Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nieraz leżałem już w łóżku, nie mogąc jednak zmrużyć oka, gdy on powracał z miasta, i rzadka była taka noc, w której nie znać na nim było śladów trunku. W dzień obarczał mnie stale mnóstwem zatrudnień, które z dziwną przysłowością umiał wynajdować i ponawiać, iż przypominały tkacką robotę Penelopy. Jam nigdy się nie sprzeciwiał, bo przecie moją najemną i służebną powinnością było spełniać jego rozkazy, nie zadawałem sobie jednak trudu, by trzymać pod korcem moje spostrzeżenia i niekiedy śmiałem się w oczy memu chlebodawcy.
— Dobrze, panie miłościwy — rzekłem mu razu pewnego z radością spełniam zawsze waszmościową wolę. Rzecz wskazaną mi spełnię choćby po raz czwarty, jednakże ośmielam się prosić waszmość, byś raczył jutro wynaleźć mi inną robotę, bo dalibóg, że ta już mnie znudziła.
— Waść sam nie wiesz, co mówisz — odparł pan Henryk, kładąc kapelusz na głowę i odwracając się odemnie plecami. — Dziwi mnie to, że radbyś uczynił mi przykrość. Przyjaciel... ale to już inna sprawa. W każdym razie dziwuję się wielce. Jestem człowiekiem nieszczęśliwym, prześladowanym od losu przez całe życie. Cały świat się przeciwko mnie sprzymierzył — (tu głos mu się podniósł) — wciąż mnie otaczają zdradliwe zamysły, stąpam wśród zastawianych na mnie sideł.
— Na aścinem miejscu będąc, nie gadałbym tak od rzeczy — odpowiedziałem; — ot, powiem,