Obłomow/Część druga/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Cały ten dzień był dla Obłomowa dniem powolnego rozczarowania. Spędził go w towarzystwie ciotki Olgi, kobiety rozumnej, poważnej, ubranej zawsze w jedwabną, bardzo dobrze skrojoną suknię, zawsze w pięknych koronkowych kołnierzykach. Stroik na głowie był także zgrabnej roboty, z gustem wykonany i wstążki dobrane nie bez kokieterji do jej pięćdziesięciu lat, ale do twarzy świeżej jeszcze. Na łańcuszku miała pince-nez oprawne w złoto.
Gesty jej były pełne godności. Bardzo zgrabnie umiała drapować się w bogaty szal, zręcznie opierać się o wyszywaną poduszkę, poważnie siedzieć na kanapie. Nigdy jej nie widać było przy robocie. Schylać się, szyć, zajmować się drobiazgami, nie było jej do twarzy. Nawet rozkazy lokajom i pokojówkom wydawała tonem niedbałym, krótko i sucho.
Czytywała coś niekiedy, ale nigdy nie pisywała. Mówiła ładnie, najchętniej po francusku. Spostrzegła natychmiast, że Obłomow nie włada swobodnie tym językiem i już na drugi dzień poczęła rozmawiać z nim po rosyjsku.
W rozmowie nie unosiła się, nie udawała uczonej. W głowie jej istniała jakby jakaś linja, której nie przekraczała nigdy. Widać było ze wszystkiego, że wszelka sympatja, nawet miłość, stanowią lub stanowiły w jej życiu równorzędne z innemi składniki, gdy u innych kobiet odrazu spostrzec można, że miłość, jeśli nie w rzeczywistości, to w słowach przynajmniej jest treścią ich życia i że wszystko inne dotyka życia tylko bokiem, o ile pozostaje miejsce po miłości.
U tej kobiety przodowała przedewszystkiem umiejętność życia, kierowanie sobą, utrzymywanie równowagi między myślą a zamiarami, zamiarami a możliwością ich spełnienia. Nie można było nigdy ją zaskoczyć nieprzygotowaną, jak czujnego wroga, którego ile razy starasz się podejść, zawsze się spotkasz z jego wyczekującym wzrokiem.
Polem jej życia był świat, w znaczeniu towarzyskiem, i dlatego takt i ostrożność wyprzedzały każdą jej myśl, każde słowo, każdy ruch.
Nigdy przed nikim nie odkrywała tajemnych drżeń swego serca, przed nikim nie zwierzała się z swoich tajemnic. Nikt przy niej nie widywał przyjaciółki staruszki, przed którąby szeptała swoje zwierzenia przy filiżance kawy. Tylko z baronem Langwagen często spędzała samotne wieczory i przesiadywała niekiedy do północy, ale zawsze przy Oldze — i to najczęściej milcząco, ale jakoś poważnie i rozumnie, jak gdyby oboje znali jakąś tajemnicę, o której inni nie wiedzą. I tyle tylko.
Widocznie przyjemność im sprawia być razem ze sobą — oto jedyny wniosek, jaki się nasuwał, patrząc na nich. Traktowała barona tak samo, jak innych, uprzejmie, z pewną dobrocią, ale także równo i spokojnie.
Złe języki korzystały z tego i poczęto przypominać jakąś starą przyjaźń, wspólną wycieczkę za granicę, ale w stosunkach ich wzajemnych nie można było dostrzec jakiejś osobliwej utajonej sympatji, a przecież byłoby się to wybiło nazewnątrz.
Równocześnie był on opiekunem niewielkiego majątku Olgi, na którym ciążyła jakaś prywatna hipoteka z powodu zobowiązań rządowych.
Baron prowadził proces, to jest, kazał jakiemuś czynownikowi pisywać „bumagi“, sam je czytał przez szkła, podpisywał i tegoż samego czynownika wysyłał do sądów, a sam, dzięki swoim stosunkom, z pożytkiem popierał proces. Miał nadzieję na rychłe i korzystne zakończenie. Ta okoliczność przerwała plotkowanie, a w domu poczęto uważać barona jako krewnego.
Miał już blisko pięćdziesiątkę, ale odznaczał się świeżością twarzy; farbował tylko wąsy i troszeczkę utykał na jedną nogę. Baron bywał grzeczny bez zarzutu, nigdy nie palił przy paniach, nie zakładał nogi na nogę i ostro ganił młodych ludzi, którzy w towarzystwie pozwalali sobie rozpierać się w fotelach i podnosić kolana i buty prawie do wysokości nosa. Siadywał, nawet w pokoju, w rękawiczkach, a zdejmował je tylko do obiadu.
Ubierał się według ostatniej mody, a przy fraku miał kilka różnokolorowych wstążeczek. Jeździł zawsze karetą i nadzwyczajnie dbał o konie. Zanim wsiadł do powozu, obchodził go dokoła, oglądał uprząż, nawet kopyta koni, a czasem wyjmował czystą chustkę i pocierał po grzbiecie koni, ażeby się przekonać, czy dobrze oczyszczone.
Znajomych witał uprzejmym, łaskawym uśmiechem, nieznajomego — z początku chłodno, ale gdy już został przedstawiony, chłód zastępował uśmiechem, a nieznajomy mógł już na ten uśmiech liczyć zawsze.
Rozmawiał o wszystkiem: o cnocie, o drożyźnie, o naukach, o towarzystwie z jednaką jasnością. Opinję swoją wypowiadał w jasnej i wykończonej formie, jak gdyby przemawiał sentencjami już gotowemi, spisanemi w jakimś podręczniku i wydanemi dla pożytku czytelników i słuchaczy.
Stosunek Olgi do ciotki był dotychczas spokojny i naturalny. Co do czułości, nie przekraczały one nigdy granic umiarkowania. Cień niezadowolenia nigdy między obie nie padał.
Działo się to częściowo skutkiem charakteru Marji Michajłówny, ciotki Olgi, ale również z braku jakiegokolwiek powodu do innego zachowania się. Ciotka nie miała nawet zamiaru żądać od Olgi czegoś, coby wręcz było przeciwne jej życzeniom. Oldze zaś i we śnie nie roiłoby się nie spełnić życzenia ciotki, nie pójść za jej radą.
Czemże się objawiały te życzenia? W wyborze sukni, uczesaniu głowy, w tem naprzykład, czy jechać do teatru francuskiego, czy na operę.
Olga posłuszna była o tyle, o ile ciotka wyrażała życzenia lub udzielała rad — zgoła nic więcej. A życzenia te były zawsze wypowiadane spokojnie, aż do oschłości — w granicach praw ciotki — ale nie dalej.
Stosunek ten był tak bezbarwny, że nie można było w żaden sposób zdecydować, czy w charakterze ciotki są jakiekolwiek pretensje do posłuszeństwa Olgi lub do jej uczuć serdecznych, czy też w charakterze Olgi są jakieś głębsze uczucia.
Natomiast na pierwszy rzut oka, spojrzawszy tylko na nie, można było odgadnąć, że to ciotka i siostrzenica, a nie matka i córka.
— Jadę po sprawunki — mówiła ciotka — może ci czego potrzeba.
— Tak, ciociu, chciałabym zamienić moją suknię liljową — odpowiedziała Olga, — i obie pojechały razem.
Albo też:
— Nie, ciociu, niczego mi nie trzeba... Niedawno byłam w sklepach.
Ciotka ujmowała ją dwoma palcami za policzki, całowała w czoło, Olga ciotkę — w rękę i jedna jechała, druga — zostawała.
— Wynajmiemy tę samą willę... — rzeknie ciotka ani pytająco, ani decydująco, jak gdyby sama z sobą rozmawiała i nie mogła się zdecydować.
— Tak, tam bardzo ładnie — odpowie Olga.
I willę wynajmywano.
A jeśli Olga powie:
— Ach, ciociu, czy też cioci nie znudził się ten las i piasek? Może lepiej poszukać w innej stronie.
— Poszukajmy... — odpowie ciotka.
— Pojedziemy do teatru? Dawno już mówią o tej sztuce — mówi ciotka.
— Z przyjemnością — odpowiada Olga, bez tego pośpiechu, który komuś chciałby zrobić przyjemność lub był wyrazem poddania się cudzej woli.
Czasem posprzeczały się łagodnie.
— Zmiłuj się ma chère[1], czyż ci do twarzy zielone wstążki? — mówiła ciotka. — Weź raczej paljowe[2].
— Ach, ciociu... już sześć razy je miałam... Znudzą się nareszcie.
— Weź pensée[3].
— A czy ciocia te woli?
Ciotka wpatrywała się i powoli kiwała głową.
— Jak chcesz, ma chère... Ja na twojem miejscu wzięłabym pensée lub paljowe.
— Nie, ciociu, ja lepiej tę wezmę — odpowiadała łagodnie Olga i brała tę wstążkę, która jej się podobała.
Olga pytała o radę ciotkę nie jak powagę, której wyrok miał być dla niej prawem, ale tak, jak gdyby pytała o radę inną kobietę, bardziej doświadczoną od niej.
— Czy ciocia czytała tę książkę? Co to jest? — zapytywała.
— Ach, co za obrzydliwość! — odpowiadała ciotka, odsuwając, ale nie chowając książki i nie broniąc wcale przeczytania jej Oldze.
Oldze nigdyby nie przyszło do głowy przeczytać. Jeśli obie wahały się sąd wydać, zwracano się do barona albo do Sztolca, gdy był obecny, i książkę czytano lub nie, według ich opinji.
— Kochana Olgo — powie czasem ciotka — o tym młodym człowieku, który rozmawiał z tobą u Zawadzkich, opowiadano mi jakąś nieciekawą historję.
I tyle. A dalej to już rzecz Olgi rozmawiać z nim lub nie.
Zjawienie się Obłomowa w ich domu nie budziło żadnych wątpliwości, nie zwracało żadnej pilnej uwagi ani ze strony ciotki ani Olgi, ani nawet barona i Sztolca. Sztolc starał się zetknąć swego przyjaciela z takim domem, gdzie było porządnie, gdzie nietylko nie zaproponują zasnąć po obiedzie, lecz gdzie nie wypada zakładać nogi na nogę, gdzie trzeba być przyzwoicie ubranym, pamiętać, co się mówi, — słowem, nie można ani zadrzemać, ani zachowywać się zbyt swobodnie, gdzie ciągle żywo omawiano współczesne wypadki.
Następnie zdawało się Sztolcowi, że wprowadzenie do sennego życia Obłomowa młodej, sympatycznej, rozumnej, a poniekąd sarkastycznej trochę kobiety równałoby się wniesieniu do ciemnego pokoju lampy, która oświeci wszystkie ciemne kąty, wniesie do nich trochę ciepła i w pokoju będzie weselej.
Oto było wszystko, czego on pragnął, poznajomiwszy swego przyjaciela z Olgą. Nie przewidywał wcale, że między Olgą a Obłomowym zapali się sztuczny ogień.
Ilja Iljicz dwie godziny przesiedział z ciotką bardzo grzecznie, ani razu nie założył nogi na nogę, rozmawiał przyzwoicie o wszystkiem, nawet dwa razy bardzo zręcznie podsunął jej stołeczek pod nogi.
Nadjechał baron. Uśmiechnął się grzecznie i grzecznie uścisnął mu rękę.
Obłomow zachowywał się jeszcze poprawniej i wszystko troje byli wzajemnie zupełnie z siebie zadowoleni.
Ciotka na rozmowy Obłomowa z Olgą, na jego wycieczki patrzyła... raczej powiedzieć należy — nie patrzyła wcale. Gdyby chodziła na przechadzki z jakimś młodym człowiekiem, z typu frantów salonowych — to inna sprawa. Ona i wówczas nicby nie powiedziała, ale z właściwym sobie taktem wprowadziłaby niepostrzeżenie inny porządek: poszłaby parę razy z nimi, dałaby im do towarzystwa kogoś trzeciego — i wycieczki zakończyłyby się same przez się.
Ale chodzenie na przechadzkę z „M-sie Obłomowym“, siedzenie z nim w kącie wielkiego salonu, na balkonie... cóż z tego? Jemu już trzydziestka minęła... nie będzie jej przecież głupstw gadać... dawać głupie książki do czytania... Nic podobnego nikomu do głowy nie przychodziło.
Wreszcie ciotka słyszała, jak Sztolc w przeddzień wyjazdu prosił Olgę, ażeby nie pozwalała drzemać Obłomowowi, aby nie pozwalała mu sypiać, męczyła go, tyranizowała, obarczała różnemi poleceniami — słowem, dysponowała nim. I ją prosił także, by miała oko na Obłomowa, zapraszała go do siebie, wyciągała na przechadzki, na wyjazdy, poruszała go wszelkiemi możliwemi sposobami, gdyby nie wyjechał zagranicę.
Dopóki on siedział z ciotką, Olga nie przychodziła. Czas płynął powoli. Obłomow przeżywał znowu — to chłód, to gorączkę. Teraz już odgadywał przyczynę zmiany w Oldze. Przemiana ta wydawała mu się jeszcze cięższą, niż stan poprzedni.
Z powodu poprzedniej omyłki czuł przerażenie i wstyd, a teraz było mu jakoś ciężko, niedobrze, zimno i smutno na sercu, jak śród wilgotnej, deszczowej pogody. Dał jej do zrozumienia, że domyślał się jej miłości dla siebie, a może jeszcze domyślał się niesłusznie. To już byłoby w rzeczy samej obrazą, któraby się naprawić nie dała. A gdyby i odgadł — to jak niezręcznie! Zachował się, jak samochwał.
Mógł odstraszyć uczucie, pukające nieśmiało do dziewiczego serca, jak ptaka, siadającego ostrożnie i lekko na gałązce, odstrasza szmer postronny — i odlatuje.
Obłomow z drżącem sercem oczekiwał zjawienia się Olgi do obiadu, ciekawy, jak będzie mówić, jak będzie patrzeć na niego.
Przyszła nareszcie. Spojrzawszy na nią, ledwie mógł ją poznać. Zupełnie inny wyraz twarzy, głos nawet inny.
Młody, naiwny, prawie dziecinny uśmiech ani razu nie ukazał się na jej ustach; ani razu nie spojrzała tak otwarcie, tem ciekawem spojrzeniem, jak dawniej, w którem odbijała się ciekawość, niepewność lub wątpliwość, jak gdyby nie miała już o co pytać, nic nie chciała wiedzieć, niczemu się dziwić.
Wzrok jej nie błądził za nim, jak dawniej. Patrzyła na niego tak, jak gdyby go znała długo, dawno poznała, jakby on dla niej był niczem, zupełnie niczem — jak baron. Zdawało mu się, jak gdyby jej przez rok nie widział, a ona przez ten czas dojrzała.
Nie było w niej ani surowości, ani wczorajszego gniewu. Żartowała, śmiała się nawet, na zapytania odpowiadała jasno — dawniej na nie nicby nie odpowiedziała. Widać było, że się zdecydowała zmusić do robienia tego, co robiły inne, a czego ona nie robiła przedtem. Tej swobody, tego braku przymusu, który pozwalał wszystko wypowiedzieć, co było w myśli — już ani dostrzec. Gdzie się to wszystko podziało?
Po obiedzie Obłomow zbliżył się do niej i zapytał, czy nie wyjdzie przejść się?
Nie odpowiadając mu, Olga zwróciła się do ciotki.
— Pójdziemy przejść się?
— Chyba niedaleko... — odpowiedziała ciotka. — Każ mi podać parasolkę.
I poszli wszyscy. Chodzili mało. Patrzyli w dal, na Petersburg, doszli do lasu i powrócili na balkon.
— Pani, zdaje się, dzisiaj nie jest usposobioną do śpiewu? Lękam się nawet prosić — rzekł Obłomow w nadziei, że może się zakończy ten przymus, może wróci dawna wesołość, lub czy bodaj w jednem słowie nie przeleci jej uśmiech; może w śpiewie błyśnie promyczek szczerości, naiwności i zaufania.
— Gorąco! — odpowiedziała ciotka.
— Nic to... spróbuję... — rzekła Olga i usiadła do fortepianu.
On słuchał — i uszom własnym nie wierzył.
To nie ona — gdzież dawny, pełen namiętności dźwięk jej głosu?
Śpiewała tak czysto, tak poprawnie, tak..., jak śpiewają wszystkie panienki, gdy je proszą śpiewać w towarzystwie — bez przyjemności. W śpiew ten nie włożyła swojej duszy, dlatego też w słuchaczu nie poruszył się żaden nerw.
Czy ona kłamie swoim uczuciom, czy udaje, czy gniewa się? Niczego nie podobna się domyśleć: patrzy łagodnie, rozmawia chętnie, ale rozmawia tak, jak śpiewa — jak wszystkie... Co to być może?
Obłomow, nie doczekawszy się herbaty, wziął kapelusz i wyszedł.
— Niech pan częściej przychodzi — rzekła ciotka, — w dnie zwykłe my zawsze same... jeśli się pan nie znudzi... W niedzielę zawsze więcej osób, nie znudzi się pan z pewnością...
Baron powstał i grzecznie mu się skłonił. Olga skinęła mu głową, jak dobremu znajomemu, a gdy wyszedł, zwróciła się do okna, patrzyła i obojętnie przysłuchiwała się krokom Obłomowa.
Kilka tych dni, które upłynęły, może tydzień, głęboko podziałały na nią, daleko naprzód posunęły jej samopoczucie. Tylko kobiety zdolne są do takiego szybkiego rozwoju sił, rozkwitu wszystkich stron swojej duszy.
Zdawało się, że Olga przeszła cały okres życia, obliczając nie na dnie, lecz na godziny. Każdą godzinę ledwie dostrzegalnego doświadczenia, zdarzenia, które minęły jak lot ptaka obok nosa mężczyzny, dziewczyna podchwytywała z niewyjaśnioną bystrością. Śledziła lot tego ptaka, a krzywizna jego lotu pozostawała jej w pamięci, jak ślad nie dający się wywabić — wskazówką, lekcją.
Tam, gdzie mężczyźnie potrzebny słup wiorstowy z napisem, jej wystarczał szmer przepływającego wiatru, ledwie dostrzegalne dla ucha wstrząśnienie powietrza.
Dlaczego tak nagle, wskutek jakich przyczyn, na twarzy dziewczyny jeszcze przed tygodniem spokojnej, bez troski, zdolnej do naiwnego śmiechu, osiada myśl poważna? Co to za myśl? O czem? Zdaje się, że wszystko w tej myśli spoczywa, cała logika, cała praktyczna filozofja mężczyzny, cały system życia!
Kuzynek rozstał się z nią niedawno — była wówczas małą dziewczynką. On ukończył szkołę wojskową, wdział mundur oficera; ujrzawszy ją, popędził w zamiarze, jak dawniej, poklepania jej po ramieniu, pokręcenia się z nią, ujęcia za ręce, skakania po krzesłach, po kanapach... nagle spojrzawszy na nią, zdziwił się, odszedł zmartwiony i zrozumiał, że on jest jeszcze chłopcem, a ona — już kobietą!
Skąd? Co się stało? Dramat? Wypadek jakiś nadzwyczajny? Jakaś nowina, o której wie już całe miasto?
Nie. Ani mama, ani ciotka, ani wujaszek, ani nawet pokojówka — nikt nic nie wie. I nie było czasu na coś nadzwyczajnego. Przetańczyła tylko dwa mazury, parę kontradansów — i głowa ją rozbolała... nie spała w nocy...
A potem znowu wszystko minęło, ale twarz jej nabrała innego wyrazu: już teraz inaczej patrzy, nie śmieje się zbyt głośno, całej gruszki nie wkłada odrazu do ust, nie opowiada „jak u nich na pensji“... Ona także ukończyła nauki...
Obłomow po paru dniach, jak niegdyś kuzynek, nie poznał Olgi. Patrzył na nią bojaźliwie, ona na niego śmiało, ale bez tej ciekawości, jaką zdradzała przedtem, bez łagodności — tak, jak inne.
— Co się z nią stało? O czem ona teraz myśli, co czuje? — Obłomow gubił się w domysłach. — Jak mi Bóg miły, nic nie rozumiem!
Nie mógł zrozumieć tego, że stało się z nią to, co się dzieje z mężczyzną w dwudziestu pięciu latach przy pomocy dwudziestu pięciu profesorów i bibljotek, po różnych podróżach po świecie, niekiedy nawet ze stratą pewnego aromatu czystej duszy, świeżości myśli i — włosów — to znaczy, że ona wstąpiła w sferę samowiedzy. Wstęp ten odbył się łatwo i kosztował ją niewiele.
— Nie, to zbyt ciężkie i nieznośne — zauważył Obłomow. — Przeniosę się na Wyborgską stronę, będę czytał, pracował, pojadę do Obłomówki... sam — dodał z westchnieniem. — Bez niej! Żegnaj mi, mój raju, mój cichy, jasny ideale życia!
Nie poszedł do ciotki ani na czwarty, ani na piąty dzień, nie czytał, i nie pisał. Wyszedł na przechadzkę — droga pełna kurzu, wiodąca pod górę...
— Poco się mam włóczyć w taki upał! — pomyślał, — ziewnął, wrócił do domu, położył się na kanapie i zasnął snem ciężkim, jak niegdyś sypiał na ulicy Grochowej w pokoju pełnym kurzu, z opuszczonemi roletami.
Smutne miał sny. Zbudził się — przed nim stał stół nakryty, barszcz, befsztek. Dalej Zachar patrząc zaspanem okiem w okno trzeciego pokoju. Anisja dzwoni talerzami.
Skończył obiad, usiadł przy oknie. Głupio mu, nudy, ciągłe sam. Dokąd iść? Nic mu się nie chce.
Weszła Anisja.
— Proszę popatrzeć... przynieśli kociątko od sąsiadów... Pan wczoraj pytał...
Położyła mu kociątko na kolanach.
Obłomow począł je głaskać. Ale i z kotkiem nudy.
— Zachar! — zawołał.
— Słucham... — odezwał się Zachar.
— Ja się może przeniosę do miasta — rzekł Obłomow.
— Do miasta? Przecież mieszkania niema.
— A na Wyborgską stronę?
— Cóż to będzie? Z jednego letniska przeprowadzać się na drugie? — rzekł Zachar. — Czego tam szukać? Nie widzieliśmy Micheja Andreicza.
— Tu niewygodnie.
— Jeszcze raz się przeprowadzać! Mój Boże! Namęczyliśmy się tutaj! Nie mogę doszukać się dwóch filiżanek i szczotki do zamiatania. Jeżeli zabrał Michej Andreicz — to się już trzeba z niemi pożegnać.
Obłomow milczał. Zachar odszedł lecz wrócił natychmiast, ciągnąc za sobą kufer i podróżną torebkę.
— A z tem co robić? Sprzedać, czy co? — rzekł, trąciwszy kufer nogą.
— Czy ty zwarjowałeś? Ja w tych dniach wyjadę za granicę! — przemówił z gniewem Obłomow.
— Zagranicę! — nagle uśmiechnąwszy się rzekł Zachar. — Dobrze to mówić — zagranicę!
— Co ciebie tak dziwi? Pojadę i rzecz skończona... paszport już mam...
— A któż tam buty panu będzie ściągał? — z ironią zauważył Zachar. — Dziewczęta, czy co? Tam zmarnieje pan beze mnie.
Znowu uśmiechnął się, aż bokobrody i brwi mu się podniosły.
— Głupstwa tylko pleciesz! Zabierz to i wynoś się! — rzekł z gniewem Obłomow.
Na drugi dzień, ledwie Obłomow obudził się o dziesiątej godzinie, Zachar, podając mu herbatę, powiedział, że kiedy rano chodził do piekarza, spotkał tam panienkę.
— Jaką panienkę?
— Jaką? Olgę Siergiejewnę.
— Więc cóż? — niecierpliwie spytał Obłomow.
— Co? Kazała się kłaniać, pytała o zdrowie, co barin robi?
— Cóżeś ty powiedział?
— Powiedziałem, że zdrów... cóż mu się miało stać?
— Dlaczego ty dodajesz swoje głupie uwagi? — zauważył Obłomow. — „Co się mu miało stać?“ — powtórzył. — Skąd ty wiesz, co się ze mną dzieje? Co więcej?
— Pytała, gdzie barin jadł wczoraj obiad?
— I cóż?
— Powiedziałem, że w domu, że i kolację jadł w domu. „A twój pan w domu jada wieczerzę?“ — spytała. — „Tylko dwoje kurcząt raczył zjeść...“ — rzekłem.
— Dureń! — mocno krzyknął Obłomow.
— Dlaczego dureń? Czy to nie prawda? — odpowiedział. — Kosteczki nawet pokażę...
— Ach, dureń z ciebie! — powtórzył Obłomow. — Cóż ona na to?
— Uśmiechnęła się. „A cóż tak mało?“ — powiedziała.
— Ach, jakiż osieł! — mówił Obłomow. — Tybyś jeszcze powiedział, że na wywrót koszulę wciągam!
— Nie pytano o to, więc nie mówiłem.
— O cóż więcej pytała?
— Pytała, co barin przez te dni robił?
— Cóż ty na to?
— Nic nie robił — powiedziałem — leżał przez cały czas.
— Ach! — krzyknął Obłomow, podniósłszy pięść do góry. — Idź precz! — zawołał groźnie. — Jeśli ty jeszcze raz będziesz miał śmiałość opowiadać o mnie takie głupstwa, zobaczysz, co ja z tobą zrobię! Jaki jadowity człowiek!
— Czy miałem łgać na starość? — bronił się Zachar.
— Idź precz! — zawołał Ilja Iljicz.
Łajanie dla Zachara — to nic. Byleby tylko zjadliwych słów nie było.
— Powiedziałem, że barin chce odjechać na Wyborgską stronę — dokończył Zachar.
— Ruszaj! — rozkazująco rzekł Obłomow.
Zachar wyszedł i westchnął głośno. Obłomow począł pić herbatę.
Wypił herbatę, a z kupy bułek i rogalków zjadł tylko jedną, obawiając się niepowściągliwości języka Zachara. Potem zapalił cygaro i usiadł przy stole. Wziął w rękę jakąś książkę, przeczytał jedną stronę, chciał ją odwrócić, ale książka była nierozcięta. Obłomow rozciął ją palcem. Po brzegach utworzyły się strzępy, a książka była cudzą własnością, należała właśnie do Sztolca, u którego, co do książek, panował nadzwyczajny porządek — uchowaj Boże coś zepsuć! Papier, ołówki, różne drobiazgi, gdzie tylko położy — nie wolno stamtąd ruszyć.
Trzeba było wziąć rozcinacz, ale go pod ręką nie było. Możnaby rozcinać zwykłym nożem, ale Obłomow wolał usiąść na kanapie, a książkę położyć, skąd wziął. Ledwie oparł się o poduszkę, ażeby wygodniej leżeć, gdy wszedł Zachar.
— Ale panienka prosiła, aby barin przyszedł do tego... ach, jak jego...
— Czemużeś tego nie powiedział wcześniej... przed dwiema godzinami? — spytał.
— Kazał pan odejść... nie mogłem dokończyć...
— Ty gubisz mnie, Zachar! — patetycznie zawołał Obłomow.
— Ten znowu swoje! — myślał Zachar — odwróciwszy ku niemu lewy policzek i patrząc na ścianę. — Znowu jak onegdaj wlepi jakieś słówko!
— Dokąd przyjść? — pytał Obłomow.
— A na... do tego... kto go wie? Ogrodu czy co...
— Do parku?
— Tak jest... do parku... „Przejść się — powiada, — ja tam będę.“
— Ubieraj mię!
Obłomow przeszedł cały park, zaglądał we wszystkie kąty, — nigdzie niema Olgi! Poszedł tą aleją, gdzie się przed nią usprawiedliwiał i zastał ją, siedzącą na ławeczce, niedaleko od tego miejsca, gdzie zerwała i rzuciła na ziemię gałązkę bzu.
— Myślałam, że pan już nie przyjdzie — zauważyła łagodnie.
— Oddawna szukam pani w całym parku.
— Wiedziałam, że będzie pan szukał, i dlatego tu usiadłam. Byłam pewna, że pan przejdzie tędy!
Chciał ją zapytać: „dlaczego tak myślała“, ale spojrzawszy na nią, zamilkł.
Wyraz jej twarzy był już inny, niż wtenczas, kiedy się z nim tutaj przechadzała, taki, jaki miała, gdy ją opuścił po raz ostatni i który w nim taki lęk obudził. I grzeczność była jakaś hamująca się. Wogóle miała wyraz twarzy skupiony. Wiedział, że w domysły i naiwne pytania bawić się z nią nie można, że wesoły, dziecinny okres przeżyty.
To, co było niedopowiedziane, do czego można byłoby zbliżyć się jakiemś zręcznem pytaniem, — już było między nimi zamknięte bez słów niepotrzebnych, bez wyjaśnień; powrócić do dawnego nastroju już nie można było.
— Dawno już pana nie widziałam! — rzekła.
Obłomow milczał. On chciał dać jej w jakiś sposób do zrozumienia, że czar ich tajemnego stosunku już przeminął, że mu cięży to skupienie, jakiem otoczyła siebie, jak obłokiem, jak gdyby weszła w głąb samej siebie, że on nie wie, co ma robić, jak się zachowywać.
Ale czuł, że najmniejsze napomknienie jej o tem wywoła u niej zdziwienie, potem jeszcze chłodniejszą będzie w stosunku z nim, a wtedy — wszystko stracone! Zgaśnie i ta iskra uczucia, którą tak niezręcznie przytłumił. Trzeba ją znowu rozdmuchać spokojnie i ostrożnie, ale jak? — Zupełnie nie wiedział.
Obłomow miał nieświadome poczucie, że ona urosła prawie ponad jego głowę, że od tej chwili niema już powrotu do dziecinnej wiary, że stanęli nad brzegiem Rubikonu, a utracone szczęście jest już na drugim brzegu. Trzeba przekroczyć.
Jak? A jeśli on tylko sam przekroczy?
Olga jaśniej rozumowała od niego, lepiej rozumiała, co się w nim odbywa i dlatego przewaga była po jej stronie. Ona otwarcie zaglądała w jego duszę, widziała, jak się tam na dnie budziło uczucie, jak szalało tam i wybijało się nazewnątrz. Rozumiała, że wszelka przebiegłość, krętactwo i kokieterja — narzędzia Soniczki — były wobec Obłomowa zbyteczne, bo nie przewidywała oporu i walki.
Spostrzegła nawet i to, że bez względu na jej młodość do niej należy pierwsza rola w tej sympatji, a od niego można było tylko oczekiwać głębokiego wrażenia, namiętności, leniwej pokory, wiecznej harmonji z każdem uderzeniem jej serca, ale nigdy objawu woli i czynnej myśli.
Odrazu zauważyła swój wpływ nad nim i podobała się jej ta rola — gwiazdy, przewodniczki życia, promienia światła, jaki ona rzuci nad stojącem jeziorem, odbijającem to światło. Dobrze oceniała swoją przewagę w tym pojedynku.
W tej komedji albo tragedji, stosownie do okoliczności, obie osoby działające zjawiały się prawie zawsze w jednakowym charakterze: dręczyciela lub dręczycielki i — ofiary.
Olga, jak każda kobieta, w roli pierwszej, to jest dręczycielki, mniej od innych i nieświadomie odmawiała sobie przyjemności poigrania trochę jak kotka z myszką; czasem wyrwie się jej nagle, jak błyskawica, blask uczucia, a potem również nagle znowu się skupia i zamyka się w sobie. Ale daleko częściej popychała go naprzód, wiedząc, że z własnej woli nie postąpi ani kroku i pozostanie nieruchomym tam, gdzie ona go zostawi.
— Byłeś pan zajęty? — spytała, wyszywając coś na kanwie.
— Powiedziałbym — zajęty, — ale ten Zachar, — pomyślał.
— Tak, czytałem trochę — odpowiedział niedbale.
— Co mianowicie? Romans? — pytała i podniosła na niego oczy, ażeby się przekonać, jaki będzie miał wyraz twarzy, kłamiąc.
— Nie, ja powieści prawie nie czytuję — odpowiedział spokojnie. — Czytałem „Historję odkryć i wynalazków“.
— Chwała Bogu, że choć jedną kartkę dzisiaj przeczytałem — pomyślał.
— Po rosyjsku?
— Nie, po angielsku.
— Czytuje pan po angielsku?
— Trochę ciężko, ale czytam. A pani... nie była pani w mieście? — spytał raczej dlatego, ażeby zatuszować rozmowę o książkach.
— Nie. Nie wyjeżdżałam z domu. Ja zawsze pracuję w tej alei.
— Zawsze tutaj?
— Tak. Bardzo mi się tu podoba. Wdzięczną jestem bardzo panu, żeś mi ją wskazał. Tędy nikt prawie nie przechodzi.
— Rzeczywiście.
Zamilkli oboje.
— U pana jęczmień znikł już zupełnie? — spytała, patrząc na prawe jego oko.
Obłomow poczerwieniał.
— Już znikł, chwała Bogu.
— Niech pan przykłada płateczek namoczony w winie, jak tylko oko zacznie swędzić — jęczmień z pewnością się nie utworzy. Nauczyłam się tego od niani.
— Cóż ona ciągle mówi o jęczmieniu! — pomyślał.
— Niech pan nie jada kolacji — dodała poważnie.
— Zachar! — poruszyło się u niego coś w gardle przeciwko Zacharowi.
— Wystarczy tylko zjeść dobrą kolację — mówiła Olga, nie podnosząc na niego oczu, — a potem przez dwa — trzy dni poleżeć — i jęczmień z pewnością się utworzy!
— Du-r-r-reń! — coś jakby gruchnęło w głębi Obłomowa.
— Co to pani robi? — spytał, ażeby zmienić treść rozmowy.
— Zakładkę do książki — powiedziała, odwijając zwitek kanwy — dla barona. Ładna?
— Bardzo ładny wzór, bardzo miły... to gałązka bzu.
— Zdaje się... tak... — odpowiedziała niedbale. — Wybrałam pierwszy lepszy wzór, jaki mi wpadł w rękę.
I, poczerwieniawszy trochę, zwinęła zgrabnie kanwę.
— A jednak to nudne, jeśli się ma przewlekać zbyt długo — pomyślał — i nic z niej wydobyć nie można. Sztolc wydobyłby, a ja nie umiem.
Obłomow nachmurzył się i sennym wzrokiem patrzył dokoła. Olga spojrzała na niego, potem schowała robótkę do koszyka.
— Chodźmy do lasku — rzekła, oddając mu koszyk do niesienia. Rozpięła parasolkę, poprawiła na sobie ubranie i poszli.
— Dlaczego pan dzisiaj w złym humorze? — spytała.
— Nie wiem Olgo Siergiejewna. Zresztą, czego mam być wesół i jak?
— Proszę się czemś zająć, stykać się częściej z ludźmi.
— Zająć się? Zająć się można, gdy się ma cel przed sobą. Jakiż ja mam cel? Nie mam go wcale.
— Cel — życie.
— Jeśli się nie wie, dlaczego się żyje, to się żyje z dnia na dzień. Cieszysz się, gdy dzień minie, a snem zamkniesz smutne pytanie: pocoś dzień przeżył i poco żyć będziesz jutro?
Olga słuchała w milczeniu. W surowem spojrzeniu, w ściągniętych brwiach, w linji ust chowało się niezadowolenie i pełzało jak wąż niedowierzanie i lekceważenie.
— Dlaczegoś dzień przeżył? — powtórzyła pytanie. — Czy może istnieć jakieś życie, któreby nikomu nie było potrzebne?
— Może. Naprzykład, moje...
— Czyżby pan dotychczas nie wiedział, jaki cel pańskiego życia? — spytała i stanęła. — Nie wierzę. Pan siebie obmawia... Gdyby tak było, pan nie byłby wart życia...
— Już minąłem to miejsce, gdzie był mój cel i przed sobą nic już nie widzę.
Westchnął. Olga uśmiechnęła się.
— Niema nic? — powtórzyła z ożywieniem, wesoło i ze śmiechem, jak gdyby mu nie wierzyła i przeczuwała, że czegoś jeszcze nie dopowiedział.
— Proszę się śmiać! A jednak jest to prawdą...
Olga szła powoli, pochyliwszy głowę.
— Dla czego i dla kogo żyć będę? — mówił, idąc za nią. — Czego szukać? Dokąd skierować myśl? Zamiary? Kwiat życia spadł, zostały tylko ciernie.
Olga szła powoli, ledwie słuchając tego, co mówił. Mimochodem zerwała gałązkę bzu i, nie patrząc na Obłomowa, ją mu podała.
— Co to? — spytał zdziwiony.
— Gałązka.
— Jaka gałązka? — pytał, szeroko otworzywszy oczy.
— Bzu.
— Wiem... ale co ona oznacza?
— Kwiat życia i...
Zatrzymał się. Olga stanęła także.
— I...? — powtórzył pytająco Obłomow.
— I mój gniew — rzekła, patrząc wprost na niego skupionym wzrokiem, a uśmiech jej ust zdawał się mówić, iż wie, co robi.
Obłok tajemniczości znikł z jej twarzy. Spojrzenie jej było wymowne i zrozumiałe. Olga jak gdyby rozmyślnie otworzyła pewną stronę księgi i pozwoliła przeczytać w niej pożądany ustęp.
— Zatem... ja mogę mieć... spodziewać się... — wybuchnął radośnie.
— Wszystkiego... ale...
Nagle zamilkła.
Obłomow jakby zmartwychwstał. Olga prawie go nie poznała. Mglista, senna prawie jego twarz przeobraziła się, wzrok się rozszerzył, rumieńce ukazały się na policzkach, zbudziły się myśli, w oczach błysnęły pragnienia i wola. W nieruchomej dotychczas twarzy Obłomowa Olga dojrzała nagle zjawienie się celu życia.
— Życie, życie znowu się przede mną otwiera — zawołał jak w malignie. — Ono w twarzy pani, w jej uśmiechu, w tej gałązce, w Casta diva... we wszystkiem.
Olga pokiwała głową przecząco.
— Nie, nie wszystko... to tylko połowa.
— Lepsza?
— Może. Przypuszczam.
— A gdzież druga połowa? Cóż jeszcze?
— Proszę szukać.
— Dlaczego?
— Ażeby nie zgubić pierwszej — dokończyła. Podała mu ramię i poszli do domu.
Obłomow z zachwytem choć nieznacznie rzucał spojrzenia na jej kibić, jej główkę, na włosy i ściskał gałązkę bzu.
— Wszystko to moje... moje... — myślał i nie wierzył sam sobie.
— Pan nie przeprowadzi się na Wyborgską stronę? — spytała, gdy odchodził do domu.
On zaśmiał się i nawet nie nazwał Zachara durniem.







  1. Przypis własny Wikiźródeł ma chère (franc.) — moja droga
  2. Przypis własny Wikiźródeł paljowe — jasnożółte, koloru słomy (od franc. paille — słoma).
  3. Przypis własny Wikiźródeł pensée (franc.) — ciemnofioletowe, dosł. koloru bratków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.