Obłomow/Część druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Długo patrzył za nią z otwartemi ustami i błądził wzrokiem po krzakach...
Przeszli koło niego jacyś ludzie. Ptak przeleciał. Jakaś baba, mijając go, spytała, czy nie kupi jagód — on stał nieruchomy.
Nawrócił i poszedł znowu powoli, doszedł do połowy drogi, schylił się, podniósł konwalje, rzucone przez Olgę, gałązkę bzu, zerwaną przez nią i ciśniętą gniewnie.
— Pocóż to wszystko? — począł rozmyślać.
— Ach, głupiec, głupiec ze mnie! — krzyknął prawie i szybkim krokiem szedł aleją. — Prosiłem o przebaczenie, a ona... nie może być... Co za myśl!
Szczęśliwy, jaśniejący, jak gdyby mu księżyc świecił na czole — według wyrażenia się niańki — usiadł w kącie kanapy i palcem na zakurzonym stole napisał: Olga.
— Ach, jaki kurz! — zauważył, ocknąwszy się z zachwytu. — Zachar! Zachar! — wołał długo, gdyż Zachar z furmanami siedział przy bramie, wychodzącej na boczną uliczkę.
— Chodź! — groźnym szeptem powiedziała Anisja, ciągnąc go za rękaw. — Barin oddawna cię woła.
— Spójrzno Zachar, co to takiego — rzekł łagodnie Obłomow. Gniewać się teraz nie był w stanie. — Ty i tutaj chcesz również zaprowadzić taki nieład — kurze i pajęczynę? Przepraszam cię, nie pozwolę na to! Olga Siergiejewna przy każdem spotkaniu się mówi mnie: pan lubi śmiecie...
— Dobrze im mówić! Oni mają pięcioro służby! — odrzekł Zachar, zwracając się ku drzwiom.
— Ty dokąd? Weź ścierkę i zetrzyj. Przecież tu usiąść nie można, ani oprzeć się...
Zachar spochmurniał i bokiem popatrzył na Ilję Iljicza.
— Tędy idzie! — pomyślał — nowe ostre słówko wynalazł. Znamy je.
— Zetrzyj! Czego patrzysz? — rzekł Obłomow.
— Poco ścierać? Już dziesięć razy ścierałem — odpowiedział uparcie.
— Skądże kurz, skoro ścierałeś? Patrz tu, tu! Ażeby go nie było — zetrzyj!
— Zmiatałem już... — upierał się Zachar — Dziesięć razy nie będę zamiatał. Kurz nalatuje z ulicy... Tu pole... wieś... kurzu na ulicy dużo.
— Ty Zachar Trofimycz — odezwała się Anisja, wyjrzawszy nagle z drugiego pokoju, — najprzód zamiatasz podłogę, a potem ścierasz kurze... kurz znowu osiada... Mógłbyś przedtem...
— A ty pocoś tu przyszła, mnie uczyć? — ze złością zachrypiał Zachar. — Ruszaj na swoje miejsce!
— Któż to widział najprzód zamiatać, a potem sprzątać? Barin dlatego się gniewa...
— No, no, no! — począł krzyczeć i podniósł rękę, aby ją trącić w piersi.
Anisja uśmiechnęła się i odeszła. Obłomow skinął na Zachara ręką, aby też odszedł. Potem pochylił głowę na wyszywaną poduszkę, rękę przyłożył do serca i przysłuchiwał się jego biciu.
— Przecież to szkodzi — pomyślał — co robić? Poradzić się doktora? On gotów jeszcze wysłać mię do Abisynji!
Dopóki Zachar nie ożenił się z Anisją, każde z nich pilnowało swojej roboty, nie wtrącając się do drugiego. Anisja znała rynek i kuchnię, a robieniem porządków zajmowała się tylko wtedy, gdy myto podłogę.
Po pobraniu się, dostęp do pańskich pokojów był dla niej wolny. Pomagała Zacharowi. W pokoju było czyściej i wogóle niektóre obowiązki męża wzięła na siebie, częściowo dobrowolnie, częściowo Zachar despotycznie włożył je na nią.
— Weźno, wytrzep dywan! — chrypiał rozkazująco. Albo: — sprzątnęłabyś tam tę kupę, co leży w kącie, a niepotrzebne rzeczy zabrała do kuchni.
Tak szczęśliwie minął miesiąc. W mieszkaniu było czysto. Barin nie robił ostrych wymówek, a Zachar próżnował. Ale takie błogosławione życie minęło z następującego powodu:
Gdy tylko Zachar z Anisją poczęli wspólnie gospodarować w mieszkaniu Ilji Iljicza, wszystko co zrobił Zachar okazywało się głupstwem. Każdy krok jego — jest zły. Przez pięćdziesiąt pięć lat obracał się Zachar w świecie i zdawało mu się, że wszystko, co robi, jest doskonałem. Nagle we dwa tygodnie po ślubie Anisja przekonała go, że on właściwie — do niczego! Anisja dowiodła mu to tak cicho, z taką pobłażliwością, z jaką się tylko traktuje dzieci albo zupełnych niedołęgów i uśmiechała się przytem, patrząc na niego.
— Ty, Zachar Trofimycz, niepotrzebnie zamykasz zasuwę w piecu, a potem dopiero otwierasz okno — ochładzasz pokój.
— A kiedyż, według ciebie, trzeba otwierać? — spytał z szorstkością męża.
— Wtedy, gdy palisz w piecu — powietrze wyjdzie, potem ogrzeje się znowu — odpowiedziała spokojnie.
— Toś głupia! — odpowiedział. — Dwadzieścia lat tak robiłem, a teraz dla ciebie będzie inaczej?
Na półce w szafie leżały obok siebie cukier, herbata, cytryna, różne srebro, a tuż obok szuwaks, szczotki i mydło.
Raz przyszedłszy, zauważył, że mydło leży na umywalni, szczotki i szuwaks w kuchni, a cukier i herbata w osobnej przegródce w komodzie.
— Poco ty to wszystko przewracasz mi po swojemu? — zapytał groźnie. — Ja umyślnie wszystko trzymam w jednem miejscu, aby było pod ręką, a ty rozrzucasz po różnych kątach.
— Ażeby herbata nie naciągała zapachem mydła — odpowiedziała mu łagodnie.
Innym razem pokazała mu na ubraniu Ilji Iljicza kilka dziur, zrobionych przez mole i powiedziała, że raz na tydzień trzeba wytrzepać i oczyścić ubranie.
— Pozwól, ja to trzepaczką wytrzepię — zauważyła spokojnie.
Zachar wyrwał jej z rąk trzepaczkę i frak i począł się gniewać na Ilję Iljicza, że mu wymyśla za rozmnożenie się prusaków. Przecież „nie ja ich wymyśliłem“. Anisja milcząc zabrała z półki kawałki i zaschłe okruszyny czarnego chleba, które tu Bóg wie od jak dawna leżały, wymiotła i wymyła szafę, naczynie — i prusaki znikły prawie zupełnie.
Zachar, mimo wszystko, jeszcze się niebardzo orjentował, o co chodzi, i uważał, że ona robi to wszystko z pilności. Razu jednego niósł tacę z filiżankami i szklankami, gdy ją przechylił i część szkła spadła, począł swoim zwyczajem łajać, omal nie upuściwszy tacy. Anisja wzięła od niego tacę, postawiła inne szklanki, dodała jeszcze cukierniczkę i chleb, pokazując mu, jak trzymać tacę. Potem przeszła się, po pokoju parę razy z tacą w ręku, pochylając ją na różne strony — i nic się nawet nie poruszyło. Zachar zrozumiał, że Anisja rozumniejsza od niego!
— Oto, widzisz, tak trzeba robić — zauważyła spokojnie.
Spojrzał na nią z tępą wyniosłością, a Anisja uśmiechnęła się tylko.
Wyrwał jej z rąk tacę, potłukł znowu szklanki i od tego czasu miał już żal do niej.
— Ach, ty, baba, sołdatka jakaś, chcesz mnie rozumu uczyć! Czy u nas w Obłomówce taki był dom? Na mnie opierało się wszystko. Lokajów wraz z chłopakami było piętnastu. Wy, baby, nawet pojęcia o tem nie macie! A ty mnie tutaj!...
— Ja przecież ci źle nie życzę... — poczęła się bronić.
— Dosyć, dosyć, dosyć! — chrypiał, robiąc gest ręką, jakby ją chciał uderzyć w piersi. — Ruszaj z pańskich pokojów precz do kuchni! Tam twoje babskie sprawy!
Anisja uśmiechnęła się i wyszła, a on zachmurzonym wzrokiem wiódł za nią.
Duma jego była zadraśnięta i niegrzecznie traktował żonę. Gdy jednak zdarzało się, że Ilja Iljicz zażądał czegoś i nie można było tego znaleźć lub coś się stłukło, kiedy w domu zapanował bezład i nad głową Zachara wisiała burza, groźna przykremi wymówkami, Zachar dawał znaki Anisji, wskazując na gabinet Obłomowa palcem i szeptem, ale rozkazująco mówił:
— Pójdźno do pana, czego on tam chce.
Anisja wchodziła i burza kończyła się zwykłem wyjaśnieniem. Sam Zachar, ile razy Ilja Iljicz począł przemawiać z wymówkami, proponował zawołać Anisję.
Znowu wszystko szłoby po staremu w mieszkaniu Obłomowa, gdyby nie Anisja. Ona nieświadomie już się zaliczała do domu Obłomowych, dzieliła nierozerwalny związek swego męża z tym domem, życiem i osobą Ilji Iljicza, a jej kobiece oko i troskliwa ręka czuwały w zaniedbanych jego pokojach.
Ledwie Zachar gdzieś wyjdzie, Anisja pościera kurze ze stołów, z kanap, przewietrzy pokój, naprawi rolety, postawi na właściwem miejscu leżące po środku pokoju buty, schowa wiszące na fotelach spodnie, uporządkuje ubranie, nawet papier, ołówki, pióra i nożyczki na stole — wszystko to zrobi prędko, obrzuci pilnem spojrzeniem cały pokój, przesunie jakieś krzesło, przymknie niedomkniętą szafę, weźmie ze stołu serwetkę i szybko zemknie do kuchni, jak tylko usłyszy skrzyp butów Zachara.
Była to żywa, zręczna kobieta około czterdziestu siedmiu lat, z uśmiechem troski na ustach, z bystremi, biegającemi na wszystkie strony oczyma, o mocnej szyi, wydatnych piersiach, i z czerwonemi, silnemi, nigdy nie próżnującemi rękoma.
Twarzy jej nie było prawie wcale widać. Na przód wybijał się tylko nos. Nie był on wprawdzie wielki, ale tak źle pasował do twarzy, jakby był tylko przyczepiony, a przytem dolna część jego była trochę podniesiona do góry, dlatego też i twarz nieco zakrywał. Była ona tak niewidoczna, wyblakła, że nos dawno już rzucił się w oczy, a twarzy nie dostrzegało się prawie.
Dużo na świecie takich mężów, jak Zachar. Nieraz i dyplomata niedbale wysłucha rady żony, ściągnie ramionami, a wkońcu — pójdzie za jej radą.
Traktują oni swoje żony tak samo opryskliwie lub lekceważąco, że ledwie raczą przemawiać, uważając je albo za „baby“, jak Zachar, albo za kwiatki, któremi się bawią po ukończeniu poważnego zajęcia i pracy.
Południe już dawno ogrzewało drożyny parku. Wszyscy siedzieli w cieniu wielkich parasoli, tylko niańki z dziećmi odważnie przechadzały się grupami lub siedziały na trawie pod palącemi promieniami południa.
Obłomow wciąż jeszcze leżał na kanapie, rozmyślając nad treścią porannej rozmowy z Olgą.
— Ona mnie kocha, w niej tkwi jakieś uczucie dla mnie. Czyżby to było możliwe? Myśli o mnie... dla mnie śpiewała tak namiętnie, a muzyka oboje nas zaraziła sympatją.
Duma zajaśniała w nim, obudziło się życie — jego barwy i promienie, których do niedawna jeszcze nie dostrzegał. Zdawało mu się, że jest już z nią razem zagranicą, w Szwajcarji, na jeziorach włoskich, przechadza się po ruinach Rzymu, płynie gondolą, gubi się w tłumie Paryża, Londynu, a potem, potem... w swoim raju na ziemi, w Obłomówce.
Ona — bóstwo z miłym szczebiotem, z artystyczną białą twarzyczką, z cienką delikatną szyją...
Chłopi moi nic równie pięknego nie widzieli. Upadną przed nią twarzą do ziemi, jak przed aniołem. Ona cicho stąpa po trawie, on z nią... śpiewa mu. Obłomow czuje życie w sobie, jego cichy szelest, odczuwa plusk jego fali... i zamyśla się nad ziszczonem marzeniem, nad pełnią swego szczęścia.
Nagle twarz mu spochmurniała.
— Nie, to być nie może! — zawołał głośno prawie. Wstał z kanapy i chodził po pokoju. — Kocha mnie ośmieszonego, z sennem wejrzeniem, z wyblakłemi policzkami... Nie, ona się tylko śmieje ze mnie...
Stanął przed lustrem i przypatrywał się sam sobie, z początku bardzo krytycznie, potem wzrok jego wyjaśniać się począł, uśmiechnął się nawet...
— Zdaje mi się, że wyglądam lepiej, świeżej niż w mieście — rzekł — spojrzenie moje nie jest mętne... Zaczął się był tworzyć jęczmień na oku — i znikł... Pewnie to powietrze tutejsze tak działa... dużo chodzę, wina nie piję wcale, nie leżę zupełnie... Nie trzeba i do Egiptu jechać!
Przyszedł służący od Marji Michajłowny, ciotki Olgi, prosić na obiad.
— Idę, idę! — zawołał Obłomow.
Służący odszedł.
— Poczekaj!... masz...
Dał mu napiwek.
Uczuł jakąś wesołość, radość. W całej przyrodzie tak jasno. Ludzie tacy dobrzy... używają życia, szczęście błyszczy na twarzy wszystkich. Tylko Zachar ponury, bokiem ciągle spogląda na swego pana... Anisja uśmiecha się dobrodusznie...
— Psa mieć będę... — myśli Obłomow, — kota lepiej... tak, lepiej kota, kot łagodniejszy... mruczek...
— Jednakże... Olga mnie kocha — myślał, idąc do niej. — Młode, świeże stworzenie! Przed wyobraźnią jej otwiera się teraz najbardziej poetyczna strona życia. Śnić się jej powinni młodzieńcy o czarnych kędziorach, zgrabni, słusznego wzrostu, z zamyśloną twarzą, ukrytą siłą, z odwagą w obliczu, z uśmiechem, pełnym dumy, z tą iskrą w oczach, która ma moc przyciągania ku sobie, która drży i błyszczy w spojrzeniu i sięga aż do serca, z miękkim świeżym głosem, który dźwięczy, jak struna. Ale przecież kochają nietylko młodzieńców z odwagą w twarzy, zgrabnie tańczących mazura lub pięknie jeżdżących konno. Olga nie jest tuzinkową dziewczynką, której serce można zdobyć wąsami, ucho połechtać brzękiem szabli; ale takiej trzeba czegoś innego... wielkiego rozumu naprzykład; aby kobieta pochyliła przed nim głowę, trzeba, ażeby cały świat schylał się przed nim... A czemże ja jestem? Obłomow — nic więcej. Sztolc, naprzykład, to inna rzecz. Sztolc — rozum, siła, umiejętność panowania nad sobą, nad innymi, nad losem. Do kogo przyjdzie, z kim się zetknie, patrz — już go opanował, gra na nim, jak na instrumencie... A ja?... Z Zacharem nawet nie dam sobie rady, ze sobą samym... ja — Obłomow. Sztolc! Boże! Przecież ona go kocha — pomyślał z przestrachem — sama powiedziała, jak przyjaciela... ależ to kłamstwo, może nawet nieświadome... Nie może istnieć przyjaźń między mężczyzną a kobietą...
Szedł powolnie, coraz powolniej, targany wątpliwościami.
— A jeśli ona tylko mnie kokietuje? Jeżeli tylko...
Zatrzymał się i jakby zdrętwiał na chwilę.
— Jeżeli to złośliwość, zmowa... Skąd mogło mi przyjść na myśl, że ona mnie kocha? Nic przecież nie powiedziała. Jest to szatański szept miłości własnej... Andrzej? Nie może być... ona taka... taka... Ona taka! — nagle zawołał prawie, spostrzegłszy idącą naprzeciw Olgę.
Olga z wesołym uśmiechem wyciągnęła rękę ku niemu.
— Nie, ona nie taka, ona nie kłamie uczucia — zadecydował. — Te, które kłamią, nie patrzą takiem łagodnem spojrzeniem, nie mają takiego szczerego uśmiechu... One się śmieją głupio... Ale ona — przecież nie powiedziała, że kocha! — znowu nagle zbudziła się wątpliwość, pełna przestrachu... — To tylko domysł... Może gniew... Boże! w jaką przepaść wpadłem!
— Co to pan ma w ręku? — spytała go.
— Gałązkę.
— Jaką gałązkę?
— Pani widzi... gałązkę bzu...
— Skąd pan wziął? Tu niema bzów... Którędy pan szedł?
— Pani wczoraj zerwała i — rzuciła.
— Dlaczego pan ją podniósł?
— Podobało mi się to, że pani rzuciła ją z gniewem.
— Podoba się gniew! To coś nowego! Dlaczego?
— Nie powiem.
— Niech pan powie... ja proszę...
— Za nic, za żadne skarby!
— Błagam pana!
On skinął przecząco głową.
— A jeśli... ja śpiewać będę?
— Wtedy... może...
— Zatem, tylko muzyka działa na pana? — spytała ściągnąwszy brwi. — Więc to — prawda?
— Tak, muzyka z duszy pani.
— Będę śpiewać... Casta diva... Casta di... — zaczęła wezwaniem Normy — i zatrzymała się.
— Teraz proszę mówić!
Obłomow walczył czas jakiś ze sobą.
— Nie, nie! — powiedział jeszcze bardziej stanowczym głosem, niż poprzednio. — Jeśli to nieprawda, jeśli mnie tylko tak się zdawało... — Nigdy! Nigdy!
— Cóż to może być? Coś przerażającego? — rzekła utkwiwszy myśl w tym punkcie, a spojrzenie w jego twarzy.
W twarzy jej odbijała się powoli świadomość. W każdym jej rysie skupiał się promyk domysłu i nagle cała twarz zajaśniała pewnością... Tak słońce niekiedy, wychodząc z za obłoku, powoli oświeca jeden krzak, drugi, potem dachy — i nagle oświeci cały krajobraz...
Olga już odgadła myśl Obłomowa.
— Nie, nie, język mój nie chce mnie słuchać... Proszę nie pytać nawet.
— Ja też nie pytam — odpowiedziała obojętnie.
— Jakto? Przecież tylko co...
— Wracajmy do domu — nie odpowiadając mu, poważnie powiedziała Olga. — Ciotka nas czeka...
Poszła przodem. On został z ciotką. Olga udała się wprost do swego pokoju.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.