Ostatni promień

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Ostatni promień
Podtytuł Szkic
Pochodzenie Przegląd Tygodniowy Życia Społecznego, Literatury i Sztuk Pięknych, 1894, nr 32-33
Redaktor Adam Wiślicki
Wydawca Adam Wiślicki
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSTATNI PROMIEŃ.
SZKIC
przez
Gabryelę Zapolską.

Ściemniało się już zupełnie, gdy Elszykowska weszła cicho, tłumiąc odgłos swych kroków, do przedpokoju.
Potarła o ścianę zapałkę, którą trzymała w ręku i błękitnawy ognik zabłysnął wśród ciemnej przestrzeni.
Ognik ten oświecił od dołu twarz kobiety i odbił jej słaby cień na ścianie pokrytej szarem, bezbarwnem obiciem.
Elszykowska zbliżyła się do kinkietu wiszącego naprzeciw wieszadła — lewą ręką uniosła w górę szkło, prawą wraz z zapałką zbliżyła do knota, poczem rzuciła dogasającą zapałkę na ziemię, zasadziła szkło, poprawiła knot i teraz oparła się o ścianę tuż obok kinkietu, z którego biło na nią niepewne żółtawe światło złej i taniej nafty.
Kobieta stała długą chwilę z rękami zwieszonemi po obu stronach ciała — wysoka i smukła, nawet chuda, w swej zużytej bluzce z ciemno czerwonej wełny, ściśniętej w pasie zrudziałą czarną wstążką. Brązowa spódnica zwieszała się z bioder sterczących fiszbinami gorsetu, rękawy bluzki, zbyt ciasne, ściskały ramiona i napędzały do rąk krew, znaczącą się błękitnawemi pręgami na tle żółtej skóry.
Elszykowska trzymała głowę opartą o ścianę, głowę podłużną, niemal szpiczastą z powodu skręconych na czubku włosów przepiętych lawową strzałą. Na skroniach włosy te siwiały, wyciągając się silnie jak struny szarawe przepojone pomadą na śnieżno-białej skórze obciągającej czaszkę. Pod rzadkiemi silnie do góry podniesionemi brwiami, migotały oczy, spłowiałe, błękitne, jakby ździwione zmarszczkami, które zwartą siatką oplatały je dokoła, ciągnąc się koronką delikatnych linij ku szyi długiej, smutnej, chudej, wyciągniętej w górę jak szyja ptaka szukającego wyjścia z sideł, w które wpadł wśród nocnych cieni.
Naprzeciw Elszykowskiej stało wieszadło, okrągłe, złożone z kołków świecących teraz migotliwemi punkcikami. Na tem wieszadle, jak nędzna szmata, zwieszało się ku ziemi zielonawe, zużyte palto męzkie, z kieszeniami wypchanemi masą książek, broszur, zwitków zapisanego papieru. Podszewka tu i owdzie była rozpruta, żółtawe kłaczki zbitej w masę waty bielały około pach, na ciemnem tle wytartej podszewki.
Palto owe miało w sobie coś z abnegacyi człowieka, który je nosił, widocznem było, iż okrywało dawno spadziste ramiona i wypukłe plecy swego właściciela. Miało w sobie smutną pracowitość i brak energii zupełny, tak rękawy jego zwieszały się bezsilnie, jakby ramiona wisielca.
Elszykowska wpatrzyła się w fałdy tej odzieży, wpiła się w nie wzrokiem i usta jej rozchyliły się powoli, jak kwiat zwiędły pod działaniem wrzącej wody. Oczy powlokły się mgłą, na szyi wystąpiły pręgi żył, cała twarz i postać kobiety przybrały wyraz sentymentalnej namiętności.
Jakieś rozrzewnienie prawie macierzyńskie, mieszało się ze zmysłową chęcią posiadania. Widocznem było, iż sentymentalizm przeważał, pokrywając rodzajem welonu gorączkę trawiącą zmysły, mimo to, chwilami welon się stawał przezroczystym i w ździwionych źrenicach oprawnych siatką zmarszczek błyskało coś, nakształt fosforycznego, bladego światełka.
I nagle — Elszykowska oderwała się od ściany, rzuciła się ku wieszadłu i ująwszy klapę paltota, tulić doń swą twarz wychudłą zaczęła. Szeptała po cichu jakieś krótkie urywane słowa — drżącemi palcami mięła tkaninę. Zamknęła powieki i o policzek ocierała wytarty wązki pasek aksamitu kołnierza...
Nagle drzwi się otwarły i szybko do przedpokoju wpadła czternastoletnia dziewczyna, z warkoczami spuszczonemi na trochę zgarbione plecy. Miała na sobie bluzkę z tego samego co i bluzka Elszykowskiej materyału — tylko w pasie krwawo-czerwoną wstążkę i na biodrach piaskową jasną spódnicę. W ręku trzymała zwiniętą książkę nieoprawną, z poszarpaną błękitnawą okładką.
Poskoczyła ku wieszadłu i tam spotkała się z matką, która cała okryta nagłym potem, drżąca, zmieszana, udawała, iż wkręca w słup źle trzymający się kołek, na którym wisiał okrągły kastorowy kapelusz.
Dziewczyna zatrzymała się, rękę z książką cofnęła w tył i ukryła w fałdach spódnicy. Chwilę panowało milczenie i tylko słychać było monotonny głos chłopięcy, który nagle z po za drzwi dolatywać zaczął.
Wreszcie Elszykowska wysunęła się z cienia.
— Czy Tadek nie skończył jeszcze lekcyi?
Dziewczyna patrzyła bystro na matkę, z pod brwi dobrze nakreślonych i lekko ściągniętych.
— Przecież mama widzi palto Bełszyńskiego, zresztą aż tu słychać jak Tadek swoją grekę stęka!
Elszykowska powoli zaczęła odzyskiwać równowagę.
— Czego tu chcesz, Jadziu — spytała niecierpliwie.
— Kucharka pyta, co będzie do herbaty.
Elszykowska zagryzła usta.
— Idę! — wyrzekła przyciszonym głosem.
I skierowała się ku drzwiom w głębi, otworzyła je i znikła, przykładając rękę do rozpalonych policzków, na które wystąpiły purpurowe plamy.
Jadzia patrzyła na oddalającą się matkę i gdy ta znikła po za zamkniętemi drzwiami, wzruszyła ramionami. Zagadkowy uśmiech przesunął się po jej wązkich wargach. Zbliżyła się szybko do wieszadła i w kieszeń paltota wsunęła trzymaną w ręku książkę. Broszura uparcie połamana niechciała wejść w zbyt ciasny otwór odzieży. Jadzia rozwinęła ją, wyprostowała i na kolanie zwinęła znów ciaśniej, wygładzając zawinięte rogi, czerwoną, chudą ręką. Warkocze spadły jej na piersi i wiły się jak złote węże na krwawem tle stanika.
Na żółtej okładce zaczerniły się litery:
Also sprach der Zarathustra“.
A nieco niżej:
Fryderyk Nietzsche.
Nareszcie Jadzia zdołała wsunąć broszurę w kieszeń palta. Odsunęła się od wieszadła. W tej samej chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich młody człowiek, niski, z ciemną brodą okalającą twarz, o okrągłym a mimo to wychudłym owalu. W twarzy tej czoło miało dziwny charakter uporu, lecz zarazem jakiejś nerwowej słabości; włosy od linij zarostu twarde i szorstkie, falowały dalej mięko, niepewnie, jakby na wolę losu rzucone. Reszta rysów grubych, chłopskich, okrytych ciemnawą skórą, tonęła prawie w masie tych czarnych włosów, kryjących usta, które zaledwie bladą linijką przebłyskiwały wśród zarośli brody. Zniszczona kurtka zwieszała się z ramion, przybierając te same fałdy i kierunek, jakie miało palto wiszące na szaragach. Na kamizelce połyskiwał niklowy łańcuszek, z małym srebrnym medalionikiem.
Ujrzawszy go, Jadzia cofnęła się w głąb przedpokoju i na jego niedbały, trochę nieśmiały ukłon, nie odpowiedziała nawet skinieniem głowy. Nie odchodziła wszakże, zacisnąwszy usta i schowawszy ręce w fałdy spódnicy.
Bełszyński tymczasem zdjął palto i zaczął je powoli wciągać na ramiona. Jadzia z pod opuszczonych powiek śledziła jego ruchy, sama nieruchoma, oparta o ścianę, przybierając tę samą pozę, jaką miała przed chwilą jej matka, gdy stała wpatrzona w owo zielone palto, obecnie ożywiające się i wypełniające postacią studenta.
Bełszyński ujął w rękę kapelusz, pomacał kieszenie, jakby chcąc się przekonać, czy wszystkie broszury i książki są na swojem miejscu i chrząknął silnie jakby mu nagle zaschło w gardle.
— Już idę! — wyrzekł bardzo niskim i dźwięcznym głosem — może pani zechce mamy o bilet poprosić!
Jadzia zmrużyła oczy, ściągnęła brwi, krótką, jedną sekundę wpiła się źrenicami w twarz mężczyzny i wreszcie otworzyła drzwi prowadzące do dalszych pokojów.
— Mamo! — zawołała — korepetytor odchodzi!
Natychmiast z ciemni wynurzyła się postać Elszykowskiej, tak jakby ona sama stała podedrzwiami, oczekując na tę chwilę.
Nie wchodząc do przedpokoju, wyciągnęła rękę.
— Proszę pana... oto bilet! — wyrzekła cichym głosem. Bełszyński ciężkim krokiem podszedł ku niej.
— Dziękuję!
Wziął kartkę, na której grubemi cyframi naznaczona była rzymska dwunastka, zawahał się chwilę, jakby chciał coś powiedzieć, o coś prosić... jakby czekał na jakieś słowa z ust gospodyni domu, lecz ona, nawpół ukryta w cieniu, stała milcząca i tylko w ciemnej głębi majaczyła niewyraźnie plama żółtawa jej twarzy i jednej ręki, którą Elszykowska trzymała teraz kurczowo u szyi zaciśniętą.
Wobec tych dwóch milczących postaci kobiecych, których źrenice czuł na sobie, Bełszyński cofnął się i, odsunąwszy rygiel, wyszedł, wpuszczając otwarciem drzwi wchodowych prąd zimnego powietrza i smugę światła gazu napełniającego mleczną białością klatkę wschodową.


∗             ∗

Elszykowska weszła na chwilę do sypialnego pokoju.
Była to podłużna szuflada, oklejona ciemno szafirowym papierem.
Pod ścianami stały dwa łóżka palisandrowe, porządnie zasłane i okryte kapami szydełkowej roboty.
Pomiędzy niemi komoda, na niej tualetka, dwie świece oprawne w srebrne lichtarze. Przy oknie mały stoliczek, na nim koszyczek z rozpoczętą szydełkową robotą.
Nigdzie ani śladu kurzu, wszystko czysto sprzątnięte, ustawione, na umywalni szczoteczki ułożone metodycznie w głębi porcelanowego pudełka.
Na stoliczku lampka niewielka przyćmiona papierowym abażurem.
Elszykowska zbliżyła się do komody i oparłszy się łokciami o blat, ukryła w dłoniach głowę.
Tak! kochała się w Bełszyńskim i to od dwóch lat, od chwili, gdy ten brzydki i chmurny student wszedł na próg ich domu.
Kochała go w tajemnicy najwyższej i długo nawet przed sobą samą nie chciała się przyznać do tej miłości dla korepetytora swego syna, miłości, która czyniła ją śmieszną, nędzną, głupią, a mimo to wżarła się już tak w jej istotę, że stanowiła część jej samej.
Bełszyński zdawał się niespostrzegać nawet tej gorącej, sentymentalnej namiętności, jaką wzbudził w tej czterdziestoletniej kobiecie, chudej, zmęczonej, siwiejącej i traktującej go z jakąś dziwaczną według niego „niegrzeczną“ lękliwością. Kilkakrotnie przy podawaniu mu biletu, lub wypłacaniu pieniędzy, palce ich się zetknęły. Elszykowska natychmiast cofała swoje, jakby za dotknięciem rozpalonego żelaza. Uważał ją jak „matkę swojego ucznia“ — nic więcej. Była dla niego tem samem, czem to wieszadło, na którego kołku zawieszał swe palto od lat dwóch. W ogóle, było to usposobienie zimne. Kobieta była dlań niższym organizmem — przechodził mimo dziewicy, często mając na ustach sprośne żarty i słowa, lecz zbywając wzruszeniem ramion to, co namiętnością płciową zwać się mogło. Kobieta była dlań potrzebną do zachowania gatunku — kiedyś, później, skoro będzie mieć ku temu środki, weźmie sobie może towarzyszkę, z którą spełni akt altruizmem podyktowany.
Tymczasem Elszykowska kochała go coraz głębiej, coraz namiętniej, coraz sentymentalniej, mając w tej pasyi, ostatni jasny promień nędznego życia żony urzędnika, który po mozolnej pracy lat czterdziestu, doszedł do tysiąca sześciuset rubli rocznej pensyi i chronicznej choroby, na którą nawet specyfiki ogłaszane na czwartej stronnicy pism, pomódz nie mogły.
W pierwszych latach małżeństwa, Elszykowska walczyła z niedostatkiem, z ukrytą i łataną biedą — i powoli pod wpływem tej ciągłej walki o możność kupienia funta wołowiny na rosół, lub serdelka do herbaty, straciła najzupełniej jakiekolwiek namiętne porywy. Nie kochała nigdy nikogo, trochę męża, trochę dzieci — i doszła tak w tym chłodzie i przyzwoitej moralności do lat czterdziestu — gdy nagle serce jej zatrzepotało jak ptak długo więziony w zbyt ciasnej i ciemnej klatce. Ten młody chłopiec od pierwszej chwili sprawił na niej piorunujące wrażenie i po pierwszej jego bytności w ich domu, zdawało się jej, że dostała obłędu. Gdy nagle wymówiono imię nowego korepetytora, twarz jej oblewała się krwawym rumieńcem, jak twarz piętnastoletniej dziewczyny. I odtąd jedyną troską jej życia, było ukrycie tego uczucia, które w tajemnicy wzrosło do olbrzymiej potęgi szalonej namiętności. Chwilami Elszykowską ogarniała żądza namiętnych pieszczot i ona, tak zwykle spokojna i martwa, roiła sceny przechodzące zakreślone wyobraźni granice. To znów przeważał sentymentalizm i po kryzysie zmysłowego rozstroju, następował nerwowy smutek beznadziejnej uczuciowości.
Mimo to, nigdy najlżejszy cień kokieteryi i uczynienia wrażenia, nie przesunął się przez jej postępowanie. Czesała ciągle po chińsku włosy, nie zasmarowując farbą siwiejących nici. Jak spłoszona sarna przemykała się przez pokój, w którym Bełszyński uczył jej syna. Często stawała podedrzwiami i wsłuchiwała się z rozkoszą, w nizki, basowy głos studenta. Zamykała oczy i zaciskała ręce koło szyi, do której krew napływała gorącą strugą. Często z pod przymkniętych powiek spływały łzy, drżały na nędznych rzęsach i spadały na stanik okrywający zapadłą pierś, jak całun rozkładające się części trupa.
Było to dla niej cierpienie, lecz zarazem i rozkosz wielka, a dawniej dla niej nieznana. Zdawało się jej, że jesień jej życia ozłaca gorąca struga słońca. Przed poznaniem Bełszyńskiego, miała przekonanie, iż jest już bardzo starą i zgrzybiałą kobietą, lecz gdy zbudziło się w niej serce, odmłodniała moralnie i miała złudzenie, iż teraz dopiero zaczyna się jej życie, jakkolwiek nadzieją wzajemności nie łudziła się ani na chwilę. Wystarczał jej widok studenta, dźwięk jego głosu, ta krótka chwila, w której podawała mu bilet i przeświadczenie, że go zobaczy jutro, pojutrze i w dnie następne.
Resztę uczucia koncentrowała w marzeniu, w snach gorączkowych, namiętnych, to znów w potoku łez, który obmywał jej twarz zmarszczkami pooraną.

∗                    ∗

— Tatko!
— Na szczęście! myślałam że się już nie doczekamy!...
Jadwisia złożyła książkę, nad którą siedziała zgarbiona, tuż obok gotującego się samowaru.
W przedpokoju Elszykowski zdejmował futro, kalosze, wycierał nos i pluł w chustkę, chrząkając przytem półgłosem.
Wreszcie otworzył drzwi i wszedł do jadalnego pokoju.
— Jak się macie, dzieci! — wyrzekł nosowym głosem — gdzież mama?... Mamo! Mamo!...
Podszedł do drzwi sypialni, zacierając ręce i powtórzył kilkakrotnie:
— Mamo! Mamo!...
W sypialni dały się słyszeć szybkie kroki i przez drzwi uchylone wsunęła się Elszykowska, trzymając chustkę przy zaczerwienionej twarzy.
— Cóż to? Znów zęby? — zapytał Elszykowski i nie czekając odpowiedzi, posunął się ku stołowi.
— Nalejcie mi herbaty... Psie zimno... Zmarzłem aż mi ręce posztywniały.
Elszykowska zbliżyła się do stołu i, wziąwszy czajnik w rękę, nalewała esencyę do poustawianych na obrusie filiżanek.
Unikała pełnego światła i kryła się w cieniu po za samowarem, zastawiając się owym bólem zębów, który wymyśliła sobie jako ochronę przed zbytnią gadatliwością męża lub dzieci, a zarazem jako usprawiedliwienie zbyt często teraz załzawionych i zaczerwienionych oczów.
Lecz Elszykowski nie patrzył na żonę, wziął w rękę filiżankę i podniósłszy ją ku górze, pod lampę, przyglądał się z zadowoleniem przeświecającej przez porcelanę herbacie...
— Ładne filiżanki! — przemówił z uśmiechem — cieszę się, że je kupiłem, niedrogie, porcelana cienka, pasek złocony dystyngowany...
Poprawił się na krześle i po chleb nasmarowany masłem sięgnął.
— Zresztą, teraz w przyzwoitych domach, nikt herbaty w szklankach nie pije!...
Nikt mu nie odpowiedział, codziennie bowiem Elszykowski powtarzał to samo, codziennie, przyglądał się porcelanie filiżanek i winszował sobie ich nabytku.
Jadzia i Tadzio przyzwyczajeni do maniactw ojca, pili herbatę i jedli gorące serdelki.
Elszykowski sięgnął po leżący na stole kuryerek.
— Dlaczego mama zostawia gazety na stole? — zapytał z wymówką, zwracając się w stronę żony. — Jadzia stara się czytać fejletony, a teraz Bóg wie co w nich drukują i dobrze wychowane panienki nie powinny czytać takich rzeczy!
Elszykowska nie odpowiedziała na ten zarzut męża, usiadła po za samowarem i oparła twarz na dłoni. W jasnem świetle wiszącej lampy, wydawała się jeszcze starszą, nędzniejszą i bardziej pomarszczoną.
Elszykowski rozwinął kuryera i czytać zaczął. Tymczasem Tadek z drugiej strony starał się przeczytać ogłoszenia. Jadwisia obojętnie spoglądała na kłęby pary bijące z samowara.
Nagle Tadek łamiącym się głosem podrostka — zawołał.
— Proszę taty! trzeba podać do kuryera!
Elszykowski, ździwiony, z po za drukowanego arkusza się wysunął.
— Dlaczego?
— Bo ten Bełszyński nie może już dawać korepetycyj!
— Dlaczego?
— Nietęgi jest w matematyce; po herbacie będę musiał pójść do kolegi, aby z nim zadanie przerobić...
Elszykowski podniósł znów w górę filiżankę i palcem po drugiej stronie ścianki wodził.
— To się go odprawi — zakonkludował spokojnie, stawiając filiżankę na spodeczku.
— Ja mu dziś powiedziałem, że wyjeżdżamy na tydzień na wieś, do Grodziska — ciągnął dalej Tadek — niby do babci i że napiszemy do niego, kiedy powrócimy. Niby zawsze... tak grzeczniej. Prawda?... Co?... Prawda, tatku?...
Elszykowski kiwnął głową. Naturalnie, grzeczniej i przyzwoiciej, choć znowu niema potrzeby robić tyle ceremonij względem korepetytora...
Zatroszczył się tylko o cyfrę lekcyj, jakże te dziesięć rubli rozłożyć. Lecz Tadek uspokoił go natychmiast.
— Dziś dała mu mama dwunasty bilet. Prawda, mamo?
Elszykowska siedziała nieruchoma, na pozór niezmieniona, tylko cała nagle zlodowaciała pod wpływem tego ciosu, który druzgotał jej serce. Trzymała wciąż chustkę przy ustach i zęby jej dygotać zaczęły jak w febrze. Przed oczyma mąż, syn, kłęby pary — wirowały i rozpływały się jak nieuchwytne cienie.
Elszykowski, nieotrzymawszy odpowiedzi, zwrócił się znów do syna.
— Ha... to napisze się ogłoszenie, ty radź sobie tymczasem, odpisując od kolegów, a temu panu pośle się jutro przez posłańca pieniądze. A teraz dajcie mi święty spokój i siedźcie cicho, niech kuryera dokończę.
Wszyscy zapadli znów w martwe milczenie, tylko jeden Tadek pił herbatę i opychał się chlebem z masłem i serdelkami.
Jadwisia nagle jeść przestała, pobladła i oczy utkwiła w deseń obrusa. Machinalnie gniotła chleb i rozrzucała dokoła okruszyny. Jedna z nich wpadła w filiżankę Tadka. Chłopak brutalnie odepchnął łokieć siostry i zaczął na spodek wylewać herbatę. Lecz Jadwisia, jakby tylko oczekując sposobu ulżenia strasznej nerwowej walce, jaką w sobie toczyła, porwała silnie, okrutnie niemal, brata za ucho.
— Smarkaczu!... — szepnęła przez zaciśnięte zęby.
Tadek ryknął płaczem.
— Mamo! Jadzia się bije! — wrzeszczał, otwierając szeroko usta i podskakując na krześle.

∗                    ∗

Noc.
Zwrócona twarzą do ściany, w rurkowanym czepku i długiej nocnej koszuli, leży Elszykowska, podobna więcej do trupa, niż żyjącej istoty.
Ta jedna godzina uczyniła ją zgrzybiałą staruszką, zmieniła jej rysy, pogrzebała w tym szmacie ciała ją samą, jej serce, jej duszę, jej istotę życia.
Nigdy przez umysł jej nie przesunęła się myśl, iż Bełszyński może przestać być korepetytorem jej syna. Było to przecież bardzo logiczne, ale ona, w chwili gdy kochać zaczęła, wykluczyła logikę ze swego programu umysłowego. I nagle spadł na nią ten grom, pociągając ją w ciemnię po chwili słonecznego blasku. Czuła teraz, iż to, co ją wiązało z Bełszyńskim, nie było jedynie zadowolnioną potrzebą serdecznego uczucia, lecz że razem z nim jednoczył się jeszcze jakiś prąd świeży, coś doskonalszego nad to co ją otaczało, czego nie rozumiała, jak gąsiennica w pochwie zamknięta, lecz co przeczuwała jak ta, która była może już kimś na wzór Bełszyńskiego, kimś co w górę szedł, ku szerszym gościńcom, ozłoconym blaskiem idei.
Lecz gdyby ją kto zapytał, co jest idea, lub co stanowi wytycznię owych szerokich gościńców — nie umiałaby na nie znaleźć odpowiedzi. Tak samo nie umiałaby określić rodzaju bólu, jaki szarpał jej całą istotę.
Wiedziała tylko, że cierpiała i że cierpienie to nie miało się skończyć nigdy.
I nagle, łkanie spazmatyczne podniosło jej pierś i wśród ciszy nocnej rozległo się jak jęk dławionej ofiary.
Z naprzeciw stojącego łóżka, podniósł się na wpół Elszykowski zaspany i zmrużonemi oczyma starał się w świetle lampy dojrzeć twarz żony.
Ona, przerażona tym wybuchem rozpaczy, leżała teraz cicho, mnąc w palcach prześcieradło.
— Cóż ci to?... Znów zęby?...
Nie było odpowiedzi.
Elszykowski wzruszył ramionami.
— Mogłabyś też już raz pójść do dentysty i kazać sobie powyrywać spruchniałe korzenie. Przestałabyś kawęczyć... To sensu niema. Mnie tylko po nocy budzisz i sama się mizerujesz!
Ułożył się znów do snu, zbił mocno poduszkę, wetknął sobie pod głowę jaśka i naciągając na uszy kołdrę, dodał:
— A jak ci o to chodzi, to możesz sobie kazać kilka zębów wstawić. Czytałem, że tam gdzieś na placu Zamkowym, wstawiają po rublu kop. piędziesiąt od sztuki. Idź tylko, ja zapłacę!...
Za chwilę, chrapał doniośle.

Châteauneuf, 28 czerwca 1894 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.