Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sem przyjrzałem się we Francji nader okropnym rozruchom, przecie nadewszystko bardziej mną wstrząsnęły owe korsarskie rozboje, gdzie w grę wchodziła tylko garstka obrońców i to w obliczu groźnego morskiego żywiołu. Wyznam szczerze, iż nigdym nie ważył się wystąpić czynnie w tej sprawie, jeżelim nie był niemal zupełnie pijany; to samo zresztą bywało i z załogą — nawet Teach nie czuł się sposobnym do czynu, póki nie zalał się rumem. To też jednem z najtrudniejszych zadań Ballantra‘ego było szafowanie nam trunku w odpowiednich porcjach. Ale nawet z tego wywiązał się w sposób godny podziwienia — boć to był pod każdym względem najzdolniejszy człek, jakiego zdarzyło mi się kiedykolwiek spotkać, jeden z tych którzy celują wrodzonym jenjuszem. Nie wkradał-ci on się zgoła w łaski załogi, jakom czynił ja, nadrabiający tęgą miną i ciągłem błaznowaniem w obliczu lęku, co mnie gnębiło w głębi duszy; on, wprost przeciwnie; w nader wielu sposobnościach zaznaczał silnie swą powagę oraz odstęp, co go od innych dzielił; to też wyglądał jako rodzic pomiędzy gromadką młodych pacholąt albo bakałarz pomiędzy dyscypułami. Co najwięcej utrudniało jego rolę, to zakorzeniony w załodze nałóg utyskiwań i szemrania. Wprowadzona przez Ballantrae‘go dyscyplina, acz łagodna, była solą w oku tym ludziom nawykłym do samowoli, cogorsza zaś będąc obecnie trzymani w trzeźwości, mieli czas do rozmyślań.