Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

by się miał na baczności, bo to jego właśnie ów sen dotyczył. Waszeć, przezacny panie Mackellar, znasz natyle ludzką, naturę, by zgóry odgadnąć rzecz jedną... a mianowicie, że baron nie spoczął, póki nie dowiedział się treści snu. Hrabia, pewny, iż on nie odstąpi od swego pytania, trzymał go wciąż w niepewności, i dopiero gdy rozniecił w nim nieugaszoną ciekawość, uległ z pozorną niechęcią jego nagabywaniom: „Ostrzegam cię“ rzekł „że z tego wyniknie coś niedobrego... tak mi przeczucie jakieś powiada! Lecz ponieważ sprawa ta ani mnie ani tobie nie daje spokoju, więc niechże cię kule biją! Oto jaki miałem sen: widziałem cię jadącego konno, nie wiem dokąd, ale chyba to było gdzieś blisko Rzymu, gdyż po jednej stronie drogi był starożytny grobowiec, z drugiej zaś ogród, pełen wiecznie zielonych krzewów. Pomnę, iż w strachu śmiertelnym wołałem i wołałem za tobą, byś się zawrócił; nie wiem, czyś słyszał me wołanie, w każdym razie rwałeś przed siebie jak opętany. Droga przywiodła cię do pełnego zwalisk pustkowia, gdzie w kopczyku ziemnym były drzwi, a tuż koło nich nadłupana sosna. Tu zsiadłeś z konia (jam wciąż na ciebie wołał, byś się strzegł), przywiązałeś konia do sosny i wszedłeś śmiało w owe drzwi. W głębi poza niemi było ciemno, wszelakoż i tak widziałem cię jeszcze i zaklinałem cię, byś się zatrzymał. Szedłeś po omacku, trzymając się prawej ściany, przybywszy zaś do rozdroża, skierowałeś się na