Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mój skinieniem głowy pochwalił owe zamiary. Wówczas odezwałem się do kapitana Teacha:
— Dalibóg! jeżeli aść jesteś szatanem, to ci się przyda djabeł w mej osobie!

Spodobały mu się te słowa, wobec czego (by nie zatrzymywać się dłużej na tych pełnych okropności zdarzeniach) Ballantrae, ja, oraz dwaj jeszcze inni, zostaliśmy przyjęci na okręt korsarski jako rekruci, natomiast szyper i reszta załogi ulegli straceniu w sposób okrutny, zapomocą t. zw. marszu po desce[1]. Po raz pierwszy w życiu widziałem obrzęd tej kaźni i serce mi zamierało w piersi na ten widok; a pomnę, że kapitan Teach, czy któryś z jego pomocników (nazbyt bowiem mąciło mi się w głowie, bym mógł dokładnie postrzegać, co się wkoło mnie działo w sposób nader niepokojący) przyglądał się mej wybladłej twarzy. Starczyło mi siły, by uciąć parę traktów jakiegoś skocznego tańca i wykrzykiwać przytem różne wszeteczne słowa, dzięki czemu narazie ocaliłem życie, jednakże nogi mi się uginały, jak pręty, gdy musiałem zejść do szalupy pomiędzy tych niegodizwców, a przy całej odrazie do mego towarzystwa tudzież trwodze, jaką mnie przejmował widok potwornych bałwanów, ledwie, że zdobyłem się na to, by po irlandzku

  1. Skazańcowi zawiązano oczy i kazano kroczyć po desce wystającej ponad burtę, póki pozbawiony oparcia — nie wpadł w morze.