Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

widzeniach. Jakkolwiek różnice były wielkie, wszelakoż sama zgodność pewnych szczegółów wystarczyła, by napełnić mnie niepokojem. Przez całe pół dnia, jakom powiedział, siedziałem, dumając nad tem w cichości ducha, albowiem jejmość dobrodziejka miała własne swe zgryzoty i ani mi w głowie było dręczyć ją memi urojeniami. Gdy już przeszła może połowa tego naszego wyczekiwania, naraz przyszedł jej do głowy pomysł szczęśliwy: sprowadziła p. Aleksandra i kazała mu zakołatać do drzwi ojcowskich. Pan Henryk odprawił chłopca, każąc mu iść do swej roboty, ale czynił to już bez żadnej gwałtowności, czy to w tonie głosu czy w sposobie obejścia — tak, iż zacząłem się domniewywać, że paroksyzm ów już przeminął.
Wkońcu, gdy już noc zapadła a ja właśnie zapalałem lampę, nagle drzwi się otworzyły i pan mój stanął na progu. Światło niedość było silne, byśmy mogli odczytać wyraz jego twarzy.
— Panie Mackellar, — przemówił głosem pewnym acz nieco zmienionym, — zanieś ten liścik własnoręcznie do miejsca jego przeznaczenia. Jest on treści ściśle poufnej. Pamiętaj tylko, byś doręczył go bez świadków.
— Henryku, — ozwała się jejmość — czyś ty nie chory?
— Nie, nie — odrzekł żałosnym głosem. — Jestem tylko zajęty, bardzo zajęty. Rzecz osobliwa, iż zawsze człowieka muszą posądzać o cho-