Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szczęścia półkoronówkę, by zadecydować, czy mamy sobie wzajemnie poprzerzynać gardła, czy też zaprzysiąc sobie dozgonną przyjaźń. Nie wiem, zali często zdarzają się ludziom bardziej romantyczne okoliczności; więc też jest to jeden z tych rozdziałów mego pamiętnika, z których poznać możemy, iż starodawne opowieści Homera tudzież innych poetów mogłyby równie dzisiaj uchodzić za prawdziwe — przynajmniej ile chodzi o ludzi zacnej krwi i szlachetnych. Pieniądz upadł na tę stronę, która oznaczała zgodę, wobec czego uścisnęliśmy sobie dłonie, poręczając układ zawarty. Wtedy to mój kompan wyjaśnił mi powód swej ucieczki przed p. Stewartem, a mnie nie pozostało nic innego, jak uznać, iż fortel był godzien jego bystrego umysłu. Oto (jako mi powiadał) pogłoska o jego zgonie była dlań wielką ochroną atoli teraz zagroziło mu niebezpieczeństwo, odkąd został poznany przez Stewarta; wobec tego obrał najkrótszą drogę po temu, by zmusić tego ptaszka do milczenia.
— Bo trzeba ci wiedzieć — zaznaczył, że Alan Black zbyt jest chełpliwy i próżny, by miał przyznać się do takiego despektu, jaki go tu spotkał.
Około południa dotarliśmy do brzegów onej zatoki, ku której zmierzaliśmy. Znajdował się tam statek, który niedawno przedtem zapuścił kotwicę, przybyły z portu Havre-de-Grace, a zwany Sainte-Marie-des-Anges.