Obłomow/Część czwarta/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Spokój i cisza unosiły się nad Wyborgską stroną, nad niebrukowanemi ulicami, nad drewnianemi chodnikami, nad sadami z nędznie rosnącemi drzewami, nad rowami, porosłymi pokrzywą, gdzie jakaś koza z urwanym sznurem na szyi pilnie szczypała trawę lub drzemała leniwie. Czasem pod płotem dało się słyszeć stukanie wysokich korków jakiegoś eleganckiego urzędniczyny, idącego chodnikiem, poruszyła się perkalikowa firaneczka w oknie i ukazała się twarz jakaś. Niekiedy z za płotu wyjrzała nagle jakaś świeża twarzyczka dziewczyny i schowała się w tej chwili, potem ukazała się druga twarzyczka i też znikła, znowu wychyliła się pierwsza, za nią druga; słychać było przeraźliwy krzyk lub śmiechy dziewcząt na huśtawce.
I w domu Pszenicynowej panowała cisza. Gdy kto wszedł na podwórze — idylla prawdziwa: kury i koguty poczynały uciekać i chować się po kątach. Pies rwał się na łańcuchu i ujadał do utraty głosu. Akulina przestawała doić krowę, stróż podwórzowy rąbać drzewo i oboje z ciekawością spoglądali na przybysza.
— Do kogo? — pytał.
Usłyszawszy nazwisko Ilji Iljicza lub gospodyni domu, milcząco wskazywał którędy iść trzeba i znowu poczynał rąbać drzewo, a gość, czystą, wysypaną piaskiem drożyną podążał do ganku. Na wschodkach rozesłany był czyściutki prosty dywanik; gość poruszał pięknie oczyszczoną rączkę od dzwonka, a drzwi otwierała Anisja, któreś z dzieci, czasem sama gospodyni, niekiedy Zachar, ale zawsze ostatni.
Wszystko w domu Pszenicynowej oddychało dostatkiem i pełnią gospodarskiego życia, jaka nawet i przedtem nie bywała, gdy Agafja Matwiejewna mieszkała wspólnie z „braciszkiem“.
W kuchni, w komórkach, w bufecie na półkach pełno było naczynia, piętrzyły się wielkie i małe, okrągłe i owalne półmiski, sosjerki, filiżanki, stosy talerzy, garnków żelaznych, miedzianych i glinianych.
W szafach pełno było własnego srebra, które wykupione, nigdy już nie odwiedzało domów zastawniczych, jakoteż srebra Obłomowa.
Widać było rzędy całe ogromnych czajników, pękatych i maluczkich; kilka rzędów fajansowych filiżanek, prostych i malowanych, złoconych, z napisami, z gorejącemi sercami, z Chińczykami. Wielkie, szklane słoje z kawą, cynamonem, wanilją, kryształowe spodki, naczynia do masła, octu.
Potem całe półki zawalone były paczkami, buteleczkami, pudełeczkami i różnemi domowemi lekarstwami, ziołami, plastrami, spirytusami, z kamforą, proszkami, korzeniami. Tu było także mydło, środki do czyszczenia koronek, wywabiania plam — wszystko co tylko można znaleźć w pierwszym lepszym domu na prowincji u każdej dobrej gospodyni.
Gdy Agafja Matwiejewna otworzyła nagle drzwi szafy, wypełnionej temi wszystkiemi drobiazgami, to ledwie nie omdlewała od różnych narkotycznych zapachów, tak że, mimowolnie głowę na bok odchylała.
W spiżarni wisiały, przymocowane do sufitu szynki, aby je myszy nie psuły, leżały sery, głowy cukru, ryba, worki suszonych grzybów, kupione u Czuchońców orzechy.
Na podłodze stały rzędami faseczki masła, wielkie naczynie ze śmietaną, koszyki pełne jajek. Czego tu nie było! Trzebaby drugiego Homera, aby wyliczył szczegółowo wszystko co tu było zgromadzone w różnych kątach, na wszystkich półkach tej małej arki domowego życia.
Kuchnia — było to prawdziwe palladjum działalności wielkiej gospodyni i jej dostojnej pomocnicy Anisji. Wszystko było w tym domu i pod ręką, na swojem miejscu, w porządku i czystości — możnaby powiedzieć — gdyby nie jeden kąt w domu, do którego nie przedostał się promień światła, ani powiew świeżego powietrza, nie zaglądało oko gospodyni, ani zręczne do wszystkiego ręce Anisji. Było to gniazdo Zachara.
W pokoiku jego nie było okna. Ciągła ciemność przyczyniała się do tego, że mieszkanie człowieka stawało się wstrętną norą. Gdy Zachar ujrzał tam kiedy gospodynię, która przyszła z zamiarem oczyszczenia lub ulepszenia czegoś, zaraz stanowczo twierdził, że to nie babska rzecz zajmować się tem, gdzie i jak powinny leżeć szczotki, czernidło i buty, że nikomu nic do tego, dlaczego ubranie leży na kupie na podłodze, a pościel jego w kącie, za piecem, w kurzu, że to on zajmuje się ubraniem „barina“, że on, a nie one sypiają na tej pościeli. A co do miotły, desek, kawałków cegły, dna od beczki i dwóch polan drzewa, które leżały u niego w pokoju — on bez nich obejść się nie może, ale dlaczego — nie wyjaśnił. Oświadczył wyraźnie, że ani kurz ani pajęczyna wcale mu nie przeszkadzają w niczem. Tłumaczył, że on nie wścibia nosa do kuchni, nie życzy sobie przeto ażeby się zajmowano jego obowiązkami.
Anisję, którą raz zastał w swoim pokoju, powitał taką pogardą, tak poważnie zagroził łokciem, w pierś skierowanym, że lękała się zaglądać do niego. Gdy sprawa opierała się czasem o wyższą instancję, do rozstrzygnięcia Ilji Iljicza, „barin“ szedł, ażeby popatrzyć i wydać najsurowszą dyspozycję, ledwie wsunął głowę do pokoju Zachara i popatrzył przez sekundę na wszystko co tam było, spluwał zwykle i nie rzekł ani słowa.
— Cóż? Wygrałyście? — mówił Zachar do Agafji Matwiejewny i do Anisji, które przyszły z Ilją Iljiczem w nadziei, że jego interwencja przyda się na coś. Potem uśmiechnął się po swojemu, szeroko tak, że brwi i bokobrody jego rozsunęły się na strony.
W innych pokojach było jasno, czysto, świeżo. Stare wypłowiałe firanki znikły, a okna i drzwi bawialnego pokoju i gabinetu ozdobiono szafirowemi i zielonemi draperjami i muślinowemi firaneczkami z różowemi festonami — roboty Agafji Matwiejewny.
Poduszki były białe jak śnieg i piętrzyły się ledwie nie do sufitu, kołdry były jedwabne.
Całemi tygodniami pokój gospodyni był zawalony kilkoma stolikami do kart, zbliżonemi jeden do drugiego, na których rozesłane były kołdry i szlafrok Ilji Iljicza.
Agafja Matwiejewna własnoręcznie przykrawała, podkładała watą i podszywała je, przylgnąwszy do roboty swojemi mocnemi piersiami, dotykając je prawie oczyma i ustami, gdy trzeba było odgryźć nitkę. Pracowała z upodobaniem, z niezmordowaną pilnością, szukając skromnej nagrody w myśli, że szlafrok i kołdry będą odziewać, ogrzewać i sprawiać przyjemność wspaniałemu Ilji Iljiczowi.
Obłomow całemi dniami leżał na kanapie i przypatrywał się jak obnażone łokcie Agafji Matwiejewny poruszały się wtył i naprzód, śladami igły i nitki. Drzemał niekiedy wsłuchując się w skrzypienie poruszanej nitki lub w chrzęst odcinania jej zębami — jak niegdyś w Obłomówce.
— Dosyć już roboty! Zmęczy się pani! — mówił.
— Pan Bóg pracę lubi — odpowiadała, nie podnosząc oczu i rąk od roboty.
Kawę podawała mu tak samo starannie, czysto i smacznie jak z początku, kiedy przed kilkoma laty zamieszkał u niej. Zupa z podróbkami, makaron z parmezanem, kulebiaka, barszcz z boćwiny, kurczęta — wszystko to zmieniało się regularną kolejką i przyjemnie wpływało na ożywienie jednostajnych dni maleńkiego domku.
W oknach od rana do wieczora świecił jasny promień słońca, przez pół dnia z jednej, przez drugą połowę z drugiej strony bez żadnej przeszkody, dzięki ogrodom z obu stron.
Kanarki ćwierkały wesoło, a przynoszone od czasu do czasu hiacynty z hrabskiego ogrodu, napełniały małe pokoje mocnym zapachem, który przyjemnie łączył się z dymem hawańskiego cygara, wanilji lub cynamonu tłuczonego w sąsiednim pokoju przez gospodynię.
Ilja Iljicz pędził życie jak gdyby oprawne w złote ramy, w którem jak w dioramie przesuwały się tylko dnie, noce i pory roku. Innych zmian, osobliwie ważniejszych wypadków, które wstrząsałyby życiem całej kolonji, mącąc jej spokój, nie było.
Od chwili kiedy Sztolc uwolnił Obłomówkę od szachrajskich długów „braciszka“ i odkąd się ten, wraz z Tarantjewem, usunął zupełnie, wraz z nimi znikło wszystko co było wrogiego w życiu Ilji Iljicza. Otoczyły go teraz proste kochające serca, które wspólnie pracowały nad tem, ażeby podeprzeć jego życie, aby go nie widział i nie odczuwał.
Agafja Matwiejewna była u szczytu swego istnienia, żyła i czuła że żyje całą pełnią, jak nigdy przedtem, ale jak i przedtem wypowiedzieć tego nie umiała, a nawet do głowy nigdy jej to nie przychodziło. Modliła się tylko o to, ażeby Pan Bóg przedłużył życie Ilji Iljicza, ażeby go wybawił, od „wszelkiego smutku, gniewu i zmartwień“, a siebie, dzieci swoje i dom cały polecała Bogu. Na twarzy jej malowało się zawsze jednakie zupełne szczęście zaspokojone, bez pragnień, a zatem wyjątkowe jakieś, w każdym innym wypadku niemożliwe.
Twarz jej wypełniła się. Piersi i ramiona jaśniały tem samem zadowoleniem i pełnią, oczy świeciły dobrocią i troską gospodarską. Wróciła jej dawna godność i spokój, z jakiemi władała dawniej całym domem śród pełnych pokory Akuliny, Anisji i stróża podwórzowego. Jak dawniej, nie chodziła, ale zdawała się pływać od szafy do kuchni, z kuchni do spiżarni i pośpiesznie wydawała rozkazy, z zupełną świadomością tego co robi.
Anisja stała się jeszcze żywsza niż dawniej, bo roboty przybyło: ciągle biegała, niepokoiła się, ruszała, pracowała — zawsze według rozkazu gospodyni. Oczy jej pojaśniały jeszcze bardziej, a nos, ten jej wymowny nos, zawsze poprzedzał całą jej osobą i różowił się od trosk, myśli i zamiarów. Zdawał się mówić, chociaż język milczał.
Obie były ubrane według godności swego stanu i obowiązku. U Agafji Matwiejewny przybyła nowa szafa, pełna jedwabnych sukien, mantylek, płaszczów; czepeczki zamawiała dla siebie na tamtej stronie, zdaje się, na Litiejnej; trzewiki nie u Apraksina, lecz w Gościnnym dworze, a kapelusze — proszę sobie wyobrazić! — kupowała na Morskiej. I Anisja, gdy pokończyła swoje zajęcia, osobliwie w niedzielę, ubierała się w wełnianą sukienkę.
Tylko Akulina chodziła po dawnemu z fartuszkiem, zatkniętym za pas, a stróż, nawet w czasie letnich upałów nie mógł się rozstać z kożuchem.
O Zacharze cóż mówić? Szary swój frak przerobił sobie na kurtkę; nie można było określić jakiej barwy były spodnie, z czego zrobiony krawat. On jak dawniej czyścił buty, potem spał, wysiadywał pod bramą, tępym wzrokiem przyglądając się rzadko mijającym go przechodniom, albo przesiadywał w najbliższym sklepiku. Robił to samo i tak samo jak robił zawsze, jak robił w Obłomówce, a potem na Grochowej.
A Obłomow? Obłomow był najlepszem odbiciem i wyrazem spokoju, zadowolenia i otaczającej go ciszy. Wpatrując się i wmyślając w swoje życie i przyzwyczajając się do niego coraz bardziej, zdecydował, że niema potrzeby iść dalej, szukać czegoś nowego, że ideał jego życia urzeczywistnił się, chociaż bez poezji, bez tych promieni, któremi niegdyś wyobraźnia malowała mu szerokie, pańskie życie, we wsi rodzinnej, śród włościan i dworu pańskiego.
Na swoje życie teraźniejsze patrzył jak na dalszy ciąg obłomowskiego, tylko przy innym kolorycie miejscowości, a poniekąd i czasu. I tu, jak w Obłomówce, udawało mu się łatwo wykręcać się od zwyczajnych trosk życia, zdobyć i zapewnić sobie niezmącony spokój.
Wewnętrznie triumfował, że udało mu się uciec od dokuczliwych i męczących wymagań i trosk, odsunąć się od tej sfery, gdzie świecą błyskawice wielkich radości i uderzają nieoczekiwane pioruny wielkich zmartwień; gdzie mamią fałszywe nadzieje i wspaniałe złudzenia szczęścia; gdzie dręczy i niszczy człowieka jego własna myśl, własna namiętność; gdzie poniża się lub triumfuje rozum; gdzie walczy śród nieustającej bitwy człowiek, a z pola bitwy odchodzi zmęczony, niezadowolony i nienasycony.
Obłomow nie odczuwał rozkoszy, zdobywanych walką. W ciszy duszy zrzekł się ich oddawna, a cieszył się spokojem w zapomnianym przez świat kąciku, gdzie nie było tego, coby nazwać można ruchem, walką, życiem.
Jeśli czasem rozigrała się wyobraźnia, otoczyły go zapomniane wspomnienia, niespełnione marzenia, jeśli sumienie odezwało się wymówką za przeżyte tak, a nie inaczej życie — wówczas Ilja Iljicz sypiał niespokojnie, budził się, wyskakiwał z łóżka, czasem płakał zimnemi, beznadziejnemi łzami z żalu za gasnącym ideałem życia, jak płaczą po drogim bardzo zmarłym, z uczuciem gorzkiej świadomości, że za mało robiono dla niego za życia.
Potem spoglądał na swoje otoczenie, wchodził w codzienny tryb życia i uspokajał się, patrząc w zamyśleniu jak cicho i spokojnie tonie w pożarze wieczorne słońce. Wkońcu przychodził do przekonania, że życie jego, tak jak się ono ułożyło prosto i cicho, było wyrazem idealno-spokojnej strony ludzkiego bytu.
Innym — myślał on — przypadło w udziale wypowiadać jego burzliwe akcenty, poruszać twórcze i niszczące siły. Każdy człowiek dźwigać musi swoje przeznaczenie.
Oto taki pogląd filozoficzny na życie wyrobił się u obłomowskiego Platona i kołysał go do snu śród spraw i surowych wymagań długu i obowiązku społecznego. Urodził się i był wychowany nie jak gladjator dla popisu na arenie, lecz jako spokojny obserwator walki. Jego bojaźliwa i leniwa dusza nie zdolną była do dźwigania ani burzy szczęścia, ani ciosów życia; w nim znalazła urzeczywistnienie tylko jedna strona życia; — dobijać się czegoś innego, mieniać na co innego, to, co już zdobył — nie chciał.
Z upływem lat, wewnętrzne walki i żale bywały coraz rzadsze, a Ilja Iljicz cicho i powoli układał się do prostego i szerokiego grobu życia, który sam własnemi rękoma sobie przysposobił, jak pustelnicy, którzy, odwróciwszy się od życia; sami sobie grób kopią.
Przestał już myśleć o reorganizacji gospodarstwa i o wyjeździe do majątku. Rządca, wyznaczony przez Sztolca, przysyłał mu regularnie bardzo poważne dochody na każde Boże Narodzenie, chłopi przywozili mu z Obłomówki zboże i żywność. W domu zakwitły dostatek i wesołość.
Ilja Iljicz trzymał nawet parę koni, ale z powodu właściwej mu ostrożności takie, które z pod ganku ruszały dopiero pod batem. Przy pierwszem uderzeniu jeden koń poruszał się i odchylał na stronę, po drugiem — drugi, potem dopiero, wyciągnąwszy szyje i grzbiety ruszały z miejsca, kiwając głowami. Odwoziły one Wańkę do szkoły, na tamtą stronę Newy, a gospodyni posługiwała się niemi przy robieniu sprawunków.
W Zapusty i na Wielki tydzień cała rodzina i sam Ilja Iljicz jeździli na zabawy ludowe, na przejażdżkę, do „bałaganów“; czasem kupowano lożę i całym domem bywano w teatrze.
Latem wyjeżdżano za miasto, w piątek przed Eljaszem do Prochowni — i tak życie przeplatało się zwykłemi zdarzeniami, nie przynosząc przykrych zmian. Można było powiedzieć, że ciężar życia nigdy nie dosięgał tego maleńkiego spokojnego kącika. Ale, na nieszczęście, piorun wstrząsając podwalinami gór i olbrzymiemi przetworami atmosfery, nie mija także mysiej nory, i chociaż słabo i głucho rozlega się w niej również.
Ilja Iljicz jadał z apetytem i dużo, jak w Obłomówce; pracował leniwie i mało — jak w Obłomówce. Bez względu na zwiększającą się liczbę lat pijał wino, wódeczkę na liściach bzowych, a dobrze i długo sypiał po obiedzie.
Nagle wszystko się zmieniło.
Pewnego razu, po odpoczynku i drzemce poobiedniej, chciał wstać z kanapy — i nie mógł, chciał coś powiedzieć — język nie usłuchał go. Przelękniony, kiwając tylko ręką, wzywał pomocy.
Gdyby mieszkał tylko z Zacharem, mógłby był od rana do wieczora kiwać ręką i umrzeć, o czem dowiedzianoby się dopiero na drugi dzień, ale oko gospodyni czuwało nad nim, jak oko opatrzności. Nie potrzebny był jej rozum, ona domyślnością serca czuła, że coś się stało Ilji Iljiczowi.
Jak tylko ta zagadka rozwiązała się przed nią, Anisja już pędziła po doktora, a gospodyni obłożyła głowę chorego lodem i wyjęła z szafki wszystkie spirytusy naraz — wszystko robiła co praktyka lub usłyszane wiadomości wskazywały jej by zastosować. Nawet Zachar zdołał w tym czasie wciągnąć jeden but i tak dreptał razem z doktorem, gospodynią i Anisją koło swego „barina“.
Ilję Iljicza doprowadzono do przytomności, puszczono krew, a potem oświadczono, że to był udar krwi i że należy inne prowadzić życie.
Zabroniono mu pijać wino, piwo, wódkę, także kawę, chyba tylko wyjątkowo; nie wolno było używać tłuszczów, mięs, korzeni, a natomiast polecono codzienny ruch, i sen umiarkowany lecz tylko w nocy.
Bez trosk i starań Agafji Matwiejewny nicby z tego nie było, ale ona zdołała wprowadzić nowy system w ten sposób, że zmieniła cały tryb domowego życia, a czasem przebiegłością lub rozmową zdołała odwrócić od Ilji Iljicza nęcące pokusy do wina, do tłustych potraw, drzemki poobiedniej i tłustej „kulebiaki“.
Ledwie Obłomow zadrzemał, nagle w sąsiednim pokoju padało z hałasem krzesło, niby samo przez się, lub z brzękiem tłukło się jakieś stare niepotrzebne naczynie, albo dzieci zaczynały krzyczeć — choć gdzie chcesz, uciekaj, a spać nie można! Gdy to nie pomagało, odzywał się jej łagodny głos — wołała go i pytała o coś.
Ścieżka z ogrodu została przedłużoną do sadu, i Ilja Iljicz codziennie przechadzał się dwie godziny. Agafja Matwiejewna chodziła z nim razem, a gdy jej coś przeszkadzało, posyłała Maszę lub Wańkę; towarzyszył mu też stary znajomy, zawsze pokorny i na wszystko zgodny Aleksiejew.
Przechadzał się Ilja Iljicz powoli drożyną, opierając się o ramię Wani. Wania był już prawie młodzieńcem — w mundurze gimnazjalnym, ledwie powstrzymać mógł swoje śmiałe, pośpieszne kroki, przystosowując się do kroków Ilji Iljicza. Obłomow utykał trochę na jedną nogę — ślad pozostały po ataku apoplektycznym.
— Wracajmy Waniuszka do pokoju — rzekł. Już się ku drzwiom skierowali, gdy naprzeciwko nich stanęła Agafja Matwiejewna.
— Pocóż wracacie tak wcześnie?
Zastąpiła im drogę.
— Jakto — wcześnie? Przeszliśmy się już ze dwadzieścia razy tam i z powrotem, a przecież od parkanu pięćdziesiąt sążni — to znaczy zrobiliśmy dwie wiorsty.
— Ile razy przeszliście? — spytała.
Waniuszka zawahał się.
— Nie kłam! Mów prawdę! — groziła mu. — Zaraz zobaczę. Pamiętaj, w niedzielę nie puszczę cię w odwiedziny, jeśli powiesz nieprawdę.
— Ależ tak, przeszliśmy... ze dwanaście razy.
— Ach, ty, łobuzie jakiś! — oburzył się Obłomow. — Przecież bawiłeś się gałązką akacji, a ja — liczyłem.
— Nie, jeszcze proszę pochodzić trochę... „ucha“ jeszcze nie gotowa.
I zamknęła im drzwi przed nosem.
Obłomow, chcąc niechcąc, zrobił jeszcze ośm obrotów i dopiero potem wrócił do pokoju.
Na wielkim okrągłym stole dymiła się „ucha“. Obłomow usiadł na swojem miejscu na kanapie, obok niego na krześle z prawej strony Agafja Matwiejewna, na lewo na małym dziecinnem krzesełku z zasuwą siedział jakiś chłopczyk, mniej więcej trzyletni. Przy nim Masza już trzynastoletnia dziewczynka, następnie Wania, a wieczorem tego dnia przyszedł także Aleksiejew, który usiadł naprzeciwko Obłomowa.
— Jeszcze okońka położę na talerzyk — zwróciła się Agafja Matwiejewna do Obłomowa — tłusty się trafił.
— Dobrzeby było do niego kawałek „piroga“ — dodał Obłomow.
— Zapomniałam, doprawdy zapomniałam — a jeszcze wczoraj myślałam o tem. Zupełnie pamięć straciłam — usprawiedliwiała się Agafja Matwiejewna. — I dla pana, Iwanie Aleksiejewie, zapomniałam o kapuście do kotletów. Niech pan wybaczy.
Wykręcała się umyślnie.
— Nic to nie znaczy! Ja wszystko mogę jeść! — mówił Aleksiejew.
— Szkoda, że się dla niego nie zrobiło wędzonki z groszkiem, albo befsztyk — on to lubi — zauważył Obłomow.
— Sama chodziłam, patrzyłam. Nie było Ilja Iljicz dobrego kawałka! Ale natomiast kazałam wam zrobić kisiel na syropie wiśniowym, wiem, że pan to lubi — zwróciła się do Aleksiejewa.
Kisiel był nieszkodliwy dla Ilji Iljicza i dlatego powinien go był lubić i jeść na wszystko zgadzający się Aleksiejew.
Po obiedzie żadna siła nie mogła zmusić Obłomowa do zaniechania zwykłej drzemki. Kładł się w tym samym pokoju na kanapie na plecy, ale tylko leżał godzinkę. Ażeby mu przeszkodzić w spaniu, gospodyni tuż obok niego robiła kawę, na dywanie bawiły się dzieci, a Ilja Iljicz mimowoli musiał w tem brać udział.
— Daj pokój Andrjuszce — on zaraz płacze — mówił do Waniczki, który draźnił dziecko.
— Maszeńka! Uważaj, Andrjuszka uderzy się o krzesło — zwrócił uwagę Obłomow, gdy dziecko wlazło pod krzesło.
Masza rzucała się, ażeby z pod krzesła wydobyć, jak mówiła, „braciszka“.
Na chwilę wszystko zamilkło, gospodyni wyszła do kuchni zobaczyć, czy kawa już gotowa. Dzieci uspokoiły się. W pokoju rozległo się chrapanie, z początku ciche, potem przygłuszone, wreszcie głośniejsze, a kiedy Agafja Matwiejewna weszła z dymiącą się maszynką kawy, uderzyło ją to chrapanie, mocne jak w izbie furmańskiej.
Agafja Matwiejewna z ubolewaniem skinęła głowę w kierunku Aleksiejewa.
— Budziłem, ale nie słucha — tłumaczył się.
Szybko postawiła imbryk z kawą na stole, porwała z podłogi Andrjuszkę i cichutko posadziła go na kanapie obok Ilji Iljicza. Chłopiec począł pełzać, doszedł do głowy i uchwycił za nos Obłomowa.
— Ha? Co? Kto to? — niespokojnie odezwał się Ilja Iljicz.
— Zadrzemaliście Ilja Iljicz — łagodnie odezwała się gospodyni — a Andrjuszka wlazł i rozbudził was.
— Kiedyż ja drzemałem! — bronił się Ilja Iljicz, biorąc dziecko w ramiona. — Słyszałem przecież dobrze jak on lazł po mnie. Wszystko słyszałem. Ach, ty swawolniku, za nos chwytasz! Ja ci dam! Poczekaj! Poczekaj! — mówił, pieszcząc dziecko.
Potem postawił je na podłogę i głośno westchnął.
— Proszę coś opowiedzieć, Iwanie Aleksiejew — rzekł.
— Wszystko omówiliśmy już Ilja Iljicz. Niema nic więcej do opowiadania.
— Jak to nic? Pan przecież bywa między ludźmi — niema nowin żadnych? Coś czyta pan przecież?
— Tak, czasem czytam, lecz czasem inni czytają, rozmawiają — a ja słucham. Wczoraj naprzykład, u Aleksieja Spirydonycza syn, student, głośno czytał...
— Cóż on czytał?
— Czytał o Anglikach, że komuś broń i proch posłali. Aleksiej Spirydonycz mówił, że będzie wojna.
— A komuż broń posłano?
— Do Hiszpanji czy do Indji — nie pamiętam, tylko wiem, że poseł był bardzo niezadowolony.
— Jaki poseł? — spytał Obłomow.
— To już zupełnie zapomniałem! — rzekł Aleksiejew, podnosząc nos do sufitu i starając się przypomnieć.
— Ale z kimże ma być wojna?
— Z paszą tureckim, zdaje się.
— No, a więcej co nowego w polityce? — spytał znowu, pomilczawszy trochę, Ilja Iljicz.
— Piszą, że kula ziemska ochładza się i zamarznie kiedyś.
— Ta-a-ak? Czyż to polityka?
Aleksiejew zmięszał się.
— Dymitr Aleksiejicz z początku mówił o polityce — usprawiedliwiał się Aleksiejew — a potem czytał wszystko po porządku, ale nie powiedział gdzie się polityka skończyła. Ja przecież wiem, że to już potem była literatura.
— A cóż czytał o literaturze?
— Czytał, że najlepszymi pisarzami są Dmitrijew, Karamzin, Batiuszkow i Żukowskij.
— A Puszkin?
— O Puszkinie nic tam nie było. Ja także pomyślałem, dlaczego o nim nic nie ma! Przecież to genjusz... — rzekł Aleksiejew, akcentując pierwszą literę jak „ch“.
Potem nastąpiło milczenie. Gospodyni przyniosła robotę i poczęła wywijać igłą wprost i wstecz, od czasu do czasu, rzucając spojrzenie na Ilję Iljicza, na Aleksiejewa i nasłuchując czujnem uchem, czy niema gdzie w domu nieporządku, szmeru; czy nie wymyślają sobie wzajemnie w kuchni Zachar i Anisja, czy Akulina zmywa naczynie, czy nie skrzypnęła bramka na dziedzińcu, to znaczy, czy stróż nie wyszedł do pobliskiego szyneczku.
Obłomow milczał, pogrążony w zamyśleniu. Nie był to ani sen ani czuwanie. Pozwolił on myślom swoim błąkać się swobodnie, nie skupiając ich na żadnym punkcie, nasłuchiwał spokojnie równomiernego bicia swego serca, i z rzadka mrugał oczyma, jak człowiek, który na żadnym przedmiocie nic zatrzymuje wzroku. Był to nieokreślony, zagadkowy stan, rodzaj halucynacji.
Rzadko i krótko miewa człowiek chwile takiego zamyślenia się, kiedy mu się zdaje, że po raz drugi przeżywa chwile już kiedyś przeżyte. Czy we śnie widział to, co mu się przesuwało przed oczyma, czy przeżył to rzeczywiście, ale zapomniał; zdaje mu się, że te same osoby, co i niegdyś siedzą obok niego, że te same słowa już raz były powiedziane. Ale wyobraźnia bezsilna jest i nie może się przenieść w dawno minione czasy, pamięć nie może wskrzesić przeszłości, tylko zmusza do zamyślania się.
To samo było i z Obłomowym. Otaczała go cisza, którą już niegdyś gdzieś przeżywał, poruszało się znane mu dobrze wahadło zegarowe, słyszał szelest odgryzionej nitki, powtarzały się znajome wyrazy i szepty.
— Nie mogę trafić nitką do uszka igły! Nawlecz-no Masza, ty masz wzrok bystrzejszy.
Ilja Iljicz machinalnie, niby w zapomnieniu, wpatrzył się w twarz gospodyni i w głębi jego wspomnień powstał znajomy, widziany już kiedyś obraz, słyszany już kiedyś głos...
I stanął przed nim wielki ciemny pokój gościnny, w rodzicielskim domu. Dokoła stołu siedzą matka, goście, szyją w milczeniu, ojciec chodzi po pokoju i milczy. Przeszłość i teraźniejszość zlały się w jeden obraz.
Marzyło mu się, że doszedł do tej ziemi obiecanej, mlekiem i miodem płynącej, gdzie spożywają niezapracowany chleb, chodzą ubrani w złoto i srebro.
Słyszał, jak opowiadają sobie sny wyśnione w nocy, brzęk talerzy, stuk noży, przyciska się do niani i wsłuchuje się w jej drżący starczy głos.
— Militrisa Kirbitjewna — mówi, wskazując gospodynię.
Zdaje mu się, że widzi ten sam obłoczek, płynący po niebie, co i niegdyś widział, ten sam wietrzyk w okno wieje i igra jego włosami. Obłomowski indyk chodzi po dziedzińcu i bełkoce pod oknem.
Pies zaszczekał — pewnie gość przyjechał. Rzeczywiście, gość pewnie, słychać kroki coraz bliżej i bliżej, otwierają się drzwi...
— Andrzej! — wymówił Obłomow.
W samej rzeczy, przed nim stał Andrzej, nie dawny chłopczyk, ale już dorosły mężczyzna.
Obłomow ocknął się. Przed nim nie zjawisko halucynacji, ale rzeczywiście Sztolc.
Gospodyni szybko pochwyciła dziecko, wzięła robotę, odprowadziła dzieci, Aleksiejew znikł także. Sztolc i Obłomow zostali sami, milcząc i nieruchomie patrząc na siebie. Sztolc przeszył go wzrokiem.
— To ty Andrzeju? — spytał Obłomow, ledwie dosłyszalnym głosem ze wzruszenia, jak pyta po dłuższej rozłące kochanek kochankę.
— Ja — usłyszał cichą odpowiedź. — Cóż się z tobą dzieje? Żyjesz, zdrów jesteś?
Obłomow objął go, mocno przyciskając do piersi.
— Ach! — wymówił ledwie, zamknąwszy w tym wykrzykniku całą moc swojej długo ukrywanej tęsknoty i radości. Od chwili rozłąki nigdy może nie odczuwał tego tak szczerze.
Usiedli i znowu pilnie wpatrywali się w siebie.
— Zdrów jesteś? — spytał Andrzej.
— Teraz zdrów, chwała Bogu.
— A byłeś chory?
— Tak, Andrzeju, miałem udar mózgowy.
— Czy to możliwe? Mój Boże! — zawołał i lękiem Sztolc. — Ale następstw nie było?
— Tak, tylko lewą nogą nie władam dobrze.
— Ach, Ilja, Ilja, co się z tobą dzieje! Przecież ty osunąłeś się zupełnie. Cożeś robił przez ten cały czas? Piąty rok już mija, jakeśmy się widzieli.
Obłomow westchnął.
— Dlaczegożeś nie pojechał do Obłomówki? Dlaczego nie pisałeś?
— Cóż mam ci opowiadać Andrzeju. Ty znasz mnie, nie pytaj o więcej — odpowiedział ze smutkiem Obłomow.
— Zawsze w tem samem miejscu, w tem samem mieszkaniu? — pytał Sztolc, rozglądając się po pokoju.
— Tak, zawsze tutaj. Teraz już nie zmienię mieszkania.
— Jakto? Stanowczo nie?
— Tak Andrzeju... stanowczo.
Sztolc spojrzał na niego pilnie i zamyślił się. Począł chodzić po pokoju.
— A cóż z Olgą Siergiejewną? Czy zdrowa? Czy pamięta...
Obłomow nie dokończył.
— Zdrowa i pamięta ciebie, jakbyście się wczoraj rozstali. Zaraz powiem ci, gdzie ona.
— A dzieci?
— I dzieci zdrowe... Ale powiedz Ilja, czy ty żartujesz, że zostaniesz w tem mieszkaniu? Ja przyjechałem właśnie po ciebie, ażeby cię zabrać ze sobą na wieś...
— Nie, nie! — zniżywszy głos i spoglądając na drzwi mówił Obłomow, wzburzony widocznie. — Nie, proszę cię nie rozpoczynaj nawet tej sprawy, nie mów nic...
— Dlaczego? Co się z tobą stało — zaczął Sztolc. — Ty znasz mnie. Ja oddawna powziąłem ten zamiar i nie odstąpię od niego. Dotychczas byłem zajęty mojemi sprawami, teraz jestem wolny. Tyś powinien żyć z nami, w pobliżu nas. Tak zdecydowaliśmy z Olgą i tak się stanie. Dzięki Bogu, że zastałem cię w takim stanie zdrowia, a nie gorszym. Nie spodziewałem się... A zatem jedziemy! Zdecydowany jestem siłą wyrwać cię z tego miejsca! Trzeba żyć inaczej? Ty wiesz jak...
Obłomow słuchał z niecierpliwością.
— Nie mów tak głośno, proszę ciebie, ciszej! — prosił. — Tam...
— Co tam?
— Posłyszą... Gospodyni pomyśli, że ja w samej rzeczy chcę odjechać...
— Cóż w tem złego? Niech słyszy!
— Ach, jak to można! — przerwał mu Obłomow. — Słuchaj Andrzeju — przemówił nagle z niezwykłą stanowczością. — Nie rób daremnych usiłowań, ja tu zostanę.
Sztolc ze zdziwieniem spojrzał na przyjaciela. Obłomow spokojnie i stanowczo patrzył na niego.
— Ty, Ilja, jesteś już stracony! — rzekł. — Ten dom, ta kobieta... całe twoje życie tutaj... To nie może tak zostać — jedźmy! jedźmy!
Pochwycił go za rękaw i do drzwi ciągnął.
— Dlaczego chcesz mnie zabrać? Dokąd? — bronił się Obłomow.
— Z tej jamy, z tego błota na świat, na jasność, gdzie jest zdrowe normalne życie! — naciskał Sztolc prawie rozkazującym tonem. — Opamiętaj się! Czyż do takiego życia się sposobiłeś, ażeby spać tylko jak kret w norze? Przypomnij sobie wszystko...
— Nie wspominaj, nie mąć przeszłości, nie wrócisz jej! — mówił Obłomow, z twarzą ożywioną, z zupełną samowiedzą rozsądku i woli. — Co ty zamyślasz robić ze mną? Z tym światem, do którego chcesz mnie wrócić, ja rozstałem się na zawsze. Nie zdołasz zbliżyć i złączyć dwie rozerwane na zawsze części. Ja przyrosłem do tej jamy, jeśli zechcesz oderwać — to śmierć moja!
— Oglądnij się dokoła siebie, gdzie ty żyjesz i z kim?
— Wiem, czuję to... Ach, Andrzeju! Wszystko ja odczuwam, wszystko rozumiem, oddawna już mi wstyd żyć na świecie! Nie mogę pójść twoją drogą, choćbym nawet chciał. Może przy ostatniem naszem widzeniu się byłoby to jeszcze możliwe, ale teraz...
Obłomow spuścił wzrok ku ziemi i długą chwilę milczał.
— Teraz... późno. Idź swoją drogą i nie myśl o mnie. Ja jestem godzien twojej przyjaźni, widzi to Bóg, ale nie godzien jestem tych kłopotów, jakie wkładasz na siebie.
— Słuchaj Ilja, ty coś mówisz, a czegoś niedopowiadasz. Mimo wszystko ja cię stąd zabiorę, bo podejrzywam... Słuchaj — rzekł mu — wciągnij coś na siebie i jedź do mnie, spędzisz wieczór u mnie. Mam ci wiele — wiele opowiedzieć. Ty nie wiesz, co się teraz u nas zakotłowało, nie słyszałeś?
Obłomow patrzył na niego pytająco.
— Nie widujesz się z ludźmi... zapomniałem o tem. Chodźmy, ja ci wszystko opowiem... Czy wiesz kto przed bramą czeka na nas w powozie... Zawołam...
— Olga! — z przestrachem krzyknął Obłomow. Zmienił się na twarzy. — Na miłość Boga, nie wprowadzaj jej tutaj!
Prawie wypychał Sztolca z pokoju, ale Sztolc nie ruszał się.
— Nie mogę pójść do niej bez ciebie, dałem słowo. Słyszysz, Ilja? Nie dziś, to jutro muszę cię wyrwać. Ty tylko odłożysz, ale nie odpędzisz mnie. Jutro czy pojutrze, ale zobaczymy się!
Obłomow milczał, schyliwszy głowę i nie mając odwagi spojrzeć na Sztolca.
— Kiedyż zatem? Olga mnie zapyta.
— Ach, Andrzeju! — rzekł Obłomow łagodnym proszącym głosem, obejmując go i głowę kładąc mu na ramieniu. — Zostaw mnie zupełnie! Zapomnij!
— Jakto? Na zawsze? — spytał zdziwiony Sztolc, wysuwając się z jego objęć i w twarz mu patrząc.
— Tak — prawie szeptem odpowiedział Obłomow.
Sztolc na krok odstąpił od niego.
— Tyżeś to Ilja! — zawołał z wymówką. — Odsuwasz mnie od siebie — dla kogo? Dla tej kobiety... Boże mój! — krzyknął prawie boleśnie — to dziecko, które tu widziałem... Ilja, Ilja! Uciekaj stąd! Chodźmy, chodźmy co prędzej! Jakżeś ty upadł nisko! Czemże jest ta kobieta dla ciebie?
— Żoną! — spokojnie odrzekł Obłomow.
Sztolc skamieniał.
— A to dziecko — syn mój. Nazwałem go Andrzejem, na pamiątkę o tobie! — dokończył Obłomow i odetchnął spokojnie, złożywszy z siebie ciężar prawdy.
Sztolc zmienił się na twarzy i zdziwionemi, prawie bezmyślnemi oczyma wodził dokoła. Przed nim nagle otworzyła się przepaść, powstała skała kamienna. Nagle jak gdyby nie widział Obłomowa, jak gdyby on znikł z jego oczu, wpadł do przepaści. Sztolc odczuwał tylko taką piekącą boleść, jaką odczuwa człowiek, który pędzi wzruszony powitać przyjaciela po długiej rozłące i dowiaduje się, że już go niema oddawna — umarł.
— Umarł! — wymówił prawie bezwiednie. — Cóż powiem Oldze?
Obłomow usłyszał tylko ostatnie słowo, coś chciał powiedzieć — i nie mógł. Wyciągnął do Andrzeja obie ręce i uścisnęli się mocno, milcząco, jak się obejmują ludzie przed bitwą, przed śmiercią. W objęciu tem utonęły ich słowa, łzy, uczucia...
— Nie zapomnij o moim Andrzeju! — były ostatnie słowa Obłomowa, wypowiedziane gasnącym głosem.
Sztolc w milczeniu, powoli opuścił mieszkanie Obłomowa, w zamyśleniu przeszedł przez dziedziniec i wsiadł do powozu. Obłomow siadł na kanapie, oparł się łokciami o stół i rękoma twarz zakrył.
— Nie, nie opuszczę twego Andrzeja! — myślał Sztolc ze smutkiem, przechodząc przez dziedziniec. — Zginąłeś ty Ilja na wieki! Pocóż ci mówiłbym, że twoja Obłomówka już nie w głuchej pustyni, że na nią przyszła kolej, że i nad nią zaświeciło słońce. Poco ci wiedzieć, że po czterech latach będzie ona stacją kolei żelaznej, że chłopi twoi będą przy niej pracować, że zboże twoje wagonami będą dowozić do przystani... A potem — szkoły, oświata, a potem... potem... Nie! przestraszysz się tą zorzą nowego szczęścia, mgłą zajdą nieprzyzwyczajone oczy. Poprowadzę twego Andrzeja drogą, którą ty iść nie mogłeś... Z nim będziemy w czyn wprowadzać nasze młodzieńcze marzenia. Żegnaj mi stara Obłomówko! — rzekł spojrzawszy po raz ostatni w okna maleńkiego domku. — Przeżyłaś już swój wiek!
— I cóż? — spytała Olga z mocnem biciem serca.
— Nic! — odpowiedział sucho Andrzej.
— Zdrów?
— Tak — niechętnie rzekł Andrzej.
— Cóż to tak prędko wróciłeś? Dlaczego mnie nie zawołałeś? Dlaczegoś go tu nie przyprowadził? Pozwól, ja tam pójdę.
— Nie można.
— Cóż się tam dzieje? — spytała z przerażeniem Olga. — Czy otworzyła się „przepaść?“ Powiedz nareszcie!
Sztolc milczał.
— Więc cóż tam zastałeś?
— Obłomowszczyznę! — ponuro odpowiedział Andrzej, a na dalsze zapytania Olgi nie odpowiadał aż do przyjazdu do domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.