Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niebiosa bez ustanku zmywały nas deszczem. Droga ciągnęła się poprzez rozmiękłe wzgórki, gdzie nie było słychać innego głosu, okrom pokrzykiwania błotnego ptactwa pomiędzy mokremi wrzosy i bulgotania wezbranych potoków. Czasami zapadałem w drzemkę i budziłem się z niej bez tchu w piersiach, dręczony jakąś przykrą i złowrogą zmorą. Czasem, gdy droga stroma i koła obracały się zwolna, słyszałem z wnętrza pojazdu głosy rozmawiające owym cudzoziemskim, z ciepłych krajów przyniesionym językiem, który dla mego ucha brzmiał tak nieskładnie i niezrozumiale jak ciurlikanie ptactwa. Czasami, gdy pięliśmy się wgórę przez czas dłuższy, dziedzic schodził na ziemię i szedł obok mnie, zazwyczaj nie mówiąc ani słowa. A przez cały ten czas, we śnie czy na jawie, widziałem wciąż tę samą perspektywę zbliżającej się ruiny i te same obrazy powstawały przed memi oczyma, tylko teraz rysowały się na tle mgły okrywającej górskie zbocza. Jeden z nich — pomnę — ukazał mi się w barwach do złudzenia naśladujących rzeczywistość. Obaczyłem pana Henryka siedzącego przy stole w małym pokoiku; głowę zwieszoną smutnie zakrywał przez czas jakiś dłońmi, potem ją podniósł zwolna i obrócił ku mnie twarz, w której nie było nadziei. Twarz tę widziałem był po raz pierwszy na czarnych szybach okiennych w ostatnią noc spędzoną przezemnie w Du-