Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żenie, tak jak późniejszemi czasy zdarzało się nam widzieć, iż wrzaski uliczne zakłócały spokój ducha nawet pracodawcom.
Nigdy nie dowiedziano się dokładnie, co tam zaszło w kajucie, choć z czasem wydobyło się na jaw kilka ważniejszych szczegółów. W każdym razie byliśmy zarówno zdumieni jak uradowani, gdy Ballantrae, trzymając Teacha pod ramię, wyszedł na pokład i oznajmił, że doszło między nimi do zupełnej zgody.
Krótko przebiegnę te kilkanaście miesięcy, w ciągu których przebywaliśmy bez przerwy na wodach północnego Atlantyku, biorąc żywność i wodę ze zdobytych przez nas okrętów i ciesząc się naogół dobrem szczęściem i zyskiem. Doprawdy niktby chyba nie pragnął czytać rzeczy tak niecnotliwej, jakąby musiały być pamiętniki korsarza, choćby przyniewolonego jako ja. Wszystko szło teraz coraz lepiej po naszej myśli, a Ballantrae, ku wielkiemu memu zdziwieniu utrzymał się od dnia owego już na stałe przy władzy. Skłonny jestem do przypuszczenia, że człek zacnego rodu musi wszędy być pierwszy, nawet na pokładzie pirackiego okrętu: atoli co się mnie tyczy, nie ustępuję zacnością urodzenia żadnemu z lordów szkockich a nie wstydzę się przyznać, że pozostałem już do końca Patrykiem-Rzempołą i wesołkiem całej załogi. Zaiste, nie była to scena, na której mógłbym się popisywać memi zasługami. Zdrowie moje z wielu przyczyn podupadło i na