Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Miłościwy panie i dobrodzieju — odezwałem się; — mam-ci ja niewielką sumkę zaoszczędzonych pieniędzy, którą, zdołałem dobrze ulokować. Cała bieda, że znajdują się one obecnie w Szkocji i podjęcie ich zabrałoby mi trochę czasu, a tu mi wypadła sprawa pilna i nagląca. Czy waszmość nie raczyłbyś użyczyć mi owej sumy za obligiem?
On przez chwilę badał mnie przenikliwym wzrokiem.
— Nigdym się nie wtrącał do twoich interesów, panie Mackellar, — odpowiedział. — O ile mi wiadomo, nie posiadasz ani grosza poza tem, coś zaoszczędził.
— Długo byłem w waszmościnej służbie i nigdym nikogo nie okłamał — rzekłem na to, — ani też nie prosiłem o łaskę dla siebie, aż do dnia dzisiejszego.
— Powiedz: o łaskę dla mego brata — odrzekł spokojnie pan Henryk. — Czy uważasz mnie za durnia, mości Mackellar? Chciej raz na zawsze zrozumieć, że postępuję z tą zwierzyną tak, jak mi się podoba; nie wzruszy mnie ni łaska ni trwoga, a na to, by mnie w pole wywieźć, potrzebaby franta większego, niż waćpan. Wymagam służby, wiernej służby, a nie pozwolę, byś wasze knował coś za memi plecami i biorąc moje pieniądze, gotował mi niemi zgubę.
— Panie łaskawy — odezwałem; — takich wyrażeń nie puszcza się płazem.