go pana, czy co innego go tam powiodło, w każdym razie życie jego jest w wielkiem niebezpieczeństwie, więc, ile to w mej mocy, zamierzam go ratować. Niemasz nic, coby świadczyło przeciw jego charakterowi?
— A co powiesz o drugim? — dopytywał się pan William. — Prawda, żem słyszał, co mówił jmćpan przed chwilą, atoli z wierności, jaką mu okazał jego sługa, wnosić muszę, że pan ten musiał mieć jakoweś zacne przymioty...
— Nie pytaj mnie waszmość o to! — krzyknąłem. — Zacne przymioty!... toćby i ognie piekielne zacnemi nazwać trzeba było! Tego człowieka znałem od lat kilkunastu i zawszem go nienawidził, zawsze podziwiał i zawsze czuł przed nim niewolniczą trwogę.
— Zdaje mi się, że znów się wdzieram w aścine sekrety — rzekł pan William, — ale proszę mi wierzyć, żem uczynił to niechcący. Koniec końców, chcę obaczyć tę mogiłę i (o ile to w mej mocy) ratować Indusa. Czy na podstawie tych warunków waćpan możesz nakłonić swego pana, by wrócił do Albany?
— Panie Williamie — odrzekłem — powiem aści, jak sprawy stoją. Waszmość nie widzisz dobrych stron charakteru mego pana?... może się nawet dziwisz, że go kocham. Kocham go wszakże... i to nie ja jeden. Do Albany on się nie wróci inaczej, jak ujęty przemocą, to zaś niechybnie pociągnie za sobą utratę jego rozumu, być może nawet życia. Takie jest szczere moje
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/399
Wygląd
Ta strona została przepisana.