Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wobec tego uważam, że mogę się oddalić — rzekł pan Henryk, jednakowoż stał wciąż w miejscu i wpatrywał się we mnie, kręcąc w ręku kapelusz, który zdjął z głowy. — Czy nie masz do załatwienia żadnych spraw w mieście? Nie? No to idę spotkać się z imćpanem Wilamem Johnsonem, ale będę się już miał więcej na baczności.
— Panie miłościwy — ozwałem się na to, — jeżeli waszmość będziesz pijał z większem umiarkowaniem, to zacznie ci się lepiej powodzić w życiu. Stare przysłowie powiada, że butelka jest złą doradczynią.
Bezwątpienia, bez wątpienia — odpowiedziało. — No dobrze, już chyba odejdę.
— Czołem, miłościwy panie — rzekłem na to.
— Czołem, czołem — odrzekł i wyszedł nakoniec z pokoju.
Za przykład, do czego posuwał się pan mój, gdy przysiadł się do kieliszka, niech służy choćby ta jedna scena, już z ostatnich chwil jego życia, która wryła się po dziś dzień silnie w mą pamięć, a wówczas przejęła mnie niemal że zgrozą.
Leżałem właśnie w łóżku, nie śpiąc, gdym posłyszał jego kroki. Szedł, zataczając się po schodach i pośpiewywał. Pan mój nie miał talentu do muzyki, jako że jego brat zabrał na swą niepodzielną własność wszystkie wdzięki onej rodziny, przeto jeżeli tu mówię o śpiewaniu rozumieć przez to należy przeraźliwe jakieś