi się otworzyły i pan mój stanął na progu. Światło niedość było silne, byśmy mogli odczytać wyraz jego twarzy.
— Panie Mackellar, — przemówił głosem pewnym acz nieco zmienionym, — zanieś ten liścik własnoręcznie do miejsca jego przeznaczenia. Jest on treści ściśle poufnej. Pamiętaj tylko, byś doręczył go bez świadków.
— Henryku, — ozwała się jejmość — czyś ty nie chory?
— Nie, nie — odrzekł żałosnym głosem. — Jestem tylko zajęty, bardzo zajęty. Rzecz osobliwa, iż zawsze człowieka muszą posądzać o chorobę, gdy ma jakieś ważne zajęcie! Przyślij mi do mego pokoju wieczerzę i kosz wina; oczekuję przybycia jednego z mych przyjaciół. Pozatem pragnąłbym, by mi nie przeszkadzano.
To rzekłszy, zamknął znów mocno drzwi za sobą.
Liścik był zaadresowany do niejakiego kapitana Harrisa, przebywającego w jednej z szynkowni koło portu. Znałem Harrisa ze słyszenia jako niebezpiecznego awanturnika, niegdyś mocno podejrzanego o korsarstwo, naówczas zaś wiodącego pospolity handel z Indjanami. Coby jemu miał mówić mój pan, albo on memu panu, tego żadną miarą dociec ani domyślić się nie potrafiłem; nie wiem też, jakim sposobem pan mój o nim zasłyszał... ale chyba dzięki niedawnej nieszczęśliwej przygodzie, z której temu człowiekowi udało się ujść cało. W każdym razie niechętnie wybrałem się z owem poselstwem, a wracałem zeń w strapieniu, choć tak niedokładnie przyjrzałem się kapitanowi. Znalazłem go w zatęchłej izbie, siedzącego przy skapiałej świeczce i próżnej butelce; miał on w sobie pewne ślady wojskowej postawy, a przynajmniej ją udawał, bo manjery jego skądinąd nie były wcale wytworne.
— Powiedz aść wielmożnemu panu, żem jest jego powolnym sługą i że złożę mu swe uszanowanie w ciągu pół godziny — odezwał się, przeczytawszy liścik, poczem wskazawszy pustą butelkę, jął się dopraszać, bym postawił mu nową.
Choć wracałem spiesznie, jednakże kapitan nadszedł tuż za mną, a zabawił u nas do późnej nocy. Kur piał poraz drugi, gdym przez okno mego pokoju obaczył mego pana, oświecającego gościowi drogę do furtki; obaj mieli mocno w czubie, byli bardzo ożywieni, a nieraz brali się pod ramię i gwarzyli poufale. Jednakowoż nazajutrz pan mój znowu wyszedł z domu wcześnie rano, niosąc sumę stu funtów w kieszeni. Jestem pewny, że sumy tej nie odniósł zpowrotem, jednakowoż i za to ręczę, że nie dostała się ona do rąk pana dziedzicowych, bom przecie czatował przez cały dzień pilnie w miejscu, skąd było widać jego budę. Ostatni to raz przed naszym wyjazdem z Nowego Jorku pan mój wydalił się poza obręb swego gospodarstwa. Odtąd chodził po gumniech i oborach albo też przesiadywał i gwarzył z rodziną po staremu, atoli w mieście nikt go już nie obaczył, a codzienne wizyty u pana dziedzica poszły jakoby w zapomnienie. Co się tyczy Harrisa, nie pojawił się on u nas już do końca ani razu.
Byłem wielce przygnębiony poczuciem tajemniczości, jaka poczęła wkoło nas się roztaczać. Z samej chociażby zmiany w zachowaniu się mojego pana widać było, że ciężyło mu coś znacznie na duszy; jednakże żadną miarą nie mogłem odgadnąć, coby to być mogło i w czem miało swój początek, oraz dlaczego mamy teraz zamykać się w obrębie naszego domu i ogrodu. Jasną, a nawet dającą się dowieść rzeczą było, że wspomniane pisemka ulotne odegrały w tym przewrocie pewną rolę. Czytałem przeto wszystkie, jakie zdołałem odnaleźć — wszelako były to same rzeczy błahe, niedorzeczne, utrzymane w tonie błazeńskim, jakim tchną zazwyczaj pisemka dyktowane partyjną zajadłością; nie mogłem w nich nadybać nic takiego, coby mogło obrazić choćby wysokiego męża stanu, a przecie mój pan był niemal-że obojętny dla spraw publicznych.
W istocie zaś owo pisemko, które było źródłem całej przygody, spoczywało przez cały czas na piersi mego pana. Tam je nakoniec znalazłem już po jego śmierci, w głębinach północnej puszczy... W takiem to miejscu, w takich złowrogich okolicznościach danem mi było poraz pierwszy odczytać to bezecne, kłamliwe banialuki jakiegoś wigowskiego pismaka, piorunującego przeciwko pobłażliwości władz względem Jakobitów[19]: „Drugi osławiony rokoszanin, dziedzic B....e, ma odzyskać dawny swój tytuł“ — brzmiał jeden ustęp. „Sprawa to dawno ukartowana, skoro człek ten pełnił różnemi czasy wielce niezaszczytną służbę w Szkocji i we Francji. Brat jego, l...d D....r, jak wiadomo, nie lepszy jest odeń w swych dążnościach i sympatjach, a domniemany jego następca, który powinien być teraz odsunięty od dziedzictwa, został wychowany wedle zasad wysoce szkodliwych i niecnych. Zbyt daleko już zaszło faworyzowanie tak wielkiego zła, by można było je lekceważyć“...
Człowiek o zdrowych zmysłach tyleby się troszczył o tę tak bezczelnie kłamliwą opowieść, co o źdźbło zeschłej trawy. By rząd miał wogóle zajmować się tem doniesieniem, było rzeczą nie do pomyślenia dla jakiegokolwiek rozsądnego człowieka — chyba dla tego kpa, który wypisywał te bajduły... a pan mój, choć nienazbyt jaśniejący dowcipem, słynął przecie ze zdrowego rozsądku. Że jednakże liczył się z takim pyszałkowatym wybrykiem jakiegoś skrybenta, a co więcej, nosił owo pisemko na łonie, a treść tegoż w swem sercu, było to niewątpliwym dowodem jego obłąkania. Niewątpliwie sama wzmianka o panu Aleksandrze i groźba skierowana wprost przeciwko jego dziedzicznym prawom przyspieszyła to, co już od tak dawna zagrażało. Może zresztą mój nieszczęsny pan był już naprawdę oddawna obłąkany, my zaś byliśmy za mało pojętni albo nazbyt do niego przyzwyczajeni, więc nie zdawaliśmy sobie sprawy z ogromu jego choroby.
W jaki tydzień od owego dnia, w którym przysłano nam owe piśmidła, przebywałem do późnej godziny w przystani, potem zaś, jak to nieraz czyniłem, skierowałem się ku domowi pana dziedzica. W sam raz drzwi się otwarły, a w świetle wylewającym się na ulicę ujrzałem jakiegoś człowieka, żegnającego się z gospodarzem nader serdecznie. Nie potrafię powiedzieć, jak byłem wstrząśniony, rozpoznawszy w nim awanturnika Harrisa. Jedynym wnioskiem, jaki mi się nasunął, było, że to ręka mego pana przywiodła tu tego człowieka. Szedłem więc w wielkiem zamyśleniu, usposobion poważnie zarazem i lękliwie. Gdym późną już godziną dotarł do domu, zastałem mego pana pakującego walizę do podróży.
— Nie mogłeś to aspan przyjść wcześniej? — huknął na mnie. — Jutro odjeżdżam z tobą do Albany i czas już wielki, byś się zajął przygotowaniami.
— Do Albany, panie łaskawy? — zawołałem. — I po cóż to?
— Trzeba odmienić widownię — odpowiedział zwięźle.

Dobrodziejka, u której znać jeszcze było ślady łez niedawnych, skinęła na mnie, bym był mu bez szemrania posłuszny. Wkrótce potem, gdy znaleźliśmy sposobność, by zamienić z sobą słów kilka, rzekła mi, iż on zwierzył się jej ze swoim zamiarem zgoła nieoczekiwanie, po jednej z wizyt kapitana Harrisa i że wszelkie jej starania, czy to żeby odwieść go od tej podróży, czy też wydobyć zeń jakieś wyjaśnienia celu tejże, okazały się daremne.


ROZDZIAŁ XI.
PRZEPRAWA PRZEZ PUSZCZĘ

Przy sprzyjającej pogodzie odbyliśmy podróż pomyślną wgórę pięknej rzeki Hudson, wśród wzgórz przepięknie ozdobionych wszelkiemi barwami jesieni. W Albany za rezydencję obraliśmy sobie pewną karczmę. Nie byłem ślepy, ani też pan mój dostatecznie przebiegły, to też wymiarkowałem, potrosze, iż on ponoć zamierza trzymać mnie tu jakoby w więzieniu. Praca, jaką on mi tu wynalazł, niebyła tak pilna, byśmy mieli załatwiać ją bez niezbędnych ku temu papierów w izbie karczemnej; nie była też tak ważna, bym musiał ślęczeć nad przepisywaniem czterech, ba, pięciu kopij tego samego dokumentu. Poddałem się niby to tej konieczności, ale pocichu wziąłem się też na sposoby, i dzięki uprzejmości karczmarza miewałem codziennie wszelkie potrzebne mi wieści. Tą drogą otrzymałem nakoniec pewną drobną wiadomość, na którą, rzec mogę, właśnie czekałem. Kapitan Harris (tak mi opowiedziano) wraz z „p. Mountainem, kupcem z zawodu“ popłynął łodzią wgórę rzeki. Świadomość jakiegoś wspólnictwa, które z tą sprawą łączyło osobę mego pana, tak mnie przybiła, iż począłem się lękać wlepionego we mnie wzroku gospodarza. Przemogłem się jednakże i rzekłem, żem to i owo słyszał o kapitanie, nic zasię o panu Mountain, potem zaś jąłem dopytywać się, kto jeszcze należał do owej wyprawy. Tego już mój informator nie wiedział. Dowiedziałem się więc tylko, że pan Mountain wyszedł na brzeg, by czynić jakieś niezbędne zakupy, że chodził po mieście kupując, pijąc i gadając jak najęty. Wyprawa owa snadź szła na upatrzoną jakąś zdobycz, bo kupiec plótł dużo o wielkich rzeczach, jakich dokona po powrocie. Poza tem nic już więcej nie było wiadomem, gdyż nikt z jego towarzyszy nie wychodził na brzeg, a zdawało się, jakoby się bardzo spieszyli, by przed spadnięciem pierwszych śniegów dotrzeć do jakiegoś oznaczonego miejsca.
Jakoż właśnie na drugi dzień zaczął śnieg prószyć nawet w samem Albany. Niepogoda ta wszakże przeminęła tak prędko, jak przyszła, była tylko przestrogą przed tem, co nas czekało. Wówczas jeszczem sobie to lekceważył, bom nie znał dostatecznie owej bezlitosnej krainy. Dziś inaczej na to patrzę i czasami zadaję sobie pytanie, czy groza owych zdarzeń, które teraz przyszło mi ponownie rozważać, nie była w pewnej mierze wynikiem złej pogody i srogich wichrów, na jakie byliśmy wystawieni tudzież dotkliwych mrozów, jakie musieliśmy znosić.
Gdy łódź odjechała, pierwszą mą myślą było, że powinniśmy miasto opuścić. Tymczasem na to wcale się nie zanosiło. Pan mój ani myślał opuszczać Albany, mimo że nie miał tu żadnych interesów, — no i trzymał mnie przy sobie, zdala od właściwych mych powinności, choć niby to ciągle czemś mnie zatrudniał. Ówczesne moje postępowanie niewątpliwie spotka się z surowym sądem ludzkim, — może nawet nań zasługuje. Nie byłem ci ja tak tępy, bym nie myślał o tem, co się święci, tylko że zapatrywałem się po swojemu na te sprawy. Nie mogłem tego przewidzieć, że pan dziedzic oddał się w ręce Harrisa i nie domyślał się żadnych podstępnych knowań. Harris umawiał się w zupełnym sekrecie z moim panem, zresztą miał on opinję człowieka brutalnego a lubiącego ryzykować. Co się tyczy kupca Mountaine, dowiedziałem się po wielostronnych dopytywaniach, że był on człowiekiem tego samego pokroju. Cel ich wyprawy — a było nim wszak odnalezienie źle nabytych skarbów — sam w sobie był silną podnietą do zbrodniczych intryg, a charakter okolic, przez które wędrowali, zapewniał im bezkarność krwawych zbrodni. Tak! to prawda, żem miewał takie myśli i obawy, a nawet pewne przeczucia co do losów pana dziedzica. Trzeba jednakże zważyć, że byłem tymże człowiekiem, który myślał o strąceniu dziedzica z krawędzi okrętu w toń morską, — tym samym człowiekiem, który niedawno w sposób grzeczny acz szczery próbował wejść w układy z samym Stwórcą, pragnąc go nająć do swych ludzkich celów. Z drugiej strony i to jest prawdą, żem już znacznie ostygł w zawziętości względem naszego wroga i prześladowcy; to jednak wtedy poczytywałem zawsze jako słabość ciała, godną nawet potępienia, zaś duch mój pozostawał nadal nieugięty, nadal przepojony dawną niechęcią. Zresztą i to prawda, że co innego było przyjmować na siebie winę i ryzyko zbrodniczego zamiaru, co innego zaś patrzeć jak pan mój narażał się, maczając ręce w niezbyt czystem przedsięwzięciu. Ale to właśnie było głównym powodem mej bezczynności. Jeślibym bowiem miał w jakikolwiek sposób przykładać rękę do tej sprawy, to pewnobym nie ocalił pana dziedzica, a niechybnie naraziłbym mego pana na złe języki ludzkie.
Tak to więc się stało, żem pozostawał bezczynny i przy tem wszystkiem jednak zmuszon jestem usprawiedliwić moje postępowanie. Przebywaliśmy naówczas w miejscowości obcej, niemal odosobnieni od ludzi, bo pominąwszy czysto zdawkowe powitania, zadawaliśmy się tutaj mało z kim. Mój pan przywiózł z sobą kilka rekomendacyj do najważniejszych osób w mieście i okolicy; miał też kilku znajomych, których spotykał był jeszcze w Nowym Jorku; miało to ten skutek, że zaczął przebywać często poza domem i (ze smutkiem to muszę powiedzieć) nabrał zbyt hulaszczych obyczajów. Nieraz leżałem już w łóżku, nie mogąc jednak zmrużyć oka, gdy on powracał z miasta, i rzadka była taka noc, w której nie znać na nim było śladów trunku. W dzień obarczał mnie stale mnóstwem zatrudnień, które z dziwną pomysłowością umiał wynajdować i ponawiać, iż przypominały tkacką robotę Penelopy. Jam nigdy się nie sprzeciwiał, bo przecie moją najemną i służebną powinnością było spełniać jego rozkazy, nie zadawałem sobie jednak trudu, by trzymać pod korcem moje spostrzeżenia i niekiedy śmiałem się w oczy memu chlebodawcy.
— Dobrze, panie miłościwy — rzekłem mu razu pewnego — z radością spełniam zawsze waszmościową wolę. Rzecz wskazaną mi spełnię choćby po raz czwarty, jednakże ośmielam się prosić waszmość, byś raczył jutro wynaleźć mi inną robotę, bo dalibóg, że ta już mnie znudziła.
— Waść sam nie wiesz, co mówisz — odparł pan Henryk, kładąc kapelusz na głowę i odwracając się odemnie plecami. — Dziwi mnie to, że radbyś uczynił mi przykrość. Przyjaciel... ale to już inna sprawa. W każdym razie dziwuję się wielce. Jestem człowiekiem nieszczęśliwym, prześladowanym od losu przez całe życie. Cały świat się przeciwko mnie sprzymierzył — (tu głos mu się podniósł) — wciąż mnie otaczają zdradliwe zamysły, stąpam wśród zastawianych na mnie sideł.
— Na aścinem miejscu będąc, nie gadałbym tak od rzeczy — odpowiedziałem; — ot, powiem, cobym uczynił... wsadziłbym głowę w kubeł zimnej wody, bo ostatniej nocy piłeś aść nad wszelką miarę.
— Tak sądzisz? — odrzekł jakoby z ogromnem zaciekawieniem. — Więc toby mi pomogło? Nigdym tego jeszcze nie próbował.
— Pamiętam czasy, kiedy nie było przyczyny, byś miał próbować... — odrzekłem. — Pragnąłbym, miłościwy panie, by się te czasy wróciły. Ale powiem szczerą prawdę, że jeżeli waćpan będziesz nadal pozwalał sobie na takie ekscesy, tedy napytasz się rychle wielkiego nieszczęścia.
— Zdaje się, żem nieudolen już do picia w tej mierze co dawniej — zauważył pan Henryk. — Tracę teraz łatwo głowę, panie Mackellar. Ale będę się już miał bardziej na baczności
— Tego właśnie od aści żądam — odparłem. — Powinien waszmość pamiętać, że jesteś ojcem pana Aleksandra, i ponosisz odpowiedzialność za honor tego nazwiska, które on po tobie odziedziczy.
— Tak, tak — odpowiedział pan Henryk. — Jesteś człekiem, wielce rozsądnym, panie Mackellar, a przytem długo już pracowałeś u mnie. Ale uważam, że jeżeli nie masz mi nic więcej do powiedzenia, tedy mogę się oddalić. Masz-że jeszcze mi coś powiedzieć? — dodał z tą gorącą, jakoby chłopięcą skwapliwością, jakiej zazwyczaj nie spotykało się u tego człowieka.
— Nie, panie miłościwy, nie mam już nic do powiedzenia — odpowiedziałem oschłym głosem.
— Wobec tego uważam, że mogę się oddalić — rzekł pan Henryk, jednakowoż stał wciąż w miejscu i wpatrywał się we mnie, kręcąc w ręku kapelusz, który zdjął z głowy. — Czy nie masz do załatwienia żadnych spraw w mieście? Nie? No to idę spotkać się z imćpanem Wilamem Johnsonem, ale będę się już miał więcej na baczności.
— Panie miłościwy — ozwałem się na to, — jeżeli waszmość będziesz pijał z większem umiarkowaniem, to zacznie ci się lepiej powodzić w życiu. Stare przysłowie powiada, że butelka jest złą doradczynią.
Bez wątpienia, bez wątpienia — odpowiedział. — No dobrze, już chyba odejdę.
— Czołem, miłościwy panie — rzekłem na to.
— Czołem, czołem — odrzekł i wyszedł nakoniec z pokoju.
Za przykład, do czego posuwał się pan mój, gdy przysiadł się do kieliszka, niech służy choćby ta jedna scena, już z ostatnich chwil jego życia, która wryła się po dziś dzień silnie w mą pamięć, a wówczas przejęła mnie niemal że zgrozą.
Leżałem właśnie w łóżku, nie śpiąc, gdym posłyszał jego kroki. Szedł, zataczając się po schodach i pośpiewywał. Pan mój nie miał talentu do muzyki, jako że jego brat zabrał na swą niepodzielną własność wszystkie wdzięki onej rodziny, przeto jeżeli tu mówię o śpiewaniu rozumieć przez to należy przeraźliwe jakieś zawodzenie, które nie było nito śpiewem ni mową. Coś podobnego słyszeć można z ust dzieci, póki nie nabiorą wstydu; u ludzi dorosłych rzecz taka brzmi zgoła osobliwie. Otworzył drzwi, z hałasem, chwytając się coraz innej podpory; osłonił ręką świecę i zajrzał do środka pokoju; miarkując, że już śpię, wszedł do środka, postawił świecę na stole i zdjął z głowy kapelusz. Widziałem go wyraźnie; biła odeń jakaś bezpamiętna, gorączkowa radość. Stanął w miejscu i jął stroić przy świecy jakieś dziwne miny i śmieszki. Naraz podniósł rękę do góry, trzasnął w palce i zaczął się rozbierać. Wśród tego zajęcia, snać zapomniawszy znowu o mej obecności, jął znowu przyśpiewywać sobie. Mogłem już teraz rozróżnić słowa; był to urywek starej pieśni „Dwa kruki“, gdzie ustawicznie powtarzało się:

A nad jego kośćmi niepogrzebanemi
Wiatr będzie hulał bez przerwy.

Powiedziałem już, że człowiek ten nie miał daru muzyki. Nuty jego śpiewu pozbawione były wszelkiego logicznego związku, conajwyżej skłaniały się nieco do minorowej tonacji, wszelakoż wywierały nieokreślony jakiś wpływ na uczucie, zdążały za słowami i z pierwotną jakąś trafnością oddawały stan duszy śpiewaka. Początkowo i rytm i sposób wygłaszania przypominał jakby szumną jakąś deklamację i naraz poniechawszy tej złobrzmiącej wesołości, jął przechodzić w tony bardziej czułe, aż nakoniec wpadł w rodzaj płaczliwego patosu, który ledwie że mogłem znosić. Wraz z pieśnią coraz to bardziej ustawała pierwotna żywość jego ruchów i gdy już się był rozdział aż do szarawarów, usiadł na brzegu łóżka i poczuł jęczeć. Dla niczego nie mam takiej wzgardy jak dla łez pijackich, przeto czemprędzej odwróciłem się odeń plecami, by nie patrzeć na ów nędzny widok.
A tymczasem on (jako mniemam) już znalazł się na przepaścistej drodze litowania się pad sobą samym, na której dla człowieka rozprężonego[20] dawnemi troskami i niedawnem opilstwem niemasz innego zatrzymania się okrom zmęczenia. Łzy lały mu się ciurkiem — a on rozchełstany i rozdziany siedział i siedział nieporuszenie, nie zważając na chłód panujący w pokoju. Ja wiłem się naprzemian w okrucieństwie i ckliwej słabości, to zrywając się z łóżka w chęci zapobieżenia złemu, to znów nakazując sobie obojętność i udając sen aż znienacka strzeliło mi do głowy: quantum mutatus ab illo![21] — i przywodząc sobie na pamięć mądrość jego, wytrwałość i cierpliwość, zostałem ogarnięty bolesną niemal litością nietylko względem mego pana, ale i względem synów człowieczych.
Wówczas jednym skokiem zerwałem się z miejsca, podszedłem ku niemu i położyłem mu rękę na obnażonem ramieniu, które zimne było jak kamień. Odsłonił twarz — była obrzękła i umorusana jak u dziecka. Na ten widok odżyła we mnie częściowo dawna niecierpliwość.
— Wstydziłbyś się waszmość — ozwałem się. — Zachowujesz się jak małe chłopię. Ja też potrafiłbym tak chlipać i nos ucierać, gdyby mi przyszła ochota ożłopywać się winem... wolę jednak iść do łóżka trzeźwy, jak przystało na mężczyznę. Chodźno waszmość do swego łóżka i poniechaj tej całej komedji!
— Ach, panie Mackellar — odrzekł mi na to; — ach, jak mnie serce boli!
— Boli? — zawołałem. — Jużci, że nie może być inaczej! Cóż to za słowa śpiewałeś waszmość, gdyś tu wchodził? Okaż innym litość, a wtedy będziemy mogli mówić o litości dla waćpana. Bądź sobie waszmość, jakim chcesz, ale ja nie chcę wycierać kątów po karczmach przydrożnych. Jeżeliś waszmość szermierzem, tedy uderzaj, jeżeli zaś beksą, to becz!
— Krzycz sobie wasze! — wybuchnął on na to. — Ot właśnie, o co chodzi! Ot właśnie... uderzaj! Człowieku, jam już dość długo znosił to wszystko... ale gdy podniesiono rękę przeciw dziecięciu... gdy dziecko znalazło się w niebezpieczeństwie — tu jego chwilowa moc opadła znów w żałosnem kwileniu, — moje dziecko... mój Aleksander! — I znowu zalał się łzami.
Wziąłem go pod ramię i potrząsnąłem nim mocno.
— Co?! Aleksander? — zawołałem. — Zali waszmość o nim wogóle myślisz? O nie! Spójrz waćpan sam sobie w oblicze, jak przystało na mężnego człowieka, a poznasz, że sam siebie oszukujesz. Żona, dziecko, przyjaciel... wszystko to narówni uległo zapomnieniu, a waszmość ugrzązłeś po uszy w kałuży samolubstwa.
— Panie Mackellar — rzecze on mi na to, jakby cudem odzyskując dawny swój wygląd i sposób bycia, — możesz sobie gadać o mnie, coć się żywnie podoba, jednej rzeczy atoli nie śmiej mi zarzucać... nigdym ci ja nie był samolubem.
— Zaraz waszmości oczy na to otworzę — odparłem. — Od jak dawna my tutaj bawim? A ileż to razy przez ten czas pisałeś listy do rodziny? O ile wiem, to waść wogóle dopiero pierwszy raz jesteś z nią w rozłące i czy aby choć raz do niej pisałeś? Wiedzą iż oni, czy żyjesz alboś już między umarłych policzon?
Zbyt ostrą prawdę wyrżnąłem mu w oczy, bym nie miał skutku osiągnąć. Poruszyłem część lepszą jego natury. Przestał płakać, podziękował mi ze skruchą, położył się do łóżka i zasnął niebawem. Nazajutrz pierwszą rzeczą, o której pomyślał, było zasiąść przy stoliku i rozpocząć list do jmćpani dobrodziejki; był to list czuły i serdeczny, inna rzecz, że nigdy nie został ukończony. W istocie bowiem wszelka komunikacja z Nowym Jorkiem utrzymywała się jedynie dzięki mnie, a łatwo osądzić, żem zadanie miał niewdzięczne. Nieraz trawiłem noce w bezsenności, rozmyślając nad tem, co mam donieść mej pani i jakich słów użyć, by nie być ani kłamcą ani okrutnikiem.
Przez cały ten czas, jako sądzę, pan mój z rosnącą niecierpliwością czekał na wiadomość od swych wspólników. Harris, jak przypuszczać można, obiecywał wyprawę niebywałą; termin, w którym można się było spodziewać choćby jakiegoś słowa, już upłynął, a niepewność złą była doradczynią dla człowieka o nadwyrężonym rozsądku. W czasie owego oczekiwania myśl mojego pana przebywała niemal ustawicznie w puszczy, idąc wślad za gromadką ludzi, których czyny tak bardzo go dotyczyły. Wciąż wyobrażał sobie ich pochód i obozowanie, wygląd owych okolic, wykonanie — na tysiączne sposoby — tego samego okropnego faktu oraz będące tegoż następstwem widowisko szczątków pana dziedzicowych, rozsypywanych wichurą po ziemi. Takie tajemne a występne rozmyślanie dostrzegałem wciąż u niego i wymykały mu się z ust, wychylały się nieznacznie, jak króliki z za wzgórza. Nic więc też nie będzie dziwnego, że widownia zdarzeń, snujących mu się po głowie, zaczęła go kusić i chłonąć go w siebie... że rwał się tam ciałem i duszą.

Wiadomo powszechnie, z jakiego skorzystał pretekstu. Jmć Pan William Johnson miał jakąś dyplomatyczną misję w owych stronach, zaś pan mój i ja (z ciekawości, jak podawano) przyłączyliśmy się do jego towarzystwa. Pan William miał liczną drużynę i był we wszystko dobrze zaopatrzony. Łowcy dostarczali nam zwierzyny, ryby chwytano dla nas codziennie w strumieniach, a gorzałka lała się strugami. Posuwaliśmy się w dzień, nocą zaś obozowaliśmy na sposób żołnierski; zaciągano i zmieniano straże, każdy z ludzi miał ściśle wyznaczoną powinność, a pan William był duszą i ogniskiem wszystkiego. W życiu tem niejedno mogłoby mnie czasami zainteresować; na nasze jednak nieszczęście pogoda była niesłychanie przykra, bo choć dni zrazu bywały jasne, to mroźne noce od samego początku dawały się nam we znaki. Najczęściej dął wiatr tak dotkliwy i ostry, iż nam siedzącym w łodzi palce siniały z zimna, gdy zaś nocami kuliliśmy się przy ognisku, osmalając sobie twarz jego żarem, odzienie na naszym grzbiecie wydawało się jakoby było papierowe. Straszliwa pustka okrążała nasze kroki i kraina była zgoła bezludna: nigdzie nie było widać dymu ognisk, a wyjąwszy jedną łódź kupiecką, którą wyminęliśmy w drugim dniu podróży, nie spotykaliśmy wcale podróżnych. Ta pustka wodnych szlaków, acz tłumaczyć ją można było spóźnioną porą roku, czyniła wielkie wrażenie nawet na panu Williamie i nieraz bowiem słyszałem z ust jego słowa świadczące o pewnej jakoby bojaźni:
— Boję się, żem przybył za późno i oni już pewnie wykopali siekierę[22] — odezwał się; a przyszłość dowiodła, jak trafne były jego rozumowania.
Nie potrafię odmalować czarnej melancholji, jaka ogarniała mą duszę podczas tej podróży. Nie należę do tych, którzy lubują się w rzeczach niezwykłych. Widok nadciągającej zimy, w obliczu której przyszło nam sypiać na gołej ziemi, zdala od jakiejkolwiek ludzkiej sadyby, dręczył mnie jak nocna zmora; nasz pobyt w tych okolicach wydawał mi się jakoby grzesznem kuszeniem Boskiej wszechmocy, niepokój ten, który pewno przyczyni się tylko do większego unaocznienia mego tchórzostwa, — potęgowała jeszcze świadomość moja co do celu naszej wyprawy. Ponadto przypadło mi w obowiązku zabawianie jmćpana Williama; albowiem pan mój popadł w stan dziwny, dochodzący niemal do pervigilium[23]; nieprzytomnym, jakoby w zachwyceniu, wzrokiem wpatrywał się w leśną gęstwinę, sypiał niewiele, a bywało, że przez dzień cały ledwie że bąknął słów kilkanaście. To co mówił, miało jeszcze zawsze jakiś związek, wszelakoż zawsze niemal obracało się dokoła tej samej sprawy, a mianowicie dokoła owej gromadki ludzi, którą z uporem manjaka silił się wytropić. Niejednokrotnie opowiadał panu Williamowi, i to za każdym razem jakoby rzecz jakąś nową, że „kędyś w tych lasach przebywa brat“, i prosił „by wysłano patrole na jego poszukiwanie“:
— Pragnę mieć wiadomość o mym bracie — powtarzał. Nierzadko, gdyśmy posuwali się naprzód, roiło mu się, że wypatrzył jakieś czółenko kędyś na rzece albo obozowisko na brzegu, i okazywał wielkie a pełne boleści ożywienie. Trudno, by te jego dziwactwa nie miały ściągnąć na siebie uwagi pana Williama; jakoś wkońcu, odwiódłszy mnie pewnego razu na bok, jął czynić aluzje do owej choroby. Stuknąłem się w czoło, potrząsnąłem głową i rad byłem niepomiernie, żem zapewnił sobie małe świadectwo przeciwko możliwym przyszłym niespodziankom.
— Ale czyż w takim razie rozsądną jest rzeczą nie powstrzymywać go od dalszych kroków? — zawołał pan William.
— Ci, którzy go lepiej znają — odpowiedziałem, — są przekonani, że on się ustatkuje wkońcu.
— No, niech tak będzie — odmruknął pan William; — toż nie moja to sprawa. Wszelakoż, ile wymiarkowałem, waćpan wolałbyś nie zabłąkać się nigdy w tutejsze okolice.
Pochód nasz w głąb tej dzikiej krainy odbywał się już może z tydzień bez żadnych przeszkód i przygód, gdy stanęliśmy na noc obozem w miejscu, gdzie rzeka przepłynęła wśród wysokich gór odzianych lasami. Roznieciliśmy ogniska na polance nad wiszarem, zjedliśmy wieczerzę i powszednim obyczajem ułożyliśmy się do spoczynku. Noc była zimna straszliwie; mróz doskwierał i szczypał mnie skroś wszystkich okryć, któremi byłem spowity, a ból stąd powstały nie pozwalał mi zasnąć. Przeto, nim jeszcze dzień zaświtał, zerwałem się na nogi i kucałem koło ogniska, to znów biegałem tam i zpowrotem nad brzegiem rzeki, by przemóc dolegliwości trapiące moje członki. Wkońcu świt zaczął wyłaniać się z ponad oszronionych lasów i gór, śpiący ludzie jęli owijać się szczelniej w swą przyodziewę, a rozhukana rzeka raz wraz zgrzytała ścierającemi się z sobą płatami kry. Stałem, otulony w zesztywniały kaftan z bawolej skóry, i rozglądałem się wokoło, zionąc kłębami pary ze spiekłych od mrozu nozdrzy — gdy naraz posłyszałem jakiś dziwny namiętny krzyk, dobiegający od krawędzi lasów. Warty odpowiedziały nań równie donośnym krzykiem i pobudzili się ludzie śpiący, porywając się na nogi. Ktoś wskazał palcem na coś dalekiego i oczy wszystkich zwróciły się w ową stronę. Na skraju lasu, pomiędzy dwoma drzewami, spostrzegliśmy postać ludzką, wznoszącą ręce w górę, jakoby w ekstazie. W chwilę później człowiek ten nadbiegł ku nam, padł na kolana tuż przed obozowiskiem i zalał się łzami.
Był to kupiec Jan Mountain, któremu udało się wyratować życie z najokropniejszych, jakie sobie wystawić można, niebezpieczeństw. Gdy odzyskał mowę, pierwszy rzeczy, o którą zapytał, było: jeśliśmy gdzie nie widzieli Secundry Dassa.
— Co takiego? Czegośmy nie widzieli? — zawołał pan William.
— Nie, — wyręczyłem go w odpowiedzi, — nie widzieliśmy go wcale. Ale o cóż chodzi?
— Wcale nie widzieliście? — powtórzył Mountain, — zatem, koniec końców, ja miałem słuszność.
To mówiąc, uderzył się dłonią w czoło.
— Ale co zdoła go przywrócić? — zawołał. — Co tego człowieka znów powróci pomiędzy umarłych[24]? W tem wszystkiem kryje się jakaś piekielna tajemnica.
Słowa te pobudziły silnie naszą ciekawość, atoli sądzę, że rzecz cała zyska na przejrzystości, jeżeli opowiem zdarzenia w istotnej ich konieczności. W tem miejscu następuje opowiadanie, które skleciłem na podstawie trzech źródeł niezawsze z sobą zgodnych. Są to:
1) Pisemne zeznanie Mountaina, w którem wszystko co pachnie zbrodnią zostało przezornie zatarte do niepoznaki.
2) Dwie rozmowy z Secundrą Dassem.

3) Liczne rozmowy z samym Mountainem, w których raczył być wobec mnie zupełnie szczerym, bo poprawdzie uważał mnie za swego wspólnika.


OPOWIADANIE KUPCA MOUNTAINA

Kompanja, która pojechała w górę rzeki pod wspólnem dowództwem kapitana Harrisa i pana dziedzica liczyła ogółem dziewięć osób; wyjąwszy tylko Secundrę Dassa, nie było pomiędzy nimi ani jednego, któryby nie zasługiwał na stryczek. Od Harrisa w dół wszyscy ci podróżnicy znani byli w całej kolonji jako gotowi na wszystko łotrzy i okrutnicy; nie brakło wśród nich słynnych nawet piratów, także i szmuglerów rumu, a co jeden to większy opój i hałaburda; wszyscy doskonale zgrani z sobą, wsiedli razem do łodzi, nie czując żadnych skrupułów wobec zdradzieckiego i morderczego zamiaru, jaki byli powzięli. Nie słyszałem-ci ja, by tam była zbyt wielka dyscyplina lub ktoś z urzędu przewodził nad tą gromadą; ot poprostu Harris oraz czterej jeszcze drudzy — t. j. sam Mountain, dwaj Szkoci: Pinkerton i Hastie i szewc-pijanica nazwiskiem Hicks zbierali się na naradę i umawiali się co do trybu podróży. W materjalnym względzie wszyscy byli zaopatrzeni dostatecznie, zwłaszcza pan dziedzic, który wiózł z sobą namiot, gdzie mógł zażyć nieco samotności i ochrony przed złą pogodą.
Ta mała wygoda, na jaką sobie pozwalał, źle była widziana przez jego towarzyszy. Ale bo też w istocie był on tu w sytuacji tak do gruntu fałszywej, ba nawet śmiesznej, że zarówno zakorzeniona w nim chęć przewodzenia nad ludźmi jako też sztuczki, któremi sobie zjednywał ich przychylność, doznały tym razem zupełnego zawodu. W oczach wszystkich, z wyjątkiem Secundry Dassa, przedstawiał się jako zwykły dureń, zgóry przeznaczony na ofiarę i nieświadomie idący ku własnej zgubie. On sam wprawdzie chciał koniecznie uważać się za autora i kierownika wyprawy, nawet zachowywał się w ten sposób, lecz za najmniejszym objawem bądź jego zwierzchniczej powagi, bądź łaskawej uprzejmości śmiali się zeń w kułak ci ludzie, co go tak oszukiwali. Nawykłem był widywać i wyobrażać go sobie w postawie wyniosłej i nakazującej, to też gdym zrozumiał jego położenie w onej podróży, zabolało mnie to i omal że przejęło wstydem. Jak rychło począł się czegoś domyślać, tego nikt z nas wiedzieć nie może; w każdym razie przeciągnęło się to długo, a zanim uświadomił sobie należycie całą prawdę, już nasza drużyna zapuściła się wgłąb dzikiego ostępu, gdzie już znikąd nie można było oczekiwać pomocy.
I oto co się stało. Harris z kilkoma innymi odszedł nieco w las na naradę, gdy naraz zaniepokoił ich jakiś szelest w gęstwinie. Wszyscy byli otrzaskani z indjańskiemi fortelami wojennemi, a Mountain nietylko żył i polował wśród tych dzikusów, ale nawet wojował z nimi, zdobywając sobie na tem polu pewną sławę. Umiał, bez szelestu posuwać się w kniejach i tropić, jako ogar, ślad wszelki; ponieważ zaś zdolność ta okazała się tu nieodzowną, przeto kamraci wysłali go na zwiady w gęstwinę. Niebawem przekonał się, że tuż obok niego jakiś człek posuwa się ostrożnie lecz niezręcznie wśród gałęzi i listowia. Podszedłszy bliżej, dostrzegł Secundrę Dassa, uchodzącego żwawo podkradkiem i rzucającego raz wraz bystre spojrzenia poza siebie. Na ten widok nie wiedział sam, czy ma śmiać się czy krzyczeć, a i towarzysze jego, gdy do nich wrócił, mieli tę samą wątpliwość. Już się nie obawiano napadu Indjan, natomiast poczęto brać co innego pod uwagę. Skoro Secundra Dass zadawał sobie trud, by ich szpiegować, tedy było rzeczą wysoce prawdopodobną, że znał angielszczyznę, wobec tego zaś wszystkie ich zamiary były niechybnie znane dziedzicowi. Ale tak się osobliwie złożyło, że jeżeli Secundra Dass znał język angielski i krył się z tą znajomością, tedy Harris był wprawny w kilku narzeczach Indyj, o czem jednak wolał nie rozpowiadać, gdyż jego bytność i jego sprawki w tym kraju nie przyniosły mu wcale chluby. Tak więc każda ze stron miała swego szpiega — podsłuchującego obrady strony przeciwnej. Gdy się ta okoliczność wyjaśniła, spiskowcy powrócili natychmiast do obozu. Harris, widząc, że Hindustańczyk zamknął się na osobności ze swym panem, podczołgał się pod sam namiot; reszta kamratów zasiadła przy ognisku i ćmiąc tytoń oczekiwała niecierpliwie jego sprawozdania. Gdy nakoniec powrócił, twarz miał niesłychanie posępną. To co był podsłuchał, potwierdzało w zupełności najgorsze z jego podejrzeń. Secundra Dass, snać w dobrej angielskiej szkole wyuczony, już od kilku dni podkradał się ku nim i podsłuchiwał, tak, iż dziedzic miał już dokładną, wiadomość o spisku, wobec czego obaj postanowili, że nazajutrz wymkną się z szeregu podczas holowania łodzi i zapuszczą się na chybił trafił w gęstwinę, woląc narażać się na głód, na spotkanie z dzikiemi ludźmi i zwierzętami, niż przebywać nadal wśród ludzi, gotujących im zdradę.
Cóż więc należało czynić? Jedni byli za tem, by na miejscu zabić pana dziedzica; atoli Harris zapewnił ich, że zbrodnia ta nie przyniosłaby im żadnej korzyści, gdyż z jego śmiercią zeszłaby do grobu i tajemnica skarbu. Inni zaś oświadczali, że należy zaniechać całego przedsięwzięcia i wracać do Nowego Jorku, atoli większość odwiodło od podobnego postąpienia kuszące miano „skarbu“, oraz myśl o długiej drodze, jaką już mieli za sobą. Wyobrażam sobie, że przeważnie byli to ludzie tępi i nierozgarnięci. Prawda, że Harris miał niejakie talenta, Mountain nie był kpem, a Hastie, owszem, posiadł pewną edukację, ale i tym brak było ogłady, reszta zaś byli to istni wyrzutkowie społeczeństwa. Wniosek, do którego wkońcu doszli, wywodził się w każdym razie raczej z chciwości i chęci ryzykowania, niż z rozsądku. Postanowili wyczekiwać, mieć się na ostrożności, pilnować pana dziedzica, trzymać język za zębami, nie budzić nowych podejrzeń i (o ile miarkuję) polegać w zupełności na tem, że ich ofiara była równie chciwa, pełna ryzykanctwa i fanaberji, jak oni sami i, koniec końców, kiedyś przecie odda niechybnie w ich ręce zarówno skarb swój jak i życie.
W ciągu następnego dnia Secundra i pan dziedzic dwukrotnie byli pewni, że udało się im zbiec — i dwa razy zostali osaczeni. Za drugim razem pan dziedzic pobladł nieco, poza tem jednak nie okazał najmniejszego zakłopotania; zwalił winę na jakieś zaćmienie umysłu, które jakoby zwiodło go z drogi, tym którzy go pojmali, podziękował jakby za jakąś usługę, poczem ze zwykłą sobie pogodną miną i wytwornością obejścia przyłączył się do orszaku. Niewątpliwie jednak czuł pismo nosem, bo odtąd tylko szeptem na ucho rozmawiał z Secundrem, a Harris napróżno nadsłuchiwał, dygocąc z zimna, pod namiotem. Tej samej nocy zapowiedziano, że mają wyjść z łódek i posuwać się pieszo; okoliczność ta położyła kres bezładowi, jaki zwykł panować przy ciągłych przenosinach łodzi i znacznie zmniejszyła możliwość ucieczki.
Odtąd to obowiązywać poczęła między stronami obiema milcząca ugoda, w której szło z jednej strony o życie, z drugiej zaś o bogactwa. Znajdowali się już w pobliżu tej leśnej okolicy, gdzie sam pan dziedzic miał objąć rolę przewodnika, korzystając z tego pretekstu, Harris i tegoż ludzie wzywali go do siebie i brali na spytki, usiłując przychwycić go na czemkolwiek. Wiedział doskonale, że jeśliby wygadał się z tajemnicy, czekała go śmierć niechybna, z drugiej strony jednak nie śmiał być głuchym na ich pytania i był zmuszony nibyto pomagać im wedle sił swoich i zdolności — inaczej obudziłby snadnie ich nieufność. Wszelakoż zapewniał mnie Mountain, iż człowiek ten najmniejszem zmarszczeniem brwi nie dał niczego poznać po sobie. Przesiadując w gronie tych szakali, gdzie życie jego wisiało na włosku, wydawał się jakby zażyłym, krotochwilnym gospodarzem, siedzącym przy ognisku we własnym swym domu; miał na wszystko odpowiedź — zazwyczaj żartobliwą; unikał gróźb, wymykał się szyderstwom; swobodnie gawędził, pośmiewał się i przysłuchiwał się wszystkiemu z twarzą pogodną; krótko mówiąc, zachowywał się w taki sposób, iż musiał rozbroić wszelką podejrzliwość i omal nie obalił tego wszystkiego, co o nim wiedziano. Mountain przyznawał mi się, że w gromadzie niemal przestanoby wierzyć relacjom kapitana Harrisa i poczęto przypuszczać, jakoby upatrzona przez nich ofiara zgoła jeszcze nie była wtajemniczona w ich zamiary, gdyby nie świadczyła przeciw temu okoliczność, iż pan dziedzic stale (coprawda, z wielką zręcznością) uchylał się od odpowiedzi na ich zapytania, tudzież (co silniejszym było dowodem) raz po raz ponawiał usiłowania ucieczki.
Dokładniej tu opowiedzieć muszę o ostatniem z tych usiłowań, które doprowadziło całą sprawę do ostateczności. Po pierwsze winienem wspomnieć, że tym razem gniew Harrisa i jego towarzyszy przebrał już wszelką miarę; powtóre zaznaczę i tę nader ważną okoliczność, że niedawno przedtem pan dziedzic i Secundra Dass zostali pod jakimś tam pretekstem pozbawieni oręża. Jednakowoż, mimo wszystkiego co im groziło, dwaj ci ludzie nadal wybornie odgrywali komedję przyjaźni: Secundra giął się wciąż w uniżonych pokłonach, pan dziedzic nie skąpił uśmiechów, a w ostatnią noc przed zerwaniem rozejmu posunął się nawet tak daleko, iż śpiewał różne pieśni gwoli rozweselenia całego towarzystwa. Zauważono przytem, że jadł z niespotykaną wpierw u niego żarłocznością i jakoby umyślnie pił ponad miarę.
Nakoniec, około trzeciej godziny nad ranem, wyszedł z namiotu na otwartą przestrzeń, lamentując i skarżąc się głośno, a zachowując się zupełnie jako człowiek cierpiący na niestrawność. Z pomocą swemu panu przyszedł Secundra i w oczach wszystkich czuwał nad nim przez czas jakiś. Wkońcu pan dziedzic, jakoby poczuwszy się lepiej, ułożył się na zmarzniętej ziemi za namiotem i zasnął, Indyjczyk zasię powrócił do namiotu. W jakiś czas potem zmieniono wartownika, szczególnej jego uwadze polecając pana dziedzica, spowiniętego w burkę z bawolej sierści; tedy ów człowiek, jak sam zapewniał, nie spuścił go z oka ani na chwilę. Z pierwszym brzaskiem nadciągnął nagle silniejszy wiatr i odchylił nazewnątrz jedną połę burki; z tymże samym podmuchem kapelusz pana dziedzicowy zakręcił się w powietrzu i upadł o kilka sążni opodal. Strażnik, dziwując się, że śpiący się nie zbudził, natychmiast podszedł ku niemu... i już za chwilę wielkim krzykiem oznajmił całemu obozowi, że więzień uszedł. Secundra, który — ku zdumieniu wszystkich — nie umknął za swym panem, omal życiem nie przypłacił pierwszego uniesienia gromady, i w istocie poturbowany został w sposób nieludzki; wszelakoż wśród wszelkich znęcań się i pogróżek dziwny ten Indyjczyk z całą uległością zaklinał się, iż jakoby nie wiedział wcale o planach swego pana (co mogło być istotnie prawdą) i o sposobie jego ucieczki (co już było fałszem oczywistym). Spiskowcom nie pozostało nic innego, jak polegać całkowicie na sprycie Mountaina. Ziemia była stężała w skutek mroźnej nocy, a ledwo słońce wzeszło, zaczęła się silna odwilż. Mountain szczycił się, że niewielu ludzi zdołałoby iść śladem zbiega, a jeszcze mniej byłoby takich (nawet między tubylczymi Indjanami), którzyby umieli go odnaleźć. W ten sposób pan dziedzic odsadził się był na znaczną odległość, zanim pogoń zdołała go zwęszyć, a musiał wędrować z energją zadziwiającą u tak niewprawnego piechura, skoro dopiero koło południa udało się Mountainowi go dostrzec. W chwili tej kupiec był sam, gdyż wszyscy jego towarzysze — na własne jego żądanie — postępowali w odległości kilkuset sążni poza nim. Wiedział, że pan dziedzic nie miał broni przy sobie, a że sam był podniecony gorączką, i ochotą pościgu, przeto widząc zbiega siedzącego tak blisko, tak bezbronnego i jakoby bezsilnego, powziął chełpliwy zamiar pojmania go w pojedynkę. Posunąwszy się o kilka kroków naprzód, stanął na brzegu małej polany, na której drugim krańcu siedział z założonemi rękoma pan dziedzic, oparty plecami o wielki głaz. Być może, że Mountain w tej chwili zaszeleścił gałęźmi, dość że pan dziedzic podniósł głowę i spojrzał wprost w ten skrawek gęstwiny, gdzie leżał przyczajony łowca. „Nie jestem pewny, czy mnie widział“ opowiadał Mountain, „w każdym razie patrzył w moją stronę jak człowiek na coś zdecydowany... i cała odwaga wyciekła ze mnie, jak rum z przewróconej butelki“. To też skoro pan dziedzic znów odwrócił głowę i jakoby podjął na nowo wątek tych rozmyślań, w których był pogrążony przed nadejściem kupca, Mountain czemprędzej wykradł się ze swego stanowiska i czmychnął ku swoimi towarzyszom, by szukać u nich pomocy.
Odtąd rozpoczął się cały łańcuch niespodzianek. Bo ledwie zwiadowca zdążył zawiadomić kamratów o swem odkryciu i gdy oni dopiero przysposabiali oręż celem natarcia na zbiega, jużci on sam zjawił się pośród nich, idąc spokojnie i całkiem otwarcie, z rękoma wtył założonemi.
— Ach, jak się macie, ludziska! — ozwał się, gdy ich spostrzegł. — Co za szczęśliwe spotkanie! Wróćmyż razem do obozu!
Mountain nie był wspomniał ani o własnej bojaźliwości ani o zbijającem go z tropu spojrzeniu pana dziedzica w stronę gęstwiny — tak, iż wszyscy inni wzięli powrót tegoż za dobrowolny. Mimo to zerwał się huczek niemały; posypały się przekleństwa, wygrażano pięściami, poczęto mierzyć z rusznic...
— Wracajmyż do obozu — powtórzył pan dziedzic. — Chcę dać pewne wyjaśnienia, do tego jest mi jednak potrzebna obecność was wszystkich. A tymczasem, gdybym był na waszem miejscu, odłożyłbym na bok te strzelby, z których pierwsza lepsza może wypalić i zdmuchnąć wasze marzenia o skarbie... nie zabijałbym kurki, niosącej złote jajka — dodał z uśmiechem.
Jeszcze raz zatriumfował urok jego wyższości nad tą hałastrą. Spiskowcy, podbici tym urokiem, jęli wracać do domu, nie trzymając się kupy ni porządku. Po drodze pan dziedzic znalazł sposobność po temu, by zamienić z Mountainem słów kilka.
— Śmiały i roztropny człek z waszeci — mówił; — wszelakoż zdaje mi się, że czynisz sobie aść sam krzywdę. Warto, byś się rozmyślił, czy nie byłoby ci lepiej, ba bezpieczniej, służyć mnie zamiast tak podłemu łotrowi jakim jest pan Harris. Namyśl się nad tem — zakonkludował, klepiąc go zlekka po ramieniu, — a nie działaj w zbytnim pospiechu. Przekonasz się, że czym żyw czy umarły, niedobra to rzecz ze mną zadzierać.
Gdy doszli do obozu, gdzie Harris i Pinkerton odprawiali straż nad Secundrą, dwaj ci ludzie rzucili się jak dwie wiedźmy na pana dziedzica i byli niepomiernie zdziwieni, gdy kamraci kazali im „zatrzymać się i słuchać, co ten pan będzie gadał“. Pan dziedzic nie cofnął się przed ich szturmem, z drugiej jednakże strony, choć widział, iż odzyskał już grunt pod sobą, nie okazywał po sobie najmniejszej przebiegłości.
— Nie spieszmy się — rzekł. — Najpierw się posilimy, a potem będziemy z sobą gadali o publicznej sprawie.
Przygotowano więc czemprędzej jadło; skoro się z niem uporano, pan dziedzic wsparł się na łokciu i rozpoczął przemowę. Mówił długo, zwracając się kolejno do wszystkich prócz Harrisa i znajdując dla każdego (z tymże wyjątkiem) jakieś pochlebne słówko. Dawał im miano „dzielnych i zacnych zuchów“, oświadczając, że nigdy nie widział weselszej kompanji, lepszej roboty ani większej niefrasobliwości w znoszeniu trudów.
— No, dobrze — mówił, — ale ktoś gotów mnie spytać: „po kiego djabła uciekałem od was?“ Właściwie na to niema co odpowiadać, bo sądzę, że wy wszyscy wiecie to bardzo dobrze. Ale znacie to tylko bardzo dobrze: to właśnie jest punkt, do którego teraz przechodzę, a wy miejcie gotowość zważyć, kiedy on nadchodzi. Oto między nami znajduje się zdrajca... i to dwukrotny zdrajca. Imię jego podam przed końcem mego przemówienia; narazie niech wam wystarczy to, com powiedział. Ale oto przyjdzie do mnie jakiś inny człek i zapyta mnie: „po kiego licha wróciłem do was?“ Otóż zanim odpowiem na to pytanie, sam chciałbym was o jedną, rzecz spytać. Nie jest-li to prawdą, że obecny tu łotr, nazwiskiem Harris, mówi narzeczem Hindustanu?
Ostatnie słowa wyrzekł głosem podniesionym, podniósłszy się na jedno kolano i wskazując palcem wprost w twarz Harrisa, a robiąc przytem minę nieopisanie groźną. Gdy zaś dano mu odpowiedź twierdzącą, zawołał:
— Aha! Zatem wszystkie moje podejrzenia okazały się uzasadnionemi i słusznie uczyniłem, żem do was wrócił. A teraz, moi ludzie, posłyszcie nakoniec z ust moich całą prawdę!
I zaczął snuć nader zręcznie ułożoną opowieść o tem, jak to on już oddawna miał Harrisa w podejrzeniu, jak wszystkie jego obawy spełniły się co do joty i jak Harris przeinaczał treść rozmów, jakie on miewał z Secundrą. W tem miejscu pan dziedzic wykonał śmiałe uderzenie, które miało efekt znakomity.
— Zapewne sądzicie, — rzekł, — że staniecie do podziału z Harrisem... pewno sądzicie, że będziecie mogli sami tego dopilnować. Naturalnie ani wam przez głowę nie przejdzie, że taki drab głupawy może was ocyganić! Ale miejcie się na ostrożności! Nawet tacy niedowarzeńcy mają przecie szczyptę rozumu, którym wojują jako śmierdziel swym fetorem; przeto może nie każdemu wiadomo, że Harris już zdążył się zabezpieczyć. Juści, że dla niego skarb stanowi wszystko. Musicie znaleźć go lub poginąć z głodu. Atoli on już przedtem otrzymał swą zapłatę; brat mój najął go na moją zgubę; spójrzcie nań, jeżeli macie co do tego jakąś wątpliwość... spójrzcie na niego, jak szczerzy zęby i krztusi się, przyłapany na swem łotrostwie!
I, korzystając z wrażenia, jakie wywołał, jął rozwodzić się nad tem, jak był zbiegł, uważając, że mu się ten zamiar powiedzie w zupełności, jak następnie rozmyślił się i postanowił wrócić, oznajmić towarzyszom całą prawdę i jeszcze raz próbować z nimi szczęścia, w przekonaniu, iż oni natychmiast złożą Harrisa i obiorą sobie innego naczelnika.
— Otom wam rzekł całą prawdę — zakończył a teraz oddaję się całkowicie w wasze ręce... czyniąc jedyny wyjątek. Chcecie wiedzieć, jaki to wyjątek? Tu oto on siedzi! — krzyknął, wskazując znów na Harrisa; — ten człowiek winien umrzeć! Mniejsza o broń i warunki; pozwólcie mi stanąć twarzą w twarz przeciw niemu, a choćbyście nie dali mi nic innego oprócz kija, to go stłukę na miazgę... porąbię to ścierwo na kawałki, z których psy miałyby godną ich ucztę.
Noc już była ciemna, gdy on zakończył swą przemowę. Słuchano go w zupełnem niemal milczeniu, atoli przy świetle ogniska trudno było komukolwiek wymiarkować ze spojrzeń sąsiadów, czy dali się przekonać lub porwać słowom mówiącego. Zresztą pan dziedzic usadowił się w najjaśniejszem miejscu i twarz swoją (z umyślnem zapewne wyrachowaniem) zwrócił ku ognisku, by skupić na sobie wzrok wszystkich obecnych. Przez chwilę trwało jeszcze milczenie, poczem nagle cała gromada jak na komendę poczęła swarzyć się i naradzać z sobą. Pan dziedzic położył się nawznak, zaplótłszy ręce za głową i założywszy nogę na nogę, jakby go wynik obrad nie obchodził wcale. Ta junakerja, jak mniemam, poniosła go za daleko i przesądziła o jego losie; w każdym razie po kilkakrotnem wahaniu się w tę i tamtą stronę opinja ostatecznie obróciła się stanowczo przeciwko niemu. Być może, iż przypomniał sobie dawne swe rzemiosło korsarskie i pragnął, choćby na twardych warunkach, zapewnić sobie wybór na wodza i istotnie doszło do tego, że Mountain w pewnej chwili rzucił taką propozycję. Ale skałą, o którą się rozbiło, był Hastie. Człek ten, gnuśny i zgorzkniały, nie był lubiany przez wzgląd na ponure i gapiowate usposobienie, atoli w latach swych młodszych, zanim niecne życie zniweczyło jego widoki, studjował ci on przez czas jakiś w kolegjum edymburskiem, sposobiąc się do stanu duchownego i teraz właśnie sobie przypomniał i stosował to, czego się był nauczył. Jeszcze nie posunął się nazbyt daleko w swych wywodach, gdy pan dziedzic obrócił się spokojnie na bok, co (wedle mniemania Mountaina) zrobione było w tym celu, by ukryć rozpacz, jaka zaczęła się malować na jego twarzy. Hastie uznał większość tego, co słyszano przed chwilą, za błachostkę nie należącą wcale do rzeczy i rzeczą, o którą im chodziło, było tylko zdobycie skarbu. Wszystko, co się rzekło o Harrisie, mogło sobie być prawdą, a zczasem i to będzie można rozpatrzeć. Jednakże co to ma wspólnego ze skarbem? Zebrani (mówił Hastie) zmuszeni byli wysłuchać wielu słów rzucanych po próżnicy i prawdą było tylko to, że pan Durie bał się śmiertelnie i już kilkakrotnie próbował ucieczki. Oto w tej chwili mieli go w swoich rękach — mniejsza o to, czy został pojmany czy też wrócił dobrowolnie i dość na tem, że trzeba już wreszcie jakoś skończyć. Co się zaś tyczy zrzucania i wybierania naczelników, o którem tyle gardłowano, toć tuszyć należy, że wszyscy tu są wolnymi ludźmi i umieją sami chodzić koło spraw własnych i zarówno ta elekcja jako też propozycja pojedynku z Harrisem były jeno mydleniem oczu.
— Nie będzie ci on się bił z nikim w tym obozie... to mu rzec mogę — oświadczył Hastie. — Już nas to wiele kosztowało zachodów, by mu broń odebrać, więc wyglądalibyśmy na durniów, gdybyśmy mu mieli ją oddawać. Jeżeli jednak pan ten żądny jest wrażeń, tedy możemy dać mu ich więcej niż sam pragnie. Nie mam ci bowiem ochoty spędzać resztę mego życie w tych górach i już i tak byłem tu nazbyt długo. Proponuję zatem, by on nam wyjawił natychmiast, gdzie skarb ukrył i jeżeli nie wyjawi, zastrzelimy go na miejscu jak psa. A oto — dodał, wyciągając krócicę — jest broń, którą zwykłem się posługiwać.
To mi się podoba! To dopiero zuch co się zowie! — zawołał pan dziedzic, siadając i patrząc jakoby z podziwem na mówiącego.
— Nie dbam o to, jak tam mnie zowiesz! — odparł Hastie. — No, i cóż będzie?
— Głupie to pytanie — odrzekł pan dziedzic. — Co ma być to będzie, skoro tak djabli nadali. Ot, powiem wam całą prawdę i już odtąd będziemy mieli wygodną drogę do owego miejsca i jutro ją wam pokażę.
To rzekłszy — jak gdyby wszystko było załatwione i to załatwione po jego myśli — najspokojniej w świecie podążył do swego namiotu, gdzie już wpierw udał się Secundra.
O tych wszystkich wybiegach i wykrętach mego dawnego nieprzyjaciela nie potrafię myśleć inaczej jak z podziwem. Nawet w tej godzinie, gdy uważał się już za straconego, gdy widział, że nie dokonał nic więcej ponadto, iż zmienił wrogów i obalił Harisa, by wynieść Hastiego, nawet w tej godzinie nie okazał po sobie najmniejszej słabości i ustąpił do namiotu (jako sądzę) gotów stawiać czoło niewiarygodnym hazardom swej ostatniej przygody, mając taki sam beztroski pewny siebie, szlachetny wyraz twarzy i taką postawę, jak gdyby właśnie opuszczał teatr, by udać się na wytworną, pełną gustu wieczerzę. Ale przypuszczam, że tam w głębi trzęsła mu się dusza porządnie.
Nocą wieść się rozeszła po obozie, że pan dziedzic chory i nazajutrz, ledwo świt, wezwał do siebie Hastiego i jął go się dopytywać niespokojnie, jest li on świadom lekarskiej sztuki. Jakoż sztuka ta była przedmiotem chełpliwości niedouczonego żaka, do którego on zwracał się w sposób tak podstępny. Hastie jął go badać i omamiony jego pochlebstwy, trzymany na wodzy podejrzliwością, a niezbyt znający się na rzeczy, nie wiedział zgoła, czy pacjent naprawdę jest chory czy też udaje chorobę. W tej niepewności powrócił do swych towarzyszy, a ponieważ tak czy owak była to dlań sprawa wielkiej wagi, przeto oznajmił, że dziedzic bliski jest śmierci.
— Pomimo wszystko — dodał — nawet gdyby mu przyszło pęknąć po drodze, musi dziś jeszcze doprowadzić nas do skarbu.
Ale w obozie było kilku (między nimi Mountain), których oburzyła taka brutalność. Bez zmrużenia oka, bez słowa litości patrzeliby na zastrzelenie pana dziedzica, być może nawet sami wpakowaliby mu w łeb kulkę, atoli ubiegłej nocy pewne jakoby wrażenie uczyniła na nich tak świetnie przezeń przeprowadzona walka i niedwuznaczna jego porażka i być też może, że zaczęli już buntować się przeciwko nowemu — dość na tem, że oświadczyli, iż skoro człowiek ten jest chory, tedy naprzekór gniewom Hastiego powinien dostać choćby dzień wypoczynku.
Nazajutrz widać było znaczne pogorszenie w jego zdrowiu, tak iż nawet Hastie począł okazywać nieco ludzkiej troskliwości i snać nawet udawanie sztuki lekarskiej zdolne jest obudzić w człowieku współczucia. Na trzeci dzień pan dziedzic wezwał Hastiego i Mountaina do namiotu, oznajmił, że już czuje zbliżającą się śmierć, dał im szczegółowe wskazówki co do położenia skarbu i prosił ich, by wyruszyli natychmiast na poszukiwanie, żeby mogli się przekonać, czy on ich oszukał, bo w razie, gdyby początkowo im się nie powiodło, chciał mieć jeszcze możność naprawienia ich omyłki.
Tu jednak wywiązała się trudność, na którą on bez wątpienia liczył. Żaden z tych ludzi niedowierzał drugiemu i żaden nie chciał się zgodzić na to, by pozostać w tyle za innymi. Z drugiej strony, choć pan dziedzic wyglądał na goniącego ostatkiem sił, choć mówił ledwie, że szeptem i przez wiele nieraz godzin leżał bez przytomności, było jednak rzeczą możliwą, że choroba była udana i jeśliby więc wszyscy poszli na poszukiwanie skarbu, mogłoby się jeszcze okazać, że szukają wiatru w polu... a powróciwszy na dawne miejsce, mogliby się przekonać, że więzień czmychnął kędyś bez śladu. Postanowili przeto snuć się bezczynnie wokół obozu, powodując się współczuciem jako i rozsądkiem, i doprawdy, tak zmienne bywają ludzkie uczucia, iż niektórzy byli szczerze, choć niegłęboko, wzruszeni naturalnem niebezpieczeństwem grożącem człowiekowi, którego zamierzali podstępnie zamordować. Po południu wezwano Hastiego, by przy łożu chorego odprawił modlitwę i jakoż odprawił ją (choć to nie do wiary) z całem namaszczeniem. Około ósmej wieczorem żałosny lament Secundry oznajmił, że już było po wszystkiem, a już przed dziesiątą Indyjczyk, zatknąwszy w ziemię pochodnię, trudził się kopaniem mogiły. Nazajutrz o świcie odbył się pogrzeb pana i w obrzędzie tym wzięli udział wszyscy towarzysze wyprawy, sprawiając się przyzwoicie i z wielkiem przejęciem. Ciało złożono do ziemi owinięte w burkę tak iż odsłonięta była tylko twarz, jako wosk biała i nozdrza zmarłego były pozatykane, wedle jakowegoś wschodniego obyczaju, którego trzymał się Secundra. Ledwo grób zasypano, rozległy się znów lamenty Secundry rzewliwsze jeszcze niż przedtem, mogące każdemu rozedrzeć duszę... i zdaje się, że ta banda opryszków, nie biorąc mu za złe jego wrzasków, acz były im przykre i (zważywszy charakter okolicy) zagrażały ich bezpieczeństwu, pocieszała go w sposób rubaszny, lecz wedle ich starań łagodny.
Wszelakoż jeśli w najgorszym nawet z ludzi trafia się czasami usposobienie łagodne, to przecie zawżdy — i to przedewszystkiem — wrodzona takim ludziom bywa chciwość. Przeto rychło odwrócili się od onego człeka stroskanego i zajęli się własnemi kłopoty. Ponieważ miejsce skarbu, acz jeszcze nierozpoznane, znajdowało się nieopodal, przeto postanowiono nie zwijać jeszcze obozu i cały dzień zbiegł przeto podróżnikom na bezskutecznych poszukiwaniach wśród boru — a przez ten czas Secundra wciąż tylko leżał na grobie swego pana. W noc ową nie postawiono straży, lecz wszyscy pokładli się razem wokrąg ogniska głowami nazewnątrz, nakształt szprych u koła, obyczajem leśnych ludzi. Ranek zastał ich w tejże pozycji... tylko Pinkerton, który spoczywał na prawo od Mountaina, pomiędzy nim a Hastie’m, został w godzinach mroku cichaczem zamordowany. Leżał spowity płaszczem, jako był usnął, ale głowę miał oskalpowaną w sposób nieludzki. W ów ranek cała banda była blada niby gromada upiorów, bo zawziętość indyjskich wojowników (albo, mówiąc ściślej, indyjskich skrytobójców) była wszystkim dobrze znaną. Główną winę zwalali na brak straży w noc poprzednią, zaś roznamiętnieni bliskością skarbu postanowili trwać nadał w tem samem miejscu. Pinkertona pogrzebano tuż koło mogiły pana dziedzica i ci, którzy pozostali przy życiu, znów strawili dzień cały na poszukiwaniach. Wrócili w humorach dziwnych, w których niepokój mieszał się z nadzieją, gdyż z jednej strony byli pewni, że niewiele im już brakuje, by odkryć cel poszukiwań, z drugiej zaś strony z nadejściem ciemności ogarniać ich począł lęk przed Indjanami. Pierwszy stał na straży Mountain. Człowiek ten zaklina się, że nie spał ani nawet nie usiadł na chwilę, ale strażował z nieustanną a pełną naprężenia czujnością, aż gdy obaczył po gwiazdach, że już nadeszła pora, bez najmniejszego frasunku posunął się ku ognisku, by obudzić swego następcę. Ów (był to szewc, nazwiskiem Hicks) spał po stronie przeciwnej do kierunku wiatru, przeto najdalej od wartownika, w miejscu przysłoniętem kłębami wlokącego się dymu. Gdy Mountain schylił się i wziął go za ramię, poczuł, że jakaś lepka ciecz powalała mu rękę i w tejże chwili wiatr nieco skręcił wbok i odsunął zaporę dymu i światłość ogniska padła na śpiącego — i okazało się, iż był on już, jak Pinkerton, nieżywy już i oskalpowany.
Było więc rzeczą jasną, że wpadli w ręce owych nieporównanych śmiałków indyjskich, którzy niekiedy po całych dniach idą śladem jakiejś drużyny i naprzekór niestrudzonym pochodom i nieuśpionym strażom następują jej wciąż na pięty i skradają się niepostrzeżenie, porywają skalpy na każdym postoju. Stwierdziwszy to, nieszczęśni poszukiwacze skarbu — umniejszeni już w liczbie zaledwie sześciu ludzi — wpadli w strach niepomierny, porwali odrobinę najniezbędniejszych zapasów i zdając na łaskę losu resztę swego mienia, drapnęli w las, zostawiwszy niezagaszone ognisko i niepogrzebanego nieboszczyka. Przez cały dzień uciekali bez przerwy, pożywiając się dorywczo surową strawą podczas drogi i ponieważ zaś bali się zasnąć, przeto posuwali się w dalszym ciągu na chybi trafi nawet po zapadnięciu ciemności. Ale cierpliwość ludzka ma też swoje granice, więc gdy zatrzymali się nakoniec dla wypoczynku, ogarnął ich sen twardy i głęboki i gdy się zeń znienagła obudzili, przekonali się, że nieprzyjaciel dognał ich i tutaj, a śmierć raz jeszcze w okrutny sposób uszczupliła ich gromadę.
Wówczas nie wiedzieli już, co mają zrobić z sobą, gdyż zgubili zgoła drogę w puszczy, a zapasy poczęły się wyczerpywać. Dalszemi okropnościami nie będę (rzecz to zbyteczna) przeciągał niniejszej — i tak już przydługiej — opowieści. Wystarczy powiedzieć, że gdy nakoniec noc jedna przeszła im bez szwanku i gdy można było znów odetchnąć spokojnie i mieć nadzieję, że morderca nakoniec zaniechał pościgu, przy życiu pozostał jedynie Mountain i Secundra. Kupiec jest najmocniej przekonany, że niewidoczny ich wróg musiał ci być jakimś znajomym jemu wojownikiem, który okazał swoją przychylność, darując mu życie. Łaskę okazaną Secundrze tłumaczył tem, iż Indyjczyk uważany był za warjata, jako że pomimo wszelkich okropności ucieczki, gdy wszyscy inni porzucali nawet oręż i żywność, Secundra wlókł się wciąż z motyką na ramieniu, a przytem ostatniemi czasy rozmawiał ustawicznie z sobą, we własnym języku, z jakąś niezwykłą, potoczystością i rozgorączkowaniem. Wszelakoż, gdy przyszło do angielszczyzny, mówił zgoła do rzeczy. — Myślisz, że on już precz sobie poszedł? — zapytał, gdy błogo obudzili się w miejscu bezpiecznem.
— Tak mniemam... tak śmiem przypuszczać... o to się modlę do Boga — odparł Mountain, nieomal od niechcenia, sądząc z tego, jak mi sam opisał ową scenę.

W istocie był tak roztrzęsiony i wzburzony, iż dopóki nas nie spotkał nazajutrz, nie wiedział napewno, zali mu się to śniło czy też było prawdą, że otrzymawszy ową odpowiedź Secundra natychmiast obrócił się wtył i bez słowa jednego skierował swe oblicze w stronę owych mroźnych i głodem grożących okolic, dążąc zpowrotem przebytemi niedawno ślady, ową ścieżką, której każdy postój był — jakoby kamieńmi milowemi — wyznaczony okrwawionem i okaleczonem ciałem ludzkiem...


ROZDZIAŁ XII.
PRZEPRAWA PRZEZ PUSZCZĘ
(ciąg dalszy)

Relacja, którą Mountain zdał wobec mego pana oraz jmć pana Williama Johnsona, pominęła (rzecz zrozumiała) wszystkie szczegóły początkowe i wedle niej wyprawa odbywała się bez szwanku aż do chwili, gdy pan dziedzic zachorował. Natomiast część jej końcowa została opowiedziana z wielką wyrazistością i przejęciem i opowiadający aż trząsł się pod wrażeniem swych wspomnień, a nasza ówczesna sytuacja w obliczu tegoż straszliwego pustkowia tudzież osobiste każdego z nas interesy sprawiały, że braliśmy żywy i gorący udział w tych wzruszeniach — albowiem wieść przyniesiona przez Mountaina nietylko zmieniła świat cały w oczach jmć pana lorda Durrisdera, ale wpłynęła też zasadniczo na zamiary imćpana Williama Johnsona.
Zamiary te, jako widzę, winienem wyłożyć czytelnikowi nieco obszerniej. Do Albany doszły były wieści niezbyt pewne, głoszące o przygotowywaniu się jakowych wrogich ruchawek ze strony Indjan, wobec czego — pomimo zbliżającej się zimy — wysłano w puszczę umiejących się z tubylczą ludnością rozmówić dyplomatów, by stłumić w zarodku niebezpieczeństwo... I oto na samej krawędzi puszczy przyszło mu dowiedzieć się, że przybył zapóźno... Trudny tedy wybór dany był człowiekowi, mającemu w sobie (ogólnie rzecz biorąc) nie więcej odwagi niż roztropności. Jego stosunek do kolorowych opryszków porównać możnaby ze stanowiskiem lorda prezydenta Culloden wobec naczelników naszych górali w r. 1745, t. zn. był on dla tych ludzi jedynie głosem rozsądku, a jeżeli jakiekolwiek rady, zalecające spokój i umiarkowanie, miały odnieść skutek, mogło się to stać jedynie za jego sprawą. Jeżeliby on więc zawrócił z drogi, tedy prowincja byłaby narażona na wszelkie okropności wojny z Indjanami — rozpoczęłoby się podpalanie domów, zamykanie drogi podróżnym, ludzie leśni zaczęliby po staremu gromadzić wstrętne łupy ludzkich skalpów. Z drugiej zaś strony dalsze zapuszczanie się z tak niewielką drużyną w głąb puszczy, niesienie słów pokoju między wojownicze dzikie plemiona radujące się już z powrotu do wojny — była to też ostateczność, przed którą (łatwo to zrozumieć) wzdrygała się jego dusza.
— Przybyłem za późno — powtarzał raz po raz, poczem zapadał w głębokie zadumanie, kryjąc głowę w dłoniach i przystukując stopą w ziemię.
Wkońcu podniósł twarz i spojrzał na nas — t. j. na mojego pana, na Mountaina i na mnie, siedzących przy małym ognisku, które dla poufnego trybu rozmowy założyliśmy na osobności w kącie obozu.
— Powiem wam szczerze, miłościwy panie, — odezwał się, — iż biję się z myślami. Uważam za rzecz nader potrzebną, bym sam pojechał dalej, atoli tego nie uważam za rzecz właściwą, bym miał nadal zażywać waszego miłego towarzystwa. Jesteśmy tu dopiero u progu przeprawy, a sądzę, że na południe będzie można się dostać bez wielkiego niebezpieczeństwa. Nie zechcesz więc wasza miłość wziąć z sobą pana Mackellara i jednej łódki z załogą i powrócić do Albany?
Mój pan (winienem to zaznaczyć) przysłuchiwał się był uważnie opowieści Mountaina, wpatrując się weń przez cały czas oczyma rozwartemi szeroko i boleśnie i gdy zaś powieść się skończyła, siedział nieruchomo, bez słowa jednego, jakoby we śnie. W jego spojrzeniu było coś zatrważającego — coś, co mnie się widziało wręcz jakby nie z tego świata i twarz miał wychudłą, ciemną, wiekiem steraną, na ustach wyraz boleści, szczęki rozdziawione bez przerwy i gałka oczna odcinała się od powiek krążkiem krwią nabiegłego białka. Patrząc nań doznawałem mimo woli tego oszałamiającego rozdrażnienia, jakie, zdaje mi się, bywa najprzemożniejszem uczuciem wobec choroby tych, co nam są drodzy. Tamci, jakom spostrzegł niechybnie, ledwie znieść mogli jego sąsiedztwo. Pan William unikał jego bliskości, a Mountain uchylał się przed jego spojrzeniem — gdy zaś spotkał się z niem, bladł i przerywał swą opowieść. Wszelakoż na słowa imćpana Williama pan mój jakoby ochłonął i odzyskał panowanie nad sobą.
— Do Albany? — powtórzył mocnym głosem.
— A przynajmniej gdzieś w tamte strony — odpowiedział pan William. — Nigdzie bliżej nie znajdziesz waszmość bezpiecznego schronienia.
— Nie bardzo wielką mam ochotę wracać — rzekł na to pan Henryk. — Ja się nie lękam... Indjan... — dodał, wzdrygnąwszy się nagle.
— Radbym powiedzieć to samo i o sobie — odparł pan William z uśmiechem; — choć, jeżeli kto mógłby to o sobie powiedzieć, to chyba ja właśnie. Atoli winieneś waszmość mieć na uwadze moją odpowiedzialność... i to, że podróż stała się teraz wysoce niebezpieczną... a waszmościne interesa (jeżeliś tu miał jakowe) skończyły się ostatecznie ze smutną a przykrą wiadomością rodzinną, jaką otrzymałeś, przeto nie znalazłbym pono usprawiedliwienia, jeślibym choć pozwolił waćpanu jechać dalej, a jeśliby przydarzyło się coś godnego pożałowania, naraziłbym się bez wątpienia na ludzkie obmowy.
Pan Henryk zwrócił się do Mountaina.
— Na cóż to on niby umarł — spytał ni stąd ni zowąd.
— Nie zdaje mi się, bym rozumiał słowa waszmości — odrzekł kupiec i przerwał nagle, niby to zajęty opatrunkiem ran powstałych z odmrożenia.
Pan Henryk przez chwilę jakby zatrzymał się w myślach, poczem znów ozwał się, z pewnem już rozdrażnieniem w głosie:
— Pytam, z czego on umarł... Chyba to pytanie całkiem zrozumiałe!
— Ho, na to ja nie umiem odpowiedzieć — rzekł Mountain. — Nawet Hastie nie wiedział, co to takiego. Zdawało się, że chorował całkiem naturalnie i tak właśnie zszedł ze świata.
— Ot w tem rzecz cała, widzisz waszmość! — zawyrokował pan Henryk, zwracając się do pana Williama.
— Wasza lordowska mość mówisz zbyt zagadkowo — odrzekł pan William.
— Co znowu? — rzecze mój pan. — Sprawa jasna, chodzi tu o sukcesję; prawa mego syna do tytułu dziedzicznego mogą być podane w wątpliwość. Jeżeli niepodobna będzie stwierdzić, wskutek czego zmarł ten człowiek, tedy rzecz prosta, mogą się zrodzić różne przypuszczenia.
— Ależ, na miłość Boską, ten człowiek już jest pogrzebiony! — zawołał pan William.
— Ja temu nigdy nie uwierzę! — odparł pan Henryk, drżąc jakby w wielkim bólu. — Ja nigdy temu nie uwierzę! — krzyknął znowu i skoczył na równe nogi. — Czy on wyglądał na umarłego? — zapytał Mountaina.
— Czy wyglądał na umarłego? — powtórzył kupiec. — Był blady jak ściana... no i skądżeby to się wzięło? Powiadam waszej mości, toż ja sam sypałem na niego ziemię.
Mój pan zgiętą kurczowo ręką chwycił pana Williama za połę.
— Ten człowiek jest z nazwiska moim bratem — wyszeptał — ale trzeba wiedzieć, że on jest niesamowity.
— Niesamowity? — zapytał pan William. — Co to takiego?
— On jest nie z tego świata — mówił dalej zciszonym głosem pan Henryk... — ani on sam, ani ten czarny djabeł co mu usługuje. Toż ja mu szpadą przebiłem nawskroś wnętrzności (tu pan Henryk już głos poniósł i począł krzyczeć), — przecie czułem, jak rękojeść oparła się o żebra, a gorąca krew bryznęła mi w twarz... raz i drugi... raz i drugi! — powtórzył z niedającym się opisać wyrazem wtedy — (słysząc to, westchnąłem głośno) i — czemużby więc teraz miał umrzeć? Nie, nie uwierzę, póki zobaczę butwiejące jego zwłoki.
Pan William spojrzał na mnie z ukosa, a twarz mu się wydłużyła. Mountain zapomniał o swych ranach i gapił się z rozwartą gębą.
— Panie miłościwy, — ozwałem się, — pragnąłbym, byś zebrał znów całą przytomność...
Atoli gardło miałem tak wyschnięte, a w głowie tak mi brakło konceptu, iż nie mogłem już dodać ani słowa.
— Nie, nie! — odrzekł pan Henryk, — trudno sądzić, by on mnie zrozumiał. Mackellar mnie rozumie, bo on zna całą sprawę i już raz przedtem widział jego pogrzeb. Ten Mackellar, panie Williamie, to człek zacny i wierny mój sługa i on sam go pogrzebał własnemi rękoma... on i mój ojciec... przy świetle dwóch srebrnych lichtarzy. Ten drugi człowiek to duch kumoter i on przywiózł go z Coromandelu. Powinienem był to aści dawno opowiedzieć, panie Williamie, ale to było w rodzinie...
Te ostatnie uwagi wypowiedział jakoby w melancholijnem usposobieniu... i nagle jakoby zaczął opuszczać go obłęd.
— Ano, zastanów się waćpan sam nad tem — mówił dalej. — Mój brat zapadł w chorobę i został pogrzebany, jako powiadają... zdaje się, że tu wszystko w zupełnym porządku. Ale czemu to jego kumoter powrócił na owo miejsce? Mniemam, że aść sam spostrzeżesz, iż szczegół ten wymaga pewnego wyjaśnienia.
— Za pół minuty będę do usług waszmości — rzekł pan William, wstając. — Panie Mackellar, mam do waćpana dwa słowa.
I wyprowadził mnie za obręb obozu. Zmarznięta ziemia chrzęściła pod naszemi stopami, drzewa ocierały się o nas okrytemi szronem gałęźmi, zupełnie jak w ową noc w Długiej Kępie durrisdeerskiej.
— Dalibóg, toż to szaleństwo... jakby słoneczne porażenie w porę letnią — rzekł pan William, gdyśmy już nie mogli być słyszani.
— Tak, zapewne — odpowiedziałem. — Ten człowiek jest szalony. Sądzę, że to jest każdemu widoczne.
— Mamże go pojmać i związać? — zapytał pan William. — Mogę to uczynić za pańskiem zleceniem. Jeżeli to szaleństwo, tedy tak powinniśmy postąpić.
Spozierałem to na ziemię, to znów na obozowisko, gdzie z poza jasnych ognisk ludzie przyglądali się nam uważnie, wreszcie i wokoło, na lasy i góry i w jedną tylko stronę patrzeć nie mogłem — a mianowicie w twarz pana Williama.
— Mości panie Williamie — rzekłem nakoniec, — myślę, że pan mój jest niezdrów na umyśle... i oddawna już za takiego go poczytuję. Atoli w szaleństwie są pewne stopnie... czy zaś powinno się go krępować, tego ja, panie Williamie, rozsądzić nie mam prawa.
— Ja to rozsądzę — odpowiedział p. William. — Dlatego zapytuję o fakta. Czy w całej tej gadaninie było choć słówko prawdy lub zdrowego rozsądku? Waćpan się wahasz? Mamże rozumieć, że waćpan już kiedyś grzebałeś owego pana?
— Nie pogrzebałem — rzekłem na to, poczem, zdobywszy się w końcu na odwagę, dodałem: — Mości panie Williamie, żeby waćpanu wyjaśnić całą sprawę, trzebaby opowiedzieć długą historję, w której znaczny udział, prócz pewnej zacnej szlacheckiej rodziny, bierze i moja osoba. Każ waćpan, a opowiem wszystko, jako potrafię. W każdym razie tyle-ć tylko powiem, że pan mój nie jest tak szalony, jak się zdaje. Nader dziwna jest ona sprawa, w której epilog i waćpan ku swemu nieszczęściu zostałeś wplątany.
— Nie chciwym ja waszych sekretów — odrzekł pan William; — ale, choć uchybię prawidłom grzeczności, wyznam bez ogródek, że obecne towarzystwo niezbyt mi jest miłe.
— Kto jak kto, ale ja nie czynię z tego zarzutów waćpanu — odpowiedziałem.
— Nie prosiłem aspana ani o przyganę ani o pochwałę — odciął się pan William. — Poprostu pragnę rozstać się z wami, w tym zaś celu oddaję łódź z całkowitą obsadą do waszego rozporządzenia.
— Grzeczna to propozycja — odrzekłem po namyśle; — atoli musisz aść pozwolić, że ze swej strony też rzeknę słowo. Tkwiąca w każdym człeku ciekawość pcha nas do tego, by zbadać istotę całego onego zdarzenia; jeżeli mnie brak tej ciekawości, to pan mój (co rzecz zrozumiała) ma jej aż nadto wiele. Sprawa powrotu Indyjczyka jest wielce zagadkowa.
— Sam tak myślę — przerwał pan William; — przeto ponieważ jadę w owym właśnie kierunku, postanawiam zgłębić ją do samego dna. Czy człek ten poszedł umrzeć jak pies na grobie swego pana, czy co innego go tam powiodło, w każdym razie życie jego jest w wielkiem niebezpieczeństwie, więc, ile to w mej mocy, zamierzam go ratować. Niemasz nic, coby świadczyło przeciw jego charakterowi?
— A co powiesz o drugim? — dopytywał się pan William. — Prawda, żem słyszał, co mówił jmćpan przed chwilą, atoli z wierności, jaką mu okazał jego sługa, wnosić muszę, że pan ten musiał mieć jakoweś zacne przymioty...
— Nie pytaj mnie waszmość o to! — krzyknąłem. — Zacne przymioty!... toćby i ognie piekielne zacnemi nazwać trzeba było! Tego człowieka znałem od lat kilkunastu i zawszem go nienawidził, zawsze podziwiał i zawsze czuł przed nim niewolniczą trwogę.
— Zdaje mi się, że znów się wdzieram w aścine sekrety — rzekł pan William, — ale proszę mi wierzyć, żem uczynił to niechcący. Koniec końców, chcę obaczyć tę mogiłę i (o ile to w mej mocy) ratować Indusa. Czy na podstawie tych warunków waćpan możesz nakłonić swego pana, by wrócił do Albany?
— Panie Williamie — odrzekłem — powiem aści, jak sprawy stoją. Waszmość nie widzisz dobrych stron charakteru mego pana?... może się nawet dziwisz, że go kocham. Kocham go wszakże... i to nie ja jeden. Do Albany on się nie wróci inaczej, jak ujęty przemocą, to zaś niechybnie pociągnie za sobą utratę jego rozumu, być może nawet życia. Takie jest szczere moje zdanie... atoli jestem w pańskich rękach i gotów do posłuszeństwa, jeżelibyś waćpan brał na siebie odpowiedzialność rozkazywania.
— Nie biorę na siebie najmniejszej odpowiedzialności... owszem, jedynem mem dążeniem jest jej uniknięcie! — krzyknął pan William. — Waćpan nalegasz na to, by prowadzić nadal tę wyprawę... niechże tak będzie! Umywam ręce od całej sprawy!
To rzekłszy, obrócił się na pięcie i rzucił rozkaz do zwijania obozu. Pan Henryk, który czatował nieopodal, podszedł natychmiast do mnie.
— Cóż to będzie? — zapytał.
— Pojedziesz waszmość w dalszą drogę... i zobaczysz mogiłę — odpowiedziałem.


Położenie grobu pana dziedzica nietrudno było opisać przewodnikom; znajdował się on pomiędzy łańcuchem ostrych wierzchołków górskich, wyróżniających się już zdala kształtem i wysokością, a przeto stanowiących najważniejszy punkt orjentacyjny pośród puszczy, a źródliskiem rozlicznych szumiących dopływów jeziora Champlain, będącego jakoby morzem w głębi lądu. Można więc było przebijać się wprost ku temu miejscu, nie posuwając się ponownie krwawym śladem zbiegów i w ciągu jakich szesnastu godzin marszu przebyć przestrzeń, która wskutek obłędnej ich wędrówki rozciągnęła się na czas zgórą godzin sześćdziesięciu. Łodzie nasze zostawiliśmy na rzece pod strażą; było, coprawda, rzeczą prawdopodobną, że za powrotem znajdziemy je skute w lodowej uwięzi... Mały ekwipunek, z którym wyruszyliśmy na wyprawę, obejmował nietylko wielką ilość futer mających chronić nas od zimna, ale i cały arsenał śniegowców, któreby nam umożliwiały podróż, gdy zaczną się nieuchronne śnieżyce. Wielkie larum było hasłem naszego wymarszu; pochód odbywał się z żołnierską ostrożnością, nocleg wybierało się w miejscu upatrzonem, a dokoła obozu krążyły patrole; dzięki tym rozważnym sposobom postępowania stanęliśmy na drugi dzień — za nadejściem nocy — o kilkaset sążni od celu naszej wyprawy w miejscu nadającem się wybornie na silny obóz dla naszej gromady — wobec czego pan William, nagłą myślą przejęty, zatrzymał nasz pochód.
Przed nami było wysokie pasmo gór, ku któremu zdążaliśmy na łeb na szyję przez dzień cały. Od pierwszych blasków zorzy porannej srebrzyste tych gór wierzchołki były celem naszego pochodu pośród skłębionej nizinnej kniei poprzecinanej rwącemi potokami i usianej olbrzymiemi głazami; szczyty, jakom powiedział, były usrebrzone, bo na wyższych wyniosłościach śnieg prószył w noc każdą — natomiast lasy i nizina tylko muśnięte były tchnieniem mrozu. Przez cały dzień niebo było przesłonięte szpetnemi wyziewami, skroś których słońce przebłyskiwało niewyraźnie jak pieniążek. Przez cały dzień smagał nas w lewy policzek wiatr mroźny, ale rzeźwość jakąś wlewający w płuca. Wszelakoż pod wieczór wiatr ten ustał; chmury, nie zganiane już w kupę, rozpraszały się lub nikły zupełnie; słońce zachodziło poza nami w jakiejś zimowej krasie, a siwy rąbek gór brał odeń dogasającą jego poświatę.
Nim zgotowaliśmy wieczerzę, zapadła ciemność. Jedliśmy w milczeniu i ledwo z pośpiechem dokończyliśmy jadła, gdy pan Henryk odbiegł od ogniska i wymknął się na koniec obozu, gdzie ja w te tropy za nim poszedłem. Obóz znajdował się na wzniesieniu, sterczącym ponad krawędzią zamarzłego jeziora, mającego w najdłuższej swej przestrzeni może z milę rozciągłości. Wszędy dokoła nas ciągnął się bór pełen wyżyn i zapadłości, ponad nim wznosiły się białe szczyty górskie, a jeszcze wyżej po czystem niebie płynął księżyc. W powietrzu nie było najmniejszego tchnienia, nigdzie nie zaszeleściła nawet gałązka, a odgłosy naszego obozowiska były stłumione i wchłonięte przez dookolną ciszę.
Pan Henryk (a raczej to coś, co jeszcze nadal określałem tem mianem) stał, podparłszy łokieć jedną dłonią, drugą zaś ująwszy podbródek, i patrzył kędyś przed siebie w zwartą płaszczyznę lasu. Moje oczy poszły śladem jego oczu i spoczęły niemal z zadowoleniem na oszronionej gęstwie sosen wznoszących się na oświeconych księżycem wzgórzach lub zapadłych w pomrokę drobnych parowów. Gdzieś nieopodal (mówiłem sobie) znajdowała się mogiła naszego prześladowcy, który odszedł już tam, gdzie już źli ludzie przestają trwogę w nas budzić... ziemia przysypała już na zawsze tak dawniej ruchliwe jego ciało... Mimowoli uważałem go w pewnej mierze za szczęśliwego, iż tak poniechał ludzkiej trwogi i znoju, codziennego wytężenia ducha, oraz tego codziennego nurtu okoliczności, który musiał przepływać hazardownie pod grozą hańby lub śmierci. Mimowoli myślałem o tem, jak pomyślnie się nam złożył koniec tej długiej podróży... aż raptem, ni stąd ni zowąd, myśl moja skierowała się w stronę mego pana... Boć czy pan Henryk nie był również człowiekiem zmarłym[25], napróżno czekającym zwolnienia, rzuconym szyderczo na pastwę losu w linji bojowej? Pamiętałem go jako człowieka łaskawego, rozsądnego, przejętego przystojną dumą, — aż nadto gorliwego w swych obowiązkach synowskich, aż nazbyt może tkliwego dla swej żony, — jako człowieka, co umiał cierpieć w milczeniu, człowieka, którego rękę chętnie ściskałem. Nagle litość spazmatycznie chwyciła mnie za grdykę; omal nie rozpłakałem się głośno, gdym tak mu się przyglądał i wspominał dawne chwile... i stojąc tuż o ramię od niego w srebrzystem świetle księżycowem modliłem się żarliwie, aby Bóg bądź jego już wyzwolił, bądź też dał mi siłę wytrwania w mem usposobieniu.
— Boże! — mówiłem w duchu — toć to był człowiek najlepszy dla mnie i dla siebie, a teraz ja wzdrygam się przed nim. Nie uczynił-ci on nic złego... przynajmniej do tej pory, gdy go przełamały nadmierne cierpienia. Zaszczytne-ć są te rany, przed któremi zaczynamy się wzdrygać. O, racz je zabliźnić, racz je usunąć, zanim poczniemy go nienawidzić!
Jeszczem tak był w duszy mej zajęty, gdy naraz dźwięk jakiś przerwał nocną ciszę. Nie był on ani zbyt głośny, ani nazbyt bliski, — jednakże dobywając się znienacka z łona tak głębokiej i długotrwałej ciszy, poruszył nagle całe obozowisko, niby głos trąb, grających na trwogę. Nim nabrałem tchu, już pan William był koło mnie, a tuż poza nim skupiła się większość podróżników, uważnie nadstawiając ucha. Gdym poprzez ramię rzucił na nich okiem, dostrzegłem na ich licach bladość, różną od księżycowej poświetli. Blaski księżyca, skrzące się tu i owdzie na ich źrenicach, oraz cienie kreślące się czarno pod ich brwiami — w miarę, jak podnosili lub schylali głowy, nadsłuchując — nadawały całej gromadce dziwny wyraz ożywienia i niepokoju. Pan Henryk stał na czele, zgiąwszy się nieco wprzód i podniósłszy rękę, jakgdyby chciał nakazać milczenie — rzekłbyś, iż w głaz się zamienił. A owe dźwięki brzmiały wciąż, ponawiając się w rytmicznych odstępach, z gwałtowną uporczywością.
Nagle Mountain przemówił donośnym, urywanym szeptem, jakgdyby zrzucając ciążące mu brzemię:
— Aha! teraz już rozumiem...
Zwróciliśmy się wszyscy w jego stronę, czekając co powie.
— Ten... ten Indyjczyk musiał znać ów schowek... — oznajmił Mountain. — Tak, to on... właśnie wykopuje skarb...
— Ależ ma się rozumieć! — wykrzyknął pan William. — Toż dopiero cymbały z nas, żeśmy się tego nie domyślili.
— Jedno tylko mnie zastanawia — podjął znów Mountain, — że dźwięk ten rozlega się tuż koło naszego dawnego obozowiska. Z drugiej zaś strony pojąć nie mogę, jak ten człowiek zdołał nas wyprzedzić.. chyba, że miał skrzydła!
— Chciwość i strach przypinają człowiekowi skrzydła — zauważył pan William. — Tak czy owak, drab ten zbudził naszą czujność, a mam ochotę odpłacić mu się pięknem za nadobne. Cóż powiecie, mości panowie, możebyśmy tak urządzili nań obławę przy księżycu?
Zgodzono się na to bez wahania. Wydano dyspozycje, by osaczyć Secundrę przy jego robocie; kilku Indjan z orszaku pana Williama poszło naprzód na przeszpiegi; przy głównej kwaterze pozostawiono silną straż, poczem ruszyliśmy jeden za drugim po nierównym gruncie ostępu, gdzie lód nieraz głośno skrzypiał nam pod nogami; nad głową mieliśmy czarną posowę gałęzi sosnowych, zrzadka przerywaną światłem księżycowem. Droga wiodła w jakowąś kotlinę; w miarę jakeśmy nią zstępowali wdół, dźwięki przygłuchły, niemal ucichły zupełnie. Na przeciwległem zboczu było więcej otwartej przestrzeni, przerywanej ledwie garstką sosen, tudzież kilkoma wielkiemi, luźno stojącemi skałami, od których słały się po księżycem oblanej ziemi czarne cienie. Tu owe dźwięki poczęły nas dochodzić coraz to wyraźniej; mogliśmy teraz rozpoznać szczęk żelaza i dokładniej ocenić zawzięty — szaleńczy niemal — pośpiech, z jakim kopacz wbijał w ziemię swe narzędzie. Gdyśmy się zbliżali ku szczytowi wzniesienia, kilka ptaków wzbiło się na skrzydłach i poczęło — jakoby czarne widma — krążyć w świetle księżycowem; w chwilę zaś później obaczyliśmy poprzez rąbek gęstwiny widok wcale osobliwy.
Niezbyt szeroka polana, na którą spozierały z wysoka wierzchołki białych gór, a z bliska wieńczyło pasmo lasu, była wystawiona całkowicie na silne światło księżycowe, przeto widać było rozsypane tu i ówdzie po ziemi w bezładzie różne niewykwintne przybory, stanowiące całą majętność leśnego człowieka. Pośrodku wznosił się namiot, osrebrzony szronem; jego wrota stały otworem, odsłaniając czarne wnętrze. Na krawędzi tej małej sceny leżało coś, co się zdało poszarpanym szczątkiem zwłok ludzkich. Nie było wątpliwości, że przybyliśmy na miejsce, gdzie stał niedawno obóz Harrisa: oto było widać zapasy żywności, rozsypane w panicznej ucieczce; oto był ów namiot, w którym pan dziedzic dożył dni swych ostatka — a skrzepłe od mrozu ludzkie ścierwo było trupem szewca-pijanicy. Zawżdy to rzecz wzruszająca, znaleźć się na widowni jakiegoś tragicznego zdarzenia; atoli pojawić się na niej po tylu dniach i znaleźć ją niezmienioną — i to wśród odciętych od całego świata pustkowi — to dalibóg musi wywrzeć wrażenie na duszy nawet najbardziej obojętnego człowieka. Atoli nie to właśnie zmieniło nas, jakoby w słupy kamienne, tylko widok, jakiego zresztą niemalże oczekiwaliśmy — widok Secundry, stojącego po kostki w grobie swego zgasłego pana. Acz zrzucił był z siebie znaczną część odzieży, jednakże chude jego ramiona i łopatki błyszczały w poświacie księżycowej strugą rzęsistego potu. Twarz miał skurczoną trwogą i oczekiwaniem; zadawane przezeń uderzenia odbrzmiewały z dna mogiły głucho jak odgłos płaczu, a cień tego pokracznego człowieka, ścielący się poza nim czarną jak węgiel i zniekształconą plamą na zmarzniętej grudzie, podchwytywał i przedrzeźniał wszystkie jego szybkie ruchy. Kilka ptaków nocnych zerwało się z gałęzi za naszem przybyciem, a następnie znów powróciło na dawne stanowiska; atoli Secundra, pochłonięty swą usilną robotą, nic nie słyszał, na nic nie zważał.
Posłyszałem, jak Mountain szepnął do pana Williama:
— Wielki Boże! To właśnie ta mogiła! On wykopuje zmarłego!
Wszyscyśmy się tego już wpierw domyślali, a jednak zatrząsłem się z przerażenia, gdym domysł mój posłyszał w brzmieniu ludzkiej mowy. Pan William wzdrygnął się i zerwał się nagle z miejsca.
— Ty psie przeklęty! ty świętokradco! — wybuchnął. — Co to ma znaczyć?
Secundra aż podskoczył w górę, wydając cichy, stłumiony okrzyk. Wypuścił z ręki motykę i stał przez chwilę, poglądając w osłupieniu na mówiącego; po chwili zerwał się chyżo jak strzała i pomknął ku lasom, w przeciwną stronę, ale zaraz potem zawrócił, wyrzucając zapamiętale ręce w górę.
— No więc... niech będzie... przyjdźcie... pomóżcie... — jął mówić. Ale w tejże chwili jegomość mój pan stanął tuż obok pana Williama; blask księżyca oświecił mu jasno całe oblicze i Secundra, właśnie, gdy słów owych domawiał, spostrzegł nagle i rozpoznał człowieka, który był wrogiem jego pana.
— To on! — wrzasnął, załamując ręce i cofając się z przerażeniem.
— Chodźno tu, chodź, bracie! — ozwał się pan William. — Jeśliś jest niewinny, włos ci z głowy nie spadnie, ale jeżeli coś masz na sumieniu, to się nam nie wymkniesz... odcięliśmy ci wszystkie drogi. Powiedz mi, co tu porabiasz pomiędzy mogiłami zmarłych i szczątkami niepogrzebionych?
— Wy nie zbójca? — pytał Secundra. — Wy człowiek uczciwy? Wy mnie obronicie?
— Obronię cię, jeżeliś niewinny — odrzekł pan William. — Jużem ci to powiedział i nie widzę, dlaczegobyś miał o tem wątpić.
— Tu wszystko zbójcy! — krzyknął Secundra; — dlatego miałbym powód wątpić. Ten morduje... zbójca! — to mówiąc, wskazał na Mountaina; — ci dwaj zbójcy... najęci! — tu wskazał na pana Henryka i na mnie; — wszystko zbójcy, na szubienicę! Oho! postaram się, żebyście wszyscy zawisnęli na stryczku. Teraz ja ratuję sahiba; on się postara, żebyście wszyscy wisieli na stryczku. Sahib nie umarły — dodał, wskazując na mogiłę. — On pogrzebany, on nie umarły...
Pan Henryk jęknął coś zcicha, podszedł ku mogile, stanął nad nią i wpatrzył się w jej wnętrze.
— Pochowany, a nie umarły! — krzyknął pan William. — Cóż to za duby smalone!
— Słuchaj, sahib — odrzekł Secundra. — Sahib i ja byli sami między zbójcami; próbowali różnych sposobów uciekania... na nic się nie zdały. Potem próbowali tego sposobu: on dobry w ciepłym klimacie, w Indjach... ale tu, w tej przeklętej zimnej krainie, kto może zapewnić? Ja radzę, żeby się bardzo spieszyć: pomagajcie, zapalcie ognisko, pomagajcie nacierać.
— O czem to nam plecie ten cudak? — krzyknął pan William. — W głowie mi się mąci!
— Mówię, że ja go pogrzebałem żywego — odrzekł Secundra. — Ja go nauczyłem połykać swój język. Teraz wykopcie go bardzo prędko, a jemu nic gorszego się nie stanie. Zapalcie ognisko.
Pan William zwrócił się do najbliżej stojącego człowieka.
— Rozpalić ognisko! — przykazał. — Zdaje mi się, że los wpędził mnie pomiędzy warjatów.
— Wy dobry człowiek — odrzekł Secundra. Teraz ja będę wykopywać sahiba.
Mówiąc to, wrócił do grobu i wziął się znów do przerwanej pracy. Pan mój stał jak wrosły w ziemię, a ja obok niego, czując w sercu jakiś lęk niewytłumaczony.
Ziemia nie była jeszcze głęboko zamarznięta, przeto w pewnej chwili Indyjczyk odrzucił motykę i począł garściami wygarniać ziemię. Niebawem udało mu się odsłonić rąbek bawolego kaftana, potem obaczyłem włosy, przemykające się między jego palcami — jeszcze tylko chwila, a księżycowa światłość upadła na coś białego. Przez czas jeszcze jakiś Secundra klęczał przygięty, grzebiąc chudemi palcami ziemię i dysząc poprzez wydęte wargi; gdy nagle odsunął się w bok, obaczyłem twarz pana dziedzica całkowicie już odsłoniętą. Była blada śmiertelnie — oczy miał zamknięte, uszy i nozdrza pozatykane, policzki zapadnięte, nos wydłużony i ostry, jak u nieboszczyka — atoli mimo, że tyle dni już przeleżał pod ziemią, jednakże dotąd jeszcze ciało jego nie uległo zepsuciu; co zaś największem zdumieniem przejęło nas wszystkich, jego wargi i podbródek były okolone czarniawym zarostem.
— Mocny Boże! — krzyknął Mountain. — Toż on miał lice gładkie jak dziecię, gdyśmy go kładli do grobu!
— Powiadają, że nieraz włosy wyrastają nieboszczykom — bąknął pan William, ale głos miał schrypnięty i nieśmiały.
Secundra puszczał mimo uszu nasze uwagi, kopiąc prędko jak jamnik rozkopując miękką ziemię. Z każdą chwilą postać pana dziedzica, okutanego w kurtę bawolą, stawała się wyrazistszą na tle niegłębokiej jamy. Księżyc świecił jasno, a cienie ludzi stojących wokoło — w miarę jak pochylali się naprzód lub w tył — snuły się przelotnie po jego wyłaniającej się twarzy. Widok ten spętał nas grozą, jakiej nie doświadczaliśmy nigdy przedtem. Nie miałem odwagi patrzeć memu panu w oblicze, w każdym razie przez cały ten czas nie słyszałem, by choć raz odetchnął — a kędyś poza mną jeden z obecnych (sam nie wiem kto) wybuchnął jakby głośnym szlochem.
— Teraz pomóżcie mi go wydostać — ozwał się Secundra.
Zatraciłem w sobie poczucie czasu — upłynęły może trzy, może pięć godzin, w ciągu których Indus czynił wszelkie wysiłki, by ożywić ciało swego pana. Jedno tylko wiem, że była jeszcze noc i księżyc jeszcze nie zaszedł, choć już był nachylił się nisko i obrębiał polanę pasmem długich cieni, gdy Secundra wydał nagle cichy okrzyk radości. Pochyliwszy się co żywo przed siebie, miałem wrażenie, iż dostrzegam jakowąś zmianę na lodowatej twarzy odkopanego. W chwilę później obaczyłem, iż powieki poczęły mu drgać szybko — jeszcze chwila, a rozwarły się zupełnie... i trup, od tygodnia już nieżyw, spojrzał mi na chwilę w oczy.
Taki znak jego życia gotów jestem poświadczyć, choćby przysięgą. Od towarzyszy mych słyszałem później, iż on najwidoczniej silił się na jakieś słowa — że z poza zarosłych warg ukazały się zęby, a brwi mu się ściągnęły, jakgdyby w katuszy bólu i wysiłku. Wszystko to być może — jam wszelakoż tego już nie widział, bom był czem innem zajęty. Oto ledwie rozwarły się oczy nieboszczyka, aliści pan mój, lord na Durrisdeerze, runął bezwładnie na ziemię — a gdyśmy go podnieśli był już martwy.
Dzień nadszedł — a Secundry jeszcze nie można namówić, by poniechał swych bezskutecznych usiłowań. Pan William, zostawiwszy małą gromadkę ludzi pod mojem dowództwem, wyruszył o świcie w dalszą drogę — a Indyjczyk wciąż nacierał członki zmarłego i chuchał w jego usta. Powiecie, iż takie zabiegi byłyby zdolne nawet głaz ożywić... Atoli, wyjąwszy jedną tylko chwilkę — to jest, moment śmierci mego pana — czarna dusza pana dziedzica trzymała się zdala od porzuconej przez nią ludzkiej gliny. To też około południa nawet wierny sługa dał się wreszcie przekonać — zresztą przyjął z niewzruszonym spokojem tę przykrą dlań prawdę.
— Za zimno! — odezwał się. — W Indjach to się udaje, ale nie tutaj!
Zażądał jadła. Ledwo zastawiono je przed nim, rzucił się na nie z łapczywością, a spożywszy wszystko, przysunął się do ogniska, rozciągnął się na ziemi tuż koło mnie i zapadł w twardy, iście dziecięcy sen, z którego musiałem go budzić w kilka godzin potem, by wziął udział jako jeden z żałobników w jednoczesnym pogrzebie obu zmarłych braci. Nie mogłem się go dobudzić; widocznie człowiek ten przeżył naraz dwa równie silne dlań wrażenia: żal za swym panem, oraz lęk przed Mountainem i przede mną.
Jeden z ludzi, którzy przy mnie pozostali, był biegły w rzemiośle kamieniarskiem; przeto zanim pan William powrócił, by zabrać nas z sobą, kazałem wyryć na jednym z wielkich głazów ten napis, którego tekstem godzi się zamknąć niniejszą opowieść:

J. D.
DZIEDZIC ŚWIETNEGO SZKOCKIEGO TYTUŁU, A PRZYTEM WIELU WDZIĘKÓW I PRZYMIOTÓW, PODZIWIANY W EUROPIE, AZJI, AMERYCE, W WOJNIE I POKOJU, W NAMIOTACH DZIKICH ŁOWCÓW I W TWIERDZACH KRÓLEWSKICH, ZDOBYWSZY, ZDZIAŁAWSZY I WYCIERPIAWSZY TAK WIELE, TU SPOCZYWA W ZAPOMNIENIU

H. D.
BRAT TEGOŻ,
PO ŻYWOCIE PEŁNYM NIEZASŁUŻONYCH NIESZCZĘŚĆ, ZNOSZONYCH CIERPLIWIE A MĘŻNIE, ZMARŁ NIEMAL W TEJ SAMEJ GODZINIE I SPOCZYWA W JEDNEJ MOGILE ZE SWYM BRATEM, A NIEGDYŚ PRZECIWNIKIEM.

SERDECZNA TKLIWOŚĆ JEGO MAŁŻONKI ORAZ PEWNEGO STAREGO SŁUGI WZNIOSŁA IM OBU TEN WSPÓLNY NAGROBEK.


KONIEC.





  1. Przypis własny Wikiźródeł gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo [łac.] — kropla drąży skałę nie siłą, lecz ciągłym padaniem.
  2. Tę nazwę nadawali sobie stronnicy Stuartów: Jakóba II i Karola zwani pospolicie Jakobitami. — (Przyp. tłum.)
  3. Dopisek p. Mackellera. Nie był-że to przypadkiem Alan Breck Stuart, głośny następnie jako uczestnik mordu w Appinie? Kawaler czasami bardzo się myli w nazwiskach.
    Przypisek tłumacza. Alan Breck Stuart jest obok Dawida Balfoura główną postacią słynnej powieści Stevensona „Porwany za młodu“.
  4. Skazańcowi zawiązano oczy i kazano kroczyć po desce wystającej ponad burtę, póki pozbawiony oparcia — nie wpadł w morze.
  5. (P. tłum.) Św. Patryk był apostołem Irlandii. Jego imię było bardzo rozpowszechnione wśród Irlandczyków i stało się dla nich takiem nazwiskiem, jak Maciek dla Mazura, Antek dla andrusa krakowskiego, a Pepik dla Czecha.
  6. Nazwa popularna bandery korsarskiej.
  7. Nazwa, jaką nadawali sobie korsarze. Wspomina ją Stevenson w swej słynnej powieści „Wyspa skarbów“ (przekł. polski 1924).
  8. Teach (czyt. tycz) znaczy po ang. „uczyć“, learn (czyt lern) — „uczyć się“. Stevenson lubi takie igraszki z nazwiskami, n. p. gdy p.Hyde‘e (hide — ukrywać się) przebywa See’iem (seek — szukać). Przyp. tłum.
  9. Dopisek p. Mackellara. Tego Teacha, który był kapitanem Sary nie należy mieszać ze słynnym Czarnobrodym. Ani daty ani fakty nie są zgodne. Być może, że drugi Teach wziął od drugiego swe miano i naśladował osobliwsze jego obyczaje. Także i dziedzic Ballantrae mógł znaleźć ludzi, co go podziwiali.
  10. Dopisek p. Mackellara. Czyż ta rzecz jasno się nie tłumaczy? Wszak ów Dutton, narówni z oficerami, zaznawał bodźca w niejakiej odpowiedzialności, jaką nań nałożono.
  11. Dopisek p. Mackellara: Zgoła błędne mniemanie. W czasie wspomnianym nie było jeszcze mowy o ślubie. Zobacz o tem powyżej w mej opowieści.
  12. O „funduszu szkockim“, zbieranym przez patrjotów szkockich na rzecz emigrantów, pisze Stevenson obszernie w powieści „Porwany za młodu“ — Przyp. tłum.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Źle przetłumaczone słowo „propriety“ - zamiast „ostatek majętności“ powinno być „ostatek przyzwoitości“.
  14. Matko łaskawa, błagam, zlituj się nad synem i ojcem.
  15. Cypoje — właśc. sipaje lub spahi — wojsko tubylcze w Indjach. (P. tłum.)
  16. Przypisek p. Mackellara. Oczywiście Secundra Dass E. Mc. K.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Brak w druku krótkiego słowa, np. spójnika A lub I.
  18. Przypis własny Wikiźródeł brak polskiej nazwy dla rośliny currant-bush (Carissa spinarum)
  19. Jakobitami nazywano zwolenników dynastji Stuartów, wigami zaś ich przeciwników.
  20. Przypis własny Wikiźródeł może lepszym tłumaczeniem angielskiego słowa unstrung byłoby rozstrojonego lub przeciążonego nerwowo, zamiast niejasnego rozprężonego
  21. Przypis własny Wikiźródeł Quantum mutatus ab illo (łac.) — jak niepodobny do tego, jakim był dawniej
  22. Przypis własny Wikiźródeł zamiast siekiery bardziej pasowałby tutaj topór wojenny, w ang. oryginale hatchet
  23. Przypis własny Wikiźródeł pervigilium (łac.) — czuwanie, straż nocna, warta, czujność
  24. Przypis własny Wikiźródeł zamiast pomiędzy umarłych powinno być chyba raczej spośród umarłych albo pomiędzy umarłymi, ponieważ (jak wynika z dalszego tekstu) wspomniany człowiek (pan dziedzic) ma wrócić pomiędzy żywych, w ang. oryginale jest: What takes the man back among dead bodies.
  25. Przypis własny Wikiźródeł zamiast człowiekiem zmarłym powinno być raczej ciężko rannym żołnierzem (w ang. oryginale maimed soldier)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.